„Przed świętami sprzątałam jak szalona, a teściowa nawet nie zdjęła butów. Przy opłatku usłyszy kilka gorzkich słów”
„Zamarłam. Spojrzałam na męża. Nic. Zero reakcji. Jakby nic się nie stało. Szwagierka udawała, że czegoś szuka w torebce. Stałam z tym fałszywym uśmiechem, jakbym była figurką, a nie człowiekiem. Zrobiło mi się po prostu bardzo przykro”.

Mam 41 lat i staram się być perfekcyjną panią domu. Nie jak z kolorowych magazynów, gdzie uśmiechnięta blondynka piecze ciasto w szpilkach, ale w tym zwyczajnym, szarym sensie: posprzątane, uprane, ugotowane, dopięte na ostatni guzik. Może nawet za bardzo się staram – przynajmniej tak kiedyś powiedział Marek, mój mąż. Dla mnie jednak dom to coś więcej niż tylko cztery ściany. To moje królestwo. Bezpieczne miejsce, które buduję dzień po dniu, często kosztem siebie.
Święta to dla mnie kulminacja wszystkiego. Chwila w roku, gdy mogę pokazać, że kocham. Widać to w lepionych ręcznie pierogach, błyszczących oknach, idealnie dobranych serwetkach. To nie obsesja. To moje wyznanie miłości – dla dzieci, dla Marka, dla tej naszej kruchej codzienności. Może dlatego tak bardzo mnie boli, gdy ktoś to lekceważy.
Najbardziej boję się zawsze jednej osoby – Jadwigi, mojej teściowej. Chłodna, surowa kobieta, której chyba nigdy nie zadowolę. Choćby stół uginał się od potraw, a dom pachniał choinką i piernikiem, ona zawsze znajdzie rysę. Nigdy nie powiedziała niczego wprost. Zamiast tego są spojrzenia, półsłówka, drobne złośliwości.
W tym roku znowu postanowiłam zawalczyć o święta. O siebie. O choćby jedno słowo uznania. Nawet jeśli miało nie paść głośno.
– Mam nadzieję, że twoja mama w tym roku przynajmniej powie, że ładnie przystroiłam dom – rzuciłam, zerkając na Marka.
– Nie nastawiaj się. Wiesz, jaka ona jest – odparł beznamiętnie.
Wiedziałam, a mimo to znowu miałam nadzieję.
Nawet nie zdjęła butów
Wstałam przed szóstą. Marek jeszcze spał, dzieci też, a ja już krzątałam się po kuchni, doglądając pasztetu i lukrując piernikową chatkę. Przeciągnęłam jeszcze raz mopem korytarz, rozłożyłam świąteczne ręczniki w łazience, zapaliłam świeczki na parapecie. Wszystko miało być perfekcyjnie. Dom lśnił – dosłownie i w przenośni. Biały dywan w salonie był moją chlubą – nowy, puszysty, wyglądał jak śnieg. Czekałam tylko na gości.
Pierwsze przyjechały Basia i Jadwiga. Słyszałam, jak Marek schodzi po nie do samochodu, pomaga z torbami. Stałam przy drzwiach z uśmiechem, chociaż ręce drżały mi od zmęczenia. Kiedy wreszcie weszły, starałam się brzmieć radośnie.
– Cześć, miło, że jesteście! – powiedziałam i cofnęłam się, dając im miejsce.
Teściowa jak zwykle minęła mnie bez słowa. Basia rzuciła coś o korkach, zdejmując płaszcz w biegu. A potem… wtedy to się stało. Jadwiga, w swoich nieco ubłoconych kozaczkach, weszła prosto na mój biały dywan. Bez jednego słowa przeprosin.
– Mamo… Może zdejmiesz buty? Tam jest nowy dywan… – powiedziałam cicho, próbując, by brzmiało to jak prośba, nie pretensja.
– Oj, Sabinko, nie przesadzaj. To tylko dywan. Za bardzo się przejmujesz rzeczami – rzuciła z chłodnym uśmiechem i poszła dalej.
Zamarłam. Spojrzałam na Marka. Nic. Zero reakcji. Jakby nic się nie stało. Szwagierka udawała, że czegoś szuka w torebce. Stałam z tym fałszywym uśmiechem, jakbym była figurką, a nie człowiekiem. „To tylko dywan?” – pomyślałam. – „To tygodnie pracy, poświęcenia, planowania. Jak można być tak ślepym?”. Zrobiło mi się po prostu przykro.
Nie darowałam jej gorzkich słów
Przyszedł ten moment. Ten, który zawsze wzruszał mnie najbardziej – dzielenie się opłatkiem. Uczucie jedności, pojednania, ciepła. Przynajmniej tak powinno być. Tak sobie wyobrażałam, gdy jako dziecko stałam z opłatkiem w ręce i wierzyłam, że w Wigilię dzieją się cuda.
Julia pierwsza podbiegła do mnie, uściskała, wyszeptała coś miłego. Potem Kuba, Marek, nawet Basia złożyła mi życzenia, choć brzmiące jakby je skopiowała z kartki. A potem… została tylko teściowa. Stała przede mną z tym swoim bladym uśmieszkiem i wyciągniętym kawałkiem opłatka. Coś we mnie się zbuntowało.
– Życzę ci, żebyś kiedyś zrozumiała, ile kosztuje bycie matką, żoną i panią domu – zaczęłam, głosem spokojnym, ale lodowatym. – I żebyś choć raz zauważyła czyjś trud, zanim wejdziesz w butach – dosłownie i metaforycznie – w czyjeś życie.
Teściowa zmrużyła oczy.
– Co ty wygadujesz? Przecież nic złego nie zrobiłam.
– Właśnie to jest najgorsze – odpowiedziałam. – Ty nawet nie zauważasz, co robisz. Jakby wszystko, co nie jest twoje, było nic niewarte.
Nagle zapadła cisza. Taka, że było słychać, jak tyka zegar w kuchni. Marek spuścił wzrok, jakby szukał czegoś pod stołem. Basia przewróciła oczami i westchnęła. Julia patrzyła zdezorientowana, Kuba zapytał szeptem: „Mamo, wszystko w porządku?”. Nie odpowiedziałam. Stałam z tym opłatkiem w dłoni, z bijącym sercem i uczuciem... ulgi. Pierwszy raz od lat powiedziałam, co naprawdę czuję. Nawet jeśli właśnie zniszczyłam te święta.
Ciągle coś jej nie pasowało
Stół wyglądał jak z katalogu. Ustawiałam talerze w równych odstępach, przy każdym gościu inna ozdoba z piernika – dzieci z radością pomagały. Gdy wszyscy usiedli, potem podałam barszcz. Próbowałam udawać, że nic się nie stało, że to będzie udany wieczór. Do momentu, aż Jadwiga spróbowała sałatki.
– Hm… Według mnie za dużo majonezu. Wiesz, w moim domu robiło się lżejszą wersję. No ale może teraz tak się jada – powiedziała, zerkając na Basię, która posłała mi uśmieszek współczucia. Ten sztuczny, który znaczy „przykro mi, że tak musi być”.
– Taką chciała Julia – odpowiedziałam spokojnie. – To jej ulubiona.
– No, dzieci to mają różne dziwne gusta. U nas zawsze był karp z cebulką, nie jakieś cuda na kiju – dorzuciła Jadwiga, wskazując na moje danie z orzechami.
– To karp po staropolsku. Przepis z kuchni regionalnej – wyjaśniłam zimnym głosem.
– No, może nie dla każdego to rarytas – skwitowała z grymasem.
Zawiesiłam wzrok na Marku. Jadł w milczeniu, jakby nic nie słyszał. Dzieci śmiały się z żartów Basi, a ja czułam, że coś we mnie gaśnie. Znowu to samo. To nie była pierwsza Wigilia, gdzie czułam się jak zbędny dodatek. Jak kelnerka. Jak ktoś, kto tylko ma podać, posprzątać, nie przeszkadzać. Przypomniałam sobie dzień po porodzie Julii, gdy teściowa stwierdziła: „Nie wiem, czy ty się nadajesz na matkę. Taka delikatna jesteś”. Albo święta sprzed pięciu lat, gdy skomentowała mój obrus: „Jak ze szkolnej stołówki”.
„Czy ona naprawdę nie widzi, ile mnie to kosztuje? Czy może po prostu ma to gdzieś?” – zapytałam samą siebie. Już wiedziałam, że nie wytrzymam do końca wieczoru.
Miałam wszystkiego dość
Po wigilii zamknęłam się w łazience i przekręciłam zamek. Usiadłam na brzegu wanny, dłonie mi się trzęsły. Oparłam głowę o zimne kafelki. Łzy spływały po policzkach, choć sama nie wiedziałam, czy to z żalu, wściekłości, czy może ulgi.
– Co ja zrobiłam… – szepnęłam do siebie. – Czy tym opłatkiem zepsułam wszystkim Wigilię?
Przez chwilę myślałam, że zemdleję. Potem przyszła fala... ciszy. Taka wewnętrzna pustka, która wyczyściła wszystko. Jakby ktoś na chwilę zgasił światło w moim życiu i pozwolił mi… odpocząć. Pierwszy raz od lat. Ktoś cicho zapukał do drzwi. Wiedziałam, że to Marek.
– Sabina? Możesz otworzyć?
Nie odpowiedziałam. Po chwili usiadł po drugiej stronie drzwi.
– Nie wiem, co ci powiedzieć – zaczął. – Może nie był to najlepszy moment...
– A jaki byłby lepszy? – rzuciłam, próbując nie krzyczeć. – Święta za rok? Czy czyjś pogrzeb?
– Nie chcę, żeby między tobą a mamą była wojna.
– A ja nie chcę być przez was traktowana jak powietrze – odpowiedziałam ostro. – Wiesz, jak się czułam? Od lat gotuję, sprzątam, staram się. I zawsze jestem... niewidzialna.
Zza drzwi usłyszałam jego ciche westchnienie.
– Nie chciałem, żebyś tak się czuła.
– No to czas, żebyś w końcu przestał „nie chcieć” i zaczął coś robić.
Nie odpowiedział. Siedzieliśmy tak, każde po swojej stronie. Pierwszy raz naprawdę rozdzieleni.
Nie usłyszałam przeprosin
Rano w domu panowała dziwna, zawiesista cisza. Taka, która nie wynikała z harmonii, tylko z niewypowiedzianych słów, które ugrzęzły gdzieś w gardłach wszystkich obecnych. Teściowa z Basią wyjechały wcześniej, niż planowały. Basia rzuciła chłodne „Do widzenia”. Teściowa nie powiedziała nic. Usłyszałam tylko stukot jej obcasów na schodach i trzask zamykanych drzwi.
Marek chodził po domu cicho, jakby bał się czegokolwiek dotknąć. Julia siedziała w piżamie przed telewizorem, Kuba układał puzzle. Ja wreszcie założyłam kurtkę, wzięłam dzieci za ręce i wyszłam na spacer, nie czekając, aż Marek zaproponuje cokolwiek. Było zimno, ale sucho. Śnieg skrzypiał pod butami, a dzieci bawiły się w ganianego. Patrzyłam na nie i myślałam, że dla nich muszę jeszcze jakoś te święta uratować.
Wieczorem Marek siedział w kuchni, patrząc w kubek z herbatą, jakby szukał w nim odpowiedzi. Nie odezwał się do mnie ani słowem. W końcu zostawiłam go samego i usiadłam przy stole w salonie, tam gdzie dzień wcześniej dzieliliśmy się opłatkiem. Na obrusie zostały ślady po rozchlapanym barszczu i okruszki piernika.
„Może coś straciłam. Może już nigdy nie odbuduję tej relacji z jego matką. Może nawet z nim...” – myślałam, przesuwając palcem po stole. Jednak czułam się… lżej. Jakbym oddychała pełniej. Pierwszy raz od lat miałam wrażenie, że odzyskałam głos. Nie jestem już tylko dekoracją tej rodziny.
Nie żałuję moich słów
Tegoroczne święta nie były jak z reklamy. Nie było rodzinnych zdjęć przy choince, ciepłych wzruszeń przy opłatku ani wspólnego śpiewania kolęd. Był wstyd, była cisza, był żal – i krzyk, który przez lata dusiłam w sobie. Nie tego chciałam. Marzyłam, że kiedyś teściowa spojrzy na mnie z uznaniem, może nawet z czułością. Marek stanie obok mnie, nie tylko fizycznie, ale też emocjonalnie. Chciałam, żeby dzieci zapamiętały te święta jako coś pięknego. Zamiast tego... zostanie im pewnie obraz mamy zamykającej się w łazience i babci wychodzącej bez pożegnania. A jednak... nie żałuję.
Czasem trzeba coś rozbić, żeby zbudować coś nowego. Nawet jeśli jeszcze nie wiem, co z tego będzie. Może nie da się odbudować mostów z teściową. Może z Markiem będziemy musieli porozmawiać naprawdę szczerze – nie dziś, nie jutro, ale w końcu. Może to będzie początek zmiany. A może koniec czegoś, co tylko udawało bliskość.
Ja nie będę już milczeć. Nie będę się uśmiechać, kiedy wszystko we mnie krzyczy. Nie poświęcę się bez reszty, by zasłużyć na półsłówka i wymuszoną grzeczność. W przyszłym roku też będą święta. I tym razem nie boję się już, że nie zasługuję na szacunek. Wiem, że zasługuję.
Sabina, 41 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na gwiazdkę dostałam od teściowej stek gorzkich słów, bo kupiłam gotowe ciasto. Za rok pożałuje swoich komentarzy”
- „Chciałam pomóc w domu przed świętami, ale matka ględzi, że do niczego się nie nadaję. Ma mnie za życiową niedorajdę”
- „Kupiłem mojej teściowej drogie arabskie perfumy pod choinkę, a ona się obraziła. Powód powalił mnie na kolana”

