Reklama

Mam na imię Renata, lat 49, dzieci dorosłe, mąż w pracy do późna, pies leniwy jak kot, a ja… no właśnie – ja miałam czas. Za dużo czasu. I za mało powodów, żeby rano wstać z łóżka i się umalować. Coraz częściej zalegałam w pościeli do dziesiątej lub nawet dłużej, snułam się po domu w piżamie, oglądałam głupawe seriale w telewizji. Straciłam motywację do codziennego funkcjonowania.

Gdy pewnego dnia mąż wrócił z pracy i zastał mnie nadal nieuczesaną i w szlafroku, wpatrującą się tępo w turecką telenowelę, sama powiedziałam sobie dość. Uznałam, że muszę coś ze sobą zrobić, zanim na dobre zasiedzę się w tym marazmie i całkowicie stracę chęci do życia.

Dawniej miałam pasję

Kiedyś byłam nauczycielką w przedszkolu. Na pedagogikę poszłam z tak zwanej potrzeby serca, chociaż rodzice przekonywali mnie, żebym nie obierała tej drogi. Byłam pełna energii, kochałam dzieciaki, a one mnie. W przedszkolu odnalazłam się znakomicie. Maluchy powtarzały, że pani Renatka organizuje najlepsze zabawy na świecie i spontanicznie się do mnie tuliły. Byłam szczęśliwa.

Po kilku latach moje przedszkole zostało jednak zlikwidowane. I tak wylądowałam na bezrobociu.

– Może to i dobrze się składa – powiedział mąż, a ja zrobiłam wielkie oczy. – Sama widzisz, że wiecznie gdzieś pędzisz, a nasze dzieciaki razem z tobą. Przecież ja zarabiam wystarczająco, żeby utrzymać rodzinę. Może dobrze będzie, gdy na trochę zostaniesz w domu i zadbasz o nasze ognisko – puścił do mnie oko, a ja w końcu się zgodziłam.

Rzeczywiście, musiałabym dojeżdżać do pracy gdzieś dalej, ciągnąć ze sobą dzieci, zostawiać je na świetlicach, walczyć z ogarnianiem domu. Gdy sobie odpuszczę na jakiś czas pracę, niewiele stracimy finansowo, a nasza rodzina może dużo zyskać.

Wreszcie miałam czas na organizowanie zabaw własnym dzieciom, zabieranie je na spacery, basen, pikniki. Nasze mieszkanko lśniło czystością, na stole zawsze był dwudaniowy obiad, a placek kupiony w cukierni uważałam za niedorzeczność poniżej mojej godności. Przez lata byłam naprawdę szczęśliwa, dbając o nasz dom, męża i dzieciaki.

Wszystko się zmieniło

Dzieci jednak dorosły i po kolei wyjechały na studia. Szybko wsiąknęły w nowe życie. Zajęcia na uczelni, pierwsze prace, znajomi, wyjazdy, drugie połówki. Do rodzinnego domu wpadali coraz rzadziej i już tylko na chwilę.

A ja zostałam sama. Nie było już tyle prania, sprzątania i ogarniania, nie miał kto jeść fury gotowanych przeze mnie pyszności. Miałam dużo więcej czasu i zero pomysłów, jak mogłabym go zagospodarować. Z wolnym czasem przyszła cisza. Dużo ciszy. Już nie było tego wiecznego: „mama”. Nie było szczebiotu, dziecięcych kroków, śmiechów nastolatków, hałasu, który robiły moje dzieciaki zapraszające po lekcjach kolegów i czekające na talerz pełen kanapek, który im wszystkim podam.

W zamian pojawiły się puste dni, które ciągnęły się jak stara guma od majtek. Przeczytałam wszystkie zaległe książki, zrobiłam przetwory, podlałam rośliny, umyłam okna, nawet nauczyłam się robić domowy hummus. I co dalej?

Wpadłam na nietypowy pomysł

Znudziło mi się siedzenie w pustym domu i czekanie na powrót męża. Stwierdziłam, że może jak pójdę do jakiejś pracy – takiej lekkiej, żeby sobie dorobić, zobaczyć ludzi, pogadać – to odżyję.

– Co o tym sądzisz? – spytałam męża, który, jak zwykle, siedział na kanapie z pilotem od telewizora.

Andrzej podrapał się po głowie i stwierdził, że rzeczywiście to dobry pomysł.

– Może oderwiesz się od domu. Jak coś dorobisz, to będzie dla dzieciaków. Niedługo zaczną urządzać swoje samodzielne życie, potrzebny będzie wkład na mieszkania. Dodatkowa kasa zawsze się przyda.

No więc poszłam do tej pracy. Na powrót to przedszkola było już raczej za późno. Od mojego odejścia z etatu minęły całe lata. Zresztą, w prywatnych placówkach teraz wszędzie szukali młodych dziewczyn tuż po studiach, a nie doświadczonych pań, które chcą po latach wrócić do zawodu. Wybrałam więc kawiarnię, która wydała mi się dobrym pomysłem.

– Kocham kontakt z ludźmi, a tam na pewno mi go nie zabraknie – cieszyłam się, w rozmowie z mężem o swojej przyszłej karierze.

Nazwa była obiecująca: „Café Vintage”. Brzmiało uroczo i w moim stylu. Wydawało mi się, że to coś idealnego dla mnie. Wyobrażałam sobie lokal w nieco staroświeckim stylu, gdzie zbuduję przyjazne kontakty ze stałymi klientami. Ech, gdybym tylko wiedziała, że pozory mogą aż tak mylić.

Praca marzeń zamieniła się w koszmar

Mała kawiarenka w centrum z pastelowymi fotelami, stołem z palet, kwiatami suszonymi w słoikach i obowiązkową ścianą z neonem i modnym hasłem. Pomyślałam – no przecież tutaj wszystko jest idealnie! Niczym z jakiegoś uroczego serialu. Wyobrażałam sobie, że właśnie trafiam w te klimaty. Zawsze lubiłam kontakt z ludźmi, a do tego kocham kawę. No mogę ją pić dosłownie litrami. Czego chcieć więcej?

Złożyłam podanie. Pani manager – Agata, lat 26, w markowych butach kupionych chyba za pół swojej wypłaty, z makijażem jak z żurnala i kolorową apaszką fantazyjnie zamotaną wokół włosów, powiedziała, że ode mnie emanuje dobra energia i że ma dobre przeczucie co do naszej dalszej współpracy. Naprawdę? Ja chyba też.

– Jesteś taka ciepła. Zupełnie jak serialowa mama, która zawsze dla wszystkich ma czas i wszystkich przytuli do piersi – powiedziała, zerkając na mój biust i CV, które zamiast doświadczenia baristycznego miało rubrykę „organizacja festynów szkolnych” i „animacje dla dzieci”. Dostałam pracę od razu. Godziny elastyczne, stawka minimalna, ale z napiwkami. No i super.

Pierwszy dzień to była bajka. Przyszłam, dostałam fartuch, przywitałam się z ekipą: Julką (studentka filologii), Klaudią (tancerka i freelancerka) i Dominikiem, który sam siebie nazywał artystą od latte.

Pokażę ci wszystko – powiedział Dominik, obracając maszynkę do spieniania mleka. Zupełnie tak, jak kowboje okręcają pistolety w westernach.

Nauczyłam się obsługi kasy fiskalnej i dowiedziałam się, jak robić flat white (które, swoją drogą, w żadnym wypadku nie jest tym samym, co cappuccino ze spienionym mlekiem). Zostałam też poinstruowana, jak rozpoznawać hipsterską irytację, gdy ktoś pyta o mleko migdałowe, a my mamy tylko owsiane. Było miło. Naprawdę. Do momentu, aż poznałam mojego szefa.

Właściciel uważał się za króla

Nazywał się Sebastian. Miał modnie przyciętą brodę, za dużą marynarkę i spojrzenie, które mówiło: „Wiem lepiej, bo czytałem Sartre’a w oryginale, a ty na pewno nie”. Tak mi wytłumaczyli inni pracownicy.

Zajmował się podobno „brandingiem marki” i opieką nad wizerunkiem estetycznym kawiarni. Cokolwiek wszystko to znaczyło.

Tutaj nie chodzi tylko o kawę – mówił, robiąc dramatyczną pauzę. – Chodzi o doświadczenie kawowe. O emocje klienta. O to, co on czuje, kiedy odbiera swoje cappuccino.

– Mam nadzieję, że czuje zapach świeżo palonej kawy – rzuciłam żartem.

Spojrzał na mnie, jakbym puściła bąka w operze. Innymi słowy – gafa na całego.

Od tej pory zamiast robić kawę, robiłam głównie poprawki estetyczne, tak przynajmniej nazywał je Sebastian. Ciągle słyszałam uwagi co do mojej pracy:

– Reni, pianka powinna być bardziej kremowa. Takie jedwabiste muśnięcie języka, wiesz?

– Reni, jak podajesz kawę, to nie mów „proszę bardzo”, tylko: „oto twoja chwila relaksu”. To nasza filozofia!

– Reni, nie patrz tak na klientów, bo możesz sprawiać wrażenie zmęczonej. Coś takiego jest w twoich oczach, że widać w nich smutek. A my sprzedajemy siłę, radość i energię, a nie kawę, rozumiesz?

Nie wiem, nie rozumiem, nie pojmuję. Ja sprzedaję kawę, a nie robię w jakimś zwariowanym coachingu, gdzie liczy się filozofia kawy, a nie po prostu jej smak. Moja cierpliwość powoli się wyczerpywała.

Już wolę odkurzać w domu

Minął tydzień. Potem drugi i trzeci. Ale zamiast czuć się potrzebna i aktywna, czułam się jak maskotka z bazaru. Wszystko, co robiłam, trzeba było udramatyzować. Nawet zwyczajne mycie podłogi w lokalu mopem Seba nazywał „dbaniem o doświadczenie przestrzeni”. Ręce opadały…

Pewnego dnia przyszedł nowy klient. Starszy pan w kapeluszu. Uśmiechnęłam się i zapytałam:

– Jaką kawę mogę panu zaproponować?

Zwykłą czarną, od lat tylko taką piję. Bez tej całej pianki i wszystkich udziwnień, młoda damo – puścił do mnie oko.

Sebastian stał akurat obok i syknął mi do ucha:

– Reni, nie mamy zwykłej czarnej. W naszym lokalu mamy americano. Trzeba edukować klientów, żeby wiedzieli. Żeby poczuli nasze wibracje, bo inaczej cofamy się jako cała kultura.

Spojrzałam na niego. Spojrzałam na klienta.

– To dla pana będzie americano – powiedziałam głośno. – Bez zadęcia – dodałam cicho.

Klient się uśmiechnął. Widać było, że zrozumiał, wszystko słyszał. A ja… Ja poczułam, że to ostatni dzień, w którym mam siłę bawić się w tę nowomowę.

Do widzenia, ale nie do zobaczenia

Wyszłam z pracy po zamknięciu lokalu, trzymając w ręce napiwek – 7,50 zł i czekoladkę od klientki, której powiedziałam, że ma piękne perfumy. Szłam do domu i pomyślałam: „Co ja najlepszego zrobiłam?”.

Miałam całkiem fajne życie. Dom, męża, książki, psa, długie spacery, ukochane rośliny na balkonie, dzieciaki dzwoniące do domu i pytające mnie o radę w trudnych sytuacjach. Zapach obiadu, bibliotekę tuż pod blokiem i miłą panią odkładającą mi najlepsze powieści historyczne. Miałam swoje tempo i swój własny świat. A dałam się wciągnąć w jaką alternatywną rzeczywistość, gdzie udawanie, że pianka z mleka ma moc duchowego przebudzenia, a podając cappuccino, zarażam zabieganą klientkę dobrymi wibracjami, jest czymś najzupełniej normalnym.

Następnego dnia miałam wolne. Napisałam wiadomość do Agaty. Jej treść brzmiała: „Dziękuję za wszystko, ale to nie moja bajka. Wolę robić domowe konfitury z malin, gotować bigos na przyjazdy dzieciaków i układać na zimę ogórki małosolne w słoikach, niż spieniać mleko z misją społeczną. Życzę wam powodzenia w dalszym niesieniu kawowej misji”.

Wiem, że to pewnie zabrzmiało złośliwie, ale nie mogłam się powstrzymać. Na końcu dodałam więc serduszko. Niech ma.

Moja scena to dom

Dziś siedzę na balkonie z kubkiem zwykłej czarnej kawy. Bez mleka, cynamonu i czekolady. Ba, nawet bez cukru. W tle gra radio. Ja kupiłam nową książkę, pies śpi pod kuchennym stołem. Nuda? Może. Ale to jest moja własna nuda. Bez idiotycznych poleceń, brandingów, energetycznych wibracji. I bez zadęcia.

Czasami trzeba na dłużej wyjść z domu, żeby docenić, co się w nim ma. I żeby zrozumieć, że wolność to nie tylko nie musieć pracować – to móc powiedzieć „nie”, kiedy ktoś każe ci być kimś, kim nie jesteś.

A teraz, wybaczcie, idę robić ciasto. Bez pianki i dekoracji. Ale za to z tradycyjnego przepisu przekazywanego w naszej rodzinie z pokolenia na pokolenie. No i z sercem.

Renata, 49 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama