Reklama

Mam na imię Marian. Siedemdziesiąt osiem lat, emeryt, wdowiec. I, jak mawia moja sąsiadka z góry, pan „co zawsze wychodzi na zakupy o tej samej porze”. Może i mam swoje rytuały – śniadanie o siódmej, herbata w termosie, spacer po gazetę, a w soboty – targ. Lubię ten porządek, ten spokój. Ale prawda jest taka, że od kiedy odeszła Zosia… po prostu nie umiem inaczej.

Zosia, moja żona… była moją jedyną rodziną. Od siedmiu lat nie ma jej ze mną. Zostały tylko zdjęcia w ramkach i cisza, która wypełnia mieszkanie. Gdy wstaję rano, już nie słyszę, jak narzeka na kolana, jak gdera, że herbata za słaba. I chociaż kiedyś mnie to irytowało – teraz oddałbym wszystko, żeby znów to usłyszeć.

Zimą szczególnie mocno boli, zwłaszcza w święta. Boże Narodzenie, kiedyś dom pełen ludzi, śmiech, zapach kapusty z grzybami. Dziś? Sam gotuję barszcz z torebki i zostawiam jedno nakrycie „dla wędrowca” – chociaż wiem, że nikt nie zapuka.

Ale w tym roku postanowiłem coś zmienić. Odkładałem przez kilka miesięcy, żeby kupić lepszego karpia, mak, miód… Żeby choć raz święta wyglądały jak dawniej, nawet jeśli miały być tylko dla mnie. Zrobiłem listę, spisałem wszystko starannie, dużymi literami, bo oczy już nie te. Włożyłem ją do kieszeni płaszcza. W sobotę, jak zawsze o tej samej porze, wybrałem się na targ. Może dzięki tym zakupom poczuję, że coś jeszcze ma sens.

Byłem zdezorientowany

Targ tętnił życiem. Jak zwykle w sobotę – zgiełk, przekrzykujący się handlarze, zapach ogórków kiszonych i ciepłego chleba. Ściskałem pod pachą płócienną torbę i rozglądałem się za znaną mi kobietą od jajek. Stała na swoim miejscu. Podszedłem, uśmiechnęła się do mnie, jak zawsze.

– To co, panie Marianie? Jak zwykle dziesięć? – zapytała.

– Tak. I jeszcze te mniejsze, do klusek z makiem.

Zgarnąłem jajka, schowałem je ostrożnie do torby. Przeszedłem kawałek dalej po warzywa. U staruszki na stoisku z krzywym daszkiem kupiłem marchew i pietruszkę. Mróz szczypał w policzki, ręce miałem czerwone, ale nie narzekałem. Lubiłem ten klimat, ten hałas, nawet te przepychanki między stoiskami.

Gdy przyszło do płacenia za ostatnie zakupy, sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni płaszcza, żeby wyciągnąć portfel. Nie było go. Pomyślałem, że może włożyłem do innej. Przeszukałem wszystkie, raz jeszcze, dokładniej. Włożyłem rękę do torby, sprawdziłem w spodniach. Nic. Portfel zniknął.

Stałem chwilę nieruchomo, czując, jak zimny dreszcze przebiega mi po plecach. Ktoś potrącił mnie ramieniem, przeprosił półgębkiem. Usta zacisnęły mi się w cienką linię. Przez moment nie wiedziałem, co robić. W portfelu miałem wszystko – pieniądze na święta, dokumenty, zdjęcie Zosi... Chociaż tego ostatniego nikt pewnie nie chciał. Podszedłem z powrotem do kobiety z jajkami.

– Przepraszam... czy ktoś może... czy widziała pani, czy ktoś się tu kręcił?

– O, panie Marianie – spojrzała na mnie z troską. – Coś się stało?

Portfel mi zginął.

Wzruszyła ramionami.

– Ludzi tu jak mrówek. Co chwilę coś ginie. Może ktoś znajdzie i odda, ale różnie to bywa...

Inni sprzedawcy też rozkładali ręce. Patrzyli na mnie, ale nie widziałem w tych spojrzeniach za wiele współczucia. Jakby mówili: „trzeba było uważać”. Wyszedłem z targu wolno, jakby nogi ważyły sto kilo. Szedłem w stronę domu, chociaż dobrze wiedziałem, że nie liczę na cud. Chciałem tylko, żeby ktoś ze mną porozmawiał. Żeby mnie ktoś dostrzegł.

Ktoś mnie zauważył

Zatrzymałem się na chwilę pod blokiem, na ławce przy klatce. Siedziałem i patrzyłem na własne ręce, puste, bezradne. Po chwili usłyszałem znajomy głos.

– Panie Marianie?

Podniosłem wzrok. To była Ewa, moja sąsiadka z góry. Zawsze mówiłem na nią „pani Ewa”, bo mimo że młodsza ode mnie o całe pokolenie, miała w sobie jakiś spokój, który budził szacunek. Stała w płaszczu, z siatką w ręku. Spoglądała na mnie uważnie.

– Co się stało? – zapytała cicho.

– Skradziono mi portfel – powiedziałem, starając się nie brzmieć żałośnie. – Tam były moje wszystkie pieniądze na święta. Dla mnie to dużo.

Kiwnęła głową. Usiadła obok, jakby to było oczywiste, że teraz nigdzie nie pójdzie.

– Gdzie to się stało?

– Na targu. Stałem przy warzywach, zaraz potem się zorientowałem.

Milczała chwilę. Nie poganiała mnie, nie zasypywała pytaniami. Siedziała obok, jak człowiek, który rozumie, że czasem sama obecność jest pomocą. A ja... zacząłem mówić. Nawet nie wiem, kiedy.

– Moja żona zawsze mówiła, żebym nie trzymał wszystkiego w jednym miejscu. A ja... no widzi pani. Od siedmiu lat sam chodzę. Wszystko robię sam, nawet w Wigilię sam gotuję. Teraz już nie wiem, czy w ogóle coś ugotuję. Zabrali mi nie tylko pieniądze, pani Ewo. Zabrali mi Wigilię.

Zamilkłem. Bałem się spojrzeć jej w oczy, ale kiedy podniosłem wzrok, ona patrzyła na mnie uważnie. Nie z litością. Raczej ze zrozumieniem.

– Może jeszcze nie wszystko stracone, panie Marianie – powiedziała cicho.

Nie odpowiedziałem. Skinąłem tylko głową. Wstałem, poszedłem do mieszkania z pustymi rękami, ale dziwnym poczuciem, że jednak ktoś mnie zauważył.

Tego się nie spodziewałem

Następnego dnia siedziałem w kuchni, wpatrując się w pusty talerz. Próbowałem zrobić zupę z tego, co zostało w lodówce, ale smakowała nijako. W mieszkaniu było cicho, nawet radio wyłączyłem. Usłyszałem pukanie. Jedno, drugie, potem trzecie – jakby ktoś nie był pewien, czy powinien przeszkadzać. Nie spodziewałem się nikogo. Otworzyłem drzwi.

Na progu stała Ewa. Miała na sobie zwykłą kurtkę, w ręku siatkę. Obok niej mężczyzna, a za nimi dwójka dzieci – chłopiec i dziewczynka, oboje w wełnianych czapkach.

– Dzień dobry, panie Marianie. Pomyślałam, że nie powinien pan być dziś sam.

Weszli do środka, jakby znali to mieszkanie od lat. Dzieci rozpakowały siatki i zaczęły wyciągać jedzenie. Karp w galarecie, słoik z barszczem, ciasto.

– Ale ja… nie mogę tego przyjąć – wyjąkałem, zaskoczony.

– Niech pan nie mówi „nie”. To Wigilia. A pan przypomniał mi, co znaczy być człowiekiem.

Nie miałem siły protestować. Patrzyłem, jak ktoś inny zajął się moją kuchnią, a dzieci dopytywały, gdzie mam choinkę. Pokazałem im schody do piwnicy. Zniknęli na chwilę, a ja usiadłem. Ręce mi drżały. Nie ze wzruszenia – z braku przyzwyczajenia do obecności drugiego człowieka.

– To tylko chwilka – powiedziała Ewa, wracając z bombkami w dłoniach. – Ale niech pan wie, że dziś nie jest sam.

Najlepsza Wigilia od lat

Z piwnicy przynieśli starą sztuczną choinkę, którą trzymałem od lat w kartonie po odkurzaczu. Myślałem, że nie doczeka już żadnych świąt, ale dzieci się nią zachwyciły, jakby była pachnąca i świeżo ścięta.

– Panie Marianie, gdzie bombki? – zapytała dziewczynka, siadając po turecku na podłodze.

– W tej czerwonej puszce, w kredensie. Ale nie wiem, czy są wszystkie.

– Sprawdzimy! – ucieszyła się i już była w kuchni.

Siedziałem na fotelu, patrząc, jak moja kuchnia ożywa. W tle grała kolęda z radia, a zapach przyprawy do piernika mieszał się z cytryną, którą chłopiec wyciskał do kompotu. Ewa z mężem wieszali światełka na oknie. Kiedyś Zosia robiła to samo, nucąc pod nosem. Te same światełka, ten sam parapet, ale dziś te wspomnienia bolały nieco mniej.

Przy stole opowiadałem dzieciom o świętach z dawnych lat. O karpiu, którego trzymaliśmy w wannie. O tym, jak Zosia kazała mi śpiewać kolędy, choć głosu nie miałem nigdy.

– A babcia Zosia była ładna? – zapytał chłopiec.

Uśmiechnąłem się.

– Najładniejsza.

Wieczorem usiedliśmy razem przy stole. Było skromnie – barszcz, pierogi, śledzie. Kiedy jednak spojrzałem na tych ludzi, których jeszcze wczoraj nie znałem, poczułem, że to najlepsza Wigilia od wielu lat.

– To najlepsza Wigilia, jaką miałem… odkąd odeszła Zosia – powiedziałem cicho.

Ewa spojrzała na mnie.

– A dla nas najważniejsza, panie Marianie. Bo pokazuje dzieciom, co to naprawdę znaczy być razem.

Po kolacji zostałem sam w pokoju. Przez okno patrzyłem na śnieg spadający cicho na ulicę. Za mną dzieci śmiały się jeszcze, pakując resztki jedzenia do pudełek, a Ewa zbierała talerze. W tym wszystkim poczułem coś dziwnego. Spokój, taki prawdziwy, dawno zapomniany. Usiadłem przy choince. Mała bombka w kształcie dzwoneczka zadrżała lekko, jakby ktoś ją dotknął.

Od dziś znów wierzę w ludzi – powiedziałem sam do siebie.

Czułem się mniej samotny

– Panie Marianie – powiedziała Ewa, żegnając się po kolacji. – Mieszkamy piętro wyżej. To niby blisko, ale łatwo o tym zapomnieć. Jeśli pan będzie potrzebował czegoś, czegokolwiek, proszę zapukać.

Chciałem powiedzieć, że dam sobie radę, że nie chcę zawracać głowy, ale głos mi stanął w gardle.

– Dziękuję – powiedziałem tylko. – Za wczoraj i za dziś.

Uściskaliśmy się, a ja zamknąłem drzwi i oparłem się o ścianę. W mieszkaniu zrobiło się pusto, ale ta pustka nie była straszna. Była jak chwila ciszy po śmiechu, nie jak cisza po odejściu.

Po południu poszedłem do piwnicy. Chciałem schować choinkę, jak zwykle robiłem od razu po świętach, żeby nie patrzeć na to, co minęło, ale stanąłem w pół drogi i wróciłem. Postawiłem choinkę przy oknie z powrotem. „Niech postoi jeszcze dzień”. Wieczorem ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłem, a na progu stała Ewa z małą blachą ciasta.

– Zostało nam trochę makowca. Pomyślałam, że może pan zje kawałek do herbaty.

– Pani Ewo, ja już naprawdę nie chcę państwu zawracać głowy.

– Ale my się chętnie podzielimy.

Wpuściłem ją do środka. Usiadła na krześle jak wcześniej, tylko teraz nie było dzieci, nie było całego zamieszania. Byliśmy we dwoje i cisza miała inny ciężar.

– Czemu pani przysiadła się wtedy na ławce? – zapytałem ostrożnie. – Przecież mogła pani iść prosto do domu.

Zawahała się przez chwilę.

– Bo widziałam pana kilka razy, jak pan wraca z targu. Zawsze samotny. I jakoś tak... pomyślałam, że tak przecież nie musi być.

Siedzieliśmy chwilę w ciszy. Takiej, która nie była niezręczna.

– Panie Marianie – powiedziała w końcu. – Jak pan będzie chciał, to w niedzielę wpadniemy na herbatę. Tak bez okazji, po prostu.

Zrobiło mi się dziwnie lekko.

– Dobrze – powiedziałem. – Tylko ostrzegam, ja mam herbatę słabą. Zosia zawsze narzekała.

Ewa uśmiechnęła się cicho.

– To tym razem ja ponarzekam.

Po tym zdaniu wstała, zostawiła blachę na stole i wyszła. A ja patrzyłem na drzwi jeszcze chwilę, jakbym chciał zapamiętać sam fakt, że ktoś właśnie był u mnie nie z obowiązku, tylko z chęci. Nie wiem, kiedy ostatni raz czekałem na niedzielę z radością, a nie tylko z chęci przetrwania kolejnego tygodnia.

Święta, których nie zapomnę

W tej historii nie chodziło o portfel. Portfel zniknął i pewnie już nie wróci. Dokumenty wyrobię nowe, zdjęcie Zosi mam w ramce na szafce, a pieniądze jakoś się uzbiera. Na razie Ewa pożyczyła mi trochę na zakupy. Ustaliliśmy, że oddam, jak mi będzie lżej. I tyle. Najważniejsze było coś innego.

Że ktoś usiadł obok mnie na ławce, że ktoś zapukał do moich drzwi nie dlatego, że musiał, tylko dlatego, że chciał. W moim mieszkaniu znowu był śmiech dzieci, nawet jeśli na chwilę. Zosia zawsze mówiła, że człowiek może zostać sam, ale nie powinien być samotny. Wtedy się z nią sprzeczałem, a dziś to rozumiem.

Nie wiem, co będzie dalej. Może będziemy pić herbatę w każdą niedzielę. Może wiosną pójdziemy razem na targ i kupię dzieciom obwarzanki. A może nic wielkiego się nie wydarzy. I to też będzie dobrze. Bo pierwszy raz od wielu lat mam wrażenie, że moje święta nie skończyły się w chwili, gdy zgasły lampki na choince. One wciąż trwały w najlepsze.

Marian, 78 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama