Reklama

Zdradziłam ją. Po latach los postawił mnie twarzą w twarz z prawdą, od której uciekałam. Nie jestem dumna z tego, co zrobiłam. Wręcz przeciwnie – to jedno zdarzenie, które miało miejsce tak wiele lat temu, kładło się cieniem na całe moje życie. Przez długi czas udawało mi się zepchnąć je w zakamarki pamięci, jak się chowa niepotrzebne rzeczy do piwnicy i zamyka drzwi na klucz. Żyłam dalej, uczyłam się, pracowałam, rozwijałam karierę i relacje, starałam się uchodzić za osobę godną zaufania. Ale przeszłości nie da się oszukać w nieskończoność. Ona wraca. Czasem nieśmiało, ledwie szeptem wspomnień, czasem brutalnie – jak uderzenie w twarz. I tak było w moim przypadku.

Każdy ma coś na sumieniu

Ludzie mówią: „nie ma świętych”. I mają rację. Im dłużej się żyje, tym więcej doświadczeń i błędów. Każdy niesie coś na plecach. Przez wiele lat sądziłam, że mnie to nie dotyczy. Że nawet jeśli popełniłam błędy, to nie były one ciężkiego kalibru. Nikogo nie skrzywdziłam „tak naprawdę”. Zawsze starałam się postępować właściwie, zgodnie z zasadami – choć czasem oznaczało to ogromny wysiłek.

Ale to było wygodne kłamstwo. W środku dobrze wiedziałam, że jest we mnie coś, czego się boję. Cień, który wciąż gdzieś tam się czai, mimo że udawałam, że go nie ma. Tłumaczyłam to sobie – że psychika działa w taki sposób, że wymazuje bolesne rzeczy. I rzeczywiście, wiele lat nie wracałam do tamtej chwili. Nie analizowałam, nie wspominałam. Ale nie dlatego, że zapomniałam – tylko dlatego, że wypchnęłam to ze świadomości, jak niechciane wspomnienie.

To był listopad. Szary, chłodny poranek, jakich wiele. Jechałam do Sopotu na ważne spotkanie. Planowałam wrócić wieczorem – dzień jak co dzień. W pociągu czytałam książkę, przeglądałam dokumenty, nie myśląc o niczym szczególnym. I nagle – awaria. Pociąg stanął gdzieś przed Tczewem, później powoli dotoczył się do małej, niepozornej stacji. Z głośników podano, że trzeba będzie czekać dwie godziny na kolejny skład. Wysiadłam. Było zimno, ale sucho. Otoczenie – zadbane, odnowione, spokojne. Miejsce zupełnie mi nieznane, a jednak... coś we mnie drgnęło. Ruszyłam pieszo w stronę miasteczka. Chciałam się rozgrzać, napić kawy. Nie wiedziałam jeszcze, że ta przechadzka otworzy drzwi, które tak długo były zamknięte.

Wspomnienia uderzyły mnie z dużą mocą

Spacerując ulicami, poczułam coś dziwnego. Jakby znajomego. Kiedy zobaczyłam niewielki rynek z uroczym ratuszem i figurką feniksa na frontonie, zatrzymałam się jak wryta. Znałam ten budynek. Nie byłam tu nigdy, ale znałam go ze zdjęć. Lena... opowiadała mi o tym miejscu. To było jej miasto. Nagle cała przeszłość wróciła z ogromną siłą. W jednej chwili byłam znów dwudziestolatką. Usiadłam w kawiarni. Zamówiłam sernik – ten, o którym mówiła Lena, że nigdzie nie smakuje tak dobrze. Zanim kawa wystygła, wspomnienia wciągnęły mnie bez reszty.

Lena i ja poznałyśmy się na pierwszym roku studiów ekonomicznych w Poznaniu. Obie przyjechałyśmy z małych miejscowości – ona z północy, ja z Mazur. Zostałyśmy przydzielone do jednego pokoju w akademiku. Lena była serdeczna, ciepła, cicha, ale miała w sobie siłę. Ja byłam głośniejsza, bardziej ekspansywna. Szybko się zaprzyjaźniłyśmy. Spędzałyśmy ze sobą każdą wolną chwilę – uczyłyśmy się razem, plotkowałyśmy, chodziłyśmy na imprezy, wspierałyśmy się. Przez cztery lata byłyśmy jak siostry.

Po studiach udało nam się dostać na staż do prestiżowej firmy doradczej w Warszawie. Dla dwóch dziewczyn z prowincji to było jak wygrana na loterii. Byłyśmy zachwycone. Pracowałyśmy ramię w ramię, śmiałyśmy się, wspierałyśmy, jak kiedyś. Ale coś zaczęło się zmieniać. Firma miała tylko jedno wolne miejsce. Szefowie obserwowali nas uważnie, oceniając, która z nas lepiej się sprawdzi. I wtedy pojawiło się napięcie.

Konkurencja rozbiła naszą przyjaźń

Obie miałyśmy świetne oceny, znałyśmy języki, miałyśmy głowy na karku. Ale różniłyśmy się. Lena była bardziej ludzka – zjednywała sobie współpracowników, potrafiła rozładować konflikty. Ja natomiast byłam twarda, konkretna, szybka. Miałam temperament wilczycy i nie lubiłam przegrywać. Zaczęłyśmy ze sobą konkurować. Początkowo delikatnie, bez złośliwości. Ale im bliżej było decyzji, tym bardziej zaciskałam zęby. Widziałam, że Lena zyskuje sympatię kadry. Bałam się, że przegram. A przegrana – oznaczała dla mnie koniec marzeń, powrót do miejsca, z którego uciekłam. Nie mogłam do tego dopuścić.

Wspólnie realizowałyśmy projekt dla jednego z kluczowych klientów. W grę wchodził duży kontrakt. Lena miała zabezpieczyć dane, które były podstawą analizy. I nagle – zniknęły. Sprawa się posypała. Firma straciła klienta. Szefostwo obarczyło winą Lenę. Z dnia na dzień została zwolniona. Nikt nie słuchał jej wyjaśnień. A ja? Milczałam. Wiedziałam, co się stało. Wiedziałam, że pliki zostały źle zapisane na naszym wspólnym dysku i przez pomyłkę przeniosłam je do innego folderu. Zorientowałam się, ale za późno – Lena już była spalona. Mogłam powiedzieć prawdę. Ale tego nie zrobiłam. Bo wtedy szansa na etat przepadłaby dla mnie. I wybrałam milczenie.

Zostałam w firmie. Potem awansowałam. Pracowałam ciężko, dbałam o etykę, byłam mentorką dla młodszych koleżanek. Ale gdzieś w tle zawsze był ten jeden zgrzyt. Przez pierwsze miesiące nie mogłam spać. Potem wyparłam wszystko. Starałam się zapomnieć. I przez dwadzieścia pięć lat nie wspomniałam o Lenie ani razu. Aż do tego dnia. Do tej kawiarni. Do tego sernika.

Postanowiłam ją odnaleźć

Z drżącymi dłońmi sięgnęłam po stary notes. Lena zawsze wpisywała swoje dane w moje zeszyty – na wszelki wypadek. Miała wtedy duszę kronikarki. I rzeczywiście – znalazłam jej adres. Postanowiłam zaryzykować. Dom, do którego trafiłam, był zniszczony. Ogród zaniedbany. W oknie zobaczyłam starszą kobietę. Matkę Leny. Wysiadłam z taksówki i podeszłam do furtki. Zamek był zepsuty, weszłam więc na ganek. Drzwi otworzyła siwowłosa kobieta.

– Dzień dobry. Jestem Monika. Przyjaźniłam się z Leną na studiach.

Twarz kobiety rozjaśnił uśmiech.

– Monika… Lena wspominała cię czasem. Ale jej teraz nie ma. Poszła do sklepu. Pracuje w bibliotece miejskiej. Dobrze jej tam. Choć nie zarabia kokosów.

Zamurowało mnie. Chciałam czekać, ale zbliżała się godzina mojego pociągu. Spojrzałam na zegarek i poczułam ścisk w żołądku.

– Proszę powiedzieć Lenie, że byłam. Że chciałam ją przeprosić.

– Za co? – spytała starsza pani.

Napiszę do niej. Obiecuję – odpowiedziałam.

List, który nigdy nie dotarł

Wieczorem w hotelu napisałam list. Trzy strony A4. Szczery, pełen żalu. Opowiedziałam wszystko. Przeprosiłam. Wysłałam poleconym. I czekałam. Po tygodniu list wrócił. „Adresat nieznany”. Zadzwoniłam do urzędu pocztowego. Kierowniczka powiedziała mi, że matka Leny ma demencję. I że Lena... zaginęła dwa lata wcześniej. Wyszła do sklepu i nie wróciła. Szukano jej przez wiele miesięcy. Bez skutku. Ślad się urwał.

Odłożyłam słuchawkę. Poczucie winy wróciło z całą mocą. Nie zdążyłam jej powiedzieć prawdy. Nie zdążyłam poprosić o przebaczenie. Być może już nigdy nie zdążę. Ale przyjmuję to. To moja pokuta. I moja lekcja. Nie każda krzywda da się naprawić. Ale każdą trzeba nazwać. I choćby po czasie – przyznać się do niej. Jeśli nie dla drugiej osoby, to dla samej siebie. Żeby znów móc spojrzeć w lustro.

Monika, 34 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama