Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie wszystko zaczęło się sypać. Może wtedy, gdy przestał mnie całować na pożegnanie. Może, kiedy po raz pierwszy nie odpowiedział na moje „dobranoc”. A może po prostu wtedy, gdy ja sama zaczęłam traktować naszą relację jak coś, co po prostu jest. Jak dywan pod stołem, którego się nie zauważa, dopóki się nie potkniesz.

Mam na imię Anita, mam 38 lat. Jestem matką dwóch wspaniałych dzieci, żoną Marka, właścicielką rachunku w banku, konta w bibliotece i lodówki, w której codziennie magicznie pojawia się obiad dla rodziny. Tak przynajmniej wygląda moje życie z boku. Z bliska – to ciągła krzątanina. Praca w dziale kadr, dojazdy, obiady, zmywarka, korki, notatki do szkoły, zebrania. A Marek?

On coraz częściej znikał w pracy. Zostawałam sama przy kolacji, odgrzewając mu talerz, który nierzadko znajdowałam rano w zlewie – nietknięty.

Znowu siedzisz dłużej w pracy? – zapytałam kiedyś, gdy wszedł do domu po dwudziestej, ledwo mnie całując w policzek.

– Mhm. Przepraszam, ale projekt się przedłużył – rzucił, nie patrząc mi w oczy. – Jestem padnięty.

Odstawił torbę w przedpokoju i poszedł pod prysznic. Nawet nie zapytał, jak minął mi dzień.

Patrzyłam w ekran wyłączonego telewizora, widząc w nim swoje odbicie. Twarz z cieniem zmarszczek i czymś jeszcze – podejrzliwością? Smutkiem?

„Wiem, że coś jest nie tak” – pomyślałam, kiedy zza drzwi łazienki dobiegł szum wody. – „Ale jeszcze nie wiem co”.

Nie miałam dowodów. Miałam tylko przeczucia. Chłód w jego głosie, tę apatię, z jaką przytulał dzieci. Bywały dni, kiedy nie mówił do mnie nic prócz „cześć” i „dobrej nocy”. Nasze rozmowy przy kolacji były zdawkowe. Kiedyś śmialiśmy się z głupot, teraz jedliśmy w milczeniu, jak współlokatorzy.

Wieczorami siedziałam z laptopem na kolanach, udając, że czytam raporty. W rzeczywistości przewijałam zdjęcia z wakacji sprzed trzech lat, kiedy jeszcze trzymał mnie za rękę. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz to zrobił. Nie pamiętałam. Czułam się niewidzialna.

Zobaczyłam tę wiadomość

To był zwyczajny czwartek. Taki, jakich wiele. Wracałam do domu z pracy, trzymając w ręce torbę z zakupami i telefon przy uchu. Dzwoniłam do Marka, żeby zapytać, czy kupić coś jeszcze. Nie odebrał. Jak zwykle.

Kiedy weszłam do mieszkania, zastałam ciszę. Dzieci były u mamy na noc, a Marek miał „ważne spotkanie”. Zostawiłam zakupy na blacie i podeszłam do jego kurtki. Wisiała niedbale rzucona na krzesło, jakby wrócił tylko na chwilę. Coś mnie tknęło.

Nie robię takich rzeczy. Nie przeszukuję rzeczy męża. Ale wtedy... coś mnie tknęło. Sięgnęłam do kieszeni. Telefon bez blokady, bez hasła. Zapomniał go zabrać?

Nie chciałam. Naprawdę nie chciałam czytać tych wiadomości. Powiadomienie wyskoczyło samo. A potem moje oczy przesuwały się po ekranie same.

„Nie mogę przestać myśleć o wczoraj…”, „Było idealnie. Znowu”, „Kiedy ją zostawisz?”.

Patrzyłam, jakby to był czyjś telefon. Obcy. Czyjaś historia. Ale te słowa były skierowane do mojego męża. I jego odpowiedzi – pełne czułości, serduszek i tęsknoty – do jakiejś Karoliny.

Zrobiło mi się słabo. Usiadłam na fotelu. Trzymałam telefon, jakby ważył tonę. Coś między płaczem a śmiechem wyrwało się z moich ust.

Po chwili odłożyłam aparat na stół, jakby parzył. Już wiedziałam.

A więc zdradzasz mnie, Marek – szepnęłam sama do siebie. – I myślisz, że się nie dowiem?

Ale nie zrobiłam awantury. Nie zadzwoniłam do niego do biura. Nie rozbiłam telefonu o ścianę.

Zamiast tego… usiadłam i zaczęłam pisać plan.

Wieczorem zadzwoniłam do Alicji, mojej przyjaciółki.

– Wiem, że mnie zdradza. Ale nie powiem mu tego. Jeszcze nie teraz.

– Co zrobisz?

– Zmieniam wszystko – odpowiedziałam cicho, ale z lodowatą pewnością. – Tylko on jeszcze o tym nie wie.

Wprowadziłam plan w życie

Rano wstałam wcześniej niż zwykle. Popatrzyłam na siebie w lustrze – blada, zmęczona, z podkrążonymi oczami. Ale tam, pod tą warstwą zmęczenia i rozczarowania, coś błyszczało. Może gniew. Może siła.

Zapisałam się na siłownię. Weszłam na profil zawodowy, pierwszy raz od lat, i uzupełniłam informacje. Zrobiłam to wszystko w ciągu jednego tygodnia, jakby nagle dopadła mnie gorączka działania.

Marek nie zauważył nic. Albo udawał, że nie widzi. Wieczorami siedział przy laptopie i pisał wiadomości, a ja – tuż obok – planowałam własne życie.

Zaczęłam spotykać się z dawnymi znajomymi. Poszłam na firmowe śniadanie kobiet w biznesie. Wypiłam espresso i podpisałam umowę z firmą, która szukała kogoś dokładnie takiego jak ja. Byłam dobra. Zapomniałam, że mogę być tak dobra.

Pewnego dnia Marek spojrzał na mnie znad gazety. Miałam na sobie nową sukienkę, a włosy upięte w elegancki kok.

Zaczęłaś się inaczej ubierać. Co się dzieje?

– Po prostu postanowiłam zadbać o siebie – odpowiedziałam z uśmiechem.

Nie pytał więcej. Ale widziałam w jego oczach coś nowego. Podejrzliwość.

Zaczęłam zarabiać. Zaczęłam wyglądać. Zaczęłam myśleć o sobie. A kiedy raz, zupełnie niespodziewanie, zobaczyłam Marka patrzącego na mnie z czymś, co przypominało… niepokój – poczułam triumf.

Nie potrzebuję jego uwagi. Potrzebuję siebie – powiedziałam cicho do lusterka.

I tego dnia, kiedy wyszłam z domu w nowej marynarce, z dokumentami własnej firmy w teczce, wiedziałam, że zaczęłam się budować od nowa. Z kamienia, nie z gliny.

Role się odwróciły

Zadzwonił domofon. Byłam w kuchni, kończyłam właśnie raport, dzieci bawiły się w pokoju. Nie spodziewałam się nikogo. Zdziwiłam się, gdy usłyszałam jego głos:

Anita… mogę wejść?

Głos Marka. Taki... złamany. Minęło kilka tygodni, odkąd wyprowadził się „na jakiś czas”, jak sam to określił. Oficjalnie – „żeby przemyśleć wszystko”. Nieoficjalnie – jego kochanka, Karolina miała „problemy emocjonalne” i Marek musiał być „obok”. Nagle stało się to jego priorytetem.

Wpuściłam go bez słowa.

Stał w korytarzu jak zbity pies. W rękach trzymał jakiś worek z ubraniami.

Mógłbym… pogadać?

Przytaknęłam.

Usiadł na brzegu kanapy. Spojrzał na mnie, jakby pierwszy raz widział.

Karolina mnie zostawiła – powiedział po chwili. – Powiedziała, że jestem tchórzem. Że nie potrafię się zdecydować. Że wszystko jej obiecywałem, a niczego nie dałem naprawdę.

Milczałam. Nie współczułam. Czekałam.

– Anita… ja… Zrozumiałem, jak bardzo cię kocham. Jak bardzo… Jak wiele zniszczyłem. Błagam, daj mi szansę. Spróbujmy jeszcze raz. Dla dzieci. Dla nas.

Spojrzałam na niego długo.

– Marek, nie rozumiesz… – zaczęłam spokojnie. – Nie odeszłam, bo mnie zdradziłeś. Odeszłam, bo przestałam cię potrzebować.

Zaniemówił. W jego oczach pojawił się błysk paniki.

– Co to znaczy? Przecież… się kochaliśmy. Tyle razem przeszliśmy.

– Tak. A teraz przechodzę dalej sama – podałam mu kopertę. Dokumenty rozwodowe.

Zbladł. Jakby nagle uderzyła go fala zimnej wody.

To… to już koniec?

– Koniec złudzeń. Koniec czekania. Koniec mnie dla ciebie.

Po raz pierwszy od dawna poczułam spokój.

Poczułam smak wolności

W sądzie pachniało kurzem i plastikiem. Siedziałam na korytarzu, ściskając teczkę z dokumentami, noga podskakiwała mi nerwowo, choć twarz miałam spokojną.

Prawniczka, młoda, konkretna, w beżowym garniturze, spojrzała na mnie znad okularów.

Chce pani rozwodu z jego winy?

– Zdecydowanie – odpowiedziałam.

W sali było chłodno. Marek usiadł po drugiej stronie stołu. Próbował się uśmiechać, ale jego spojrzenie błądziło po podłodze. Odpowiadał na pytania sędzi krótkimi zdaniami. Nie próbował walczyć.

Wyszłam z sali sądowej jak po przejściu przez burzę. Ale już nie z parasolem – z otwartą twarzą. Mokra, może trochę zmarznięta, ale wolna.

Pod sądem czekał świat. Zwyczajny, codzienny, z szumem tramwajów i stukotem obcasów na chodniku.

Zadzwoniłam do mamy:

Wszystko załatwione. Jutro jadę z dziećmi nad morze. Tylko na kilka dni, ale… potrzebujemy tego.

– Dobrze zrobiłaś, córeczko – powiedziała. – Teraz będzie tylko lepiej.

Po południu odebrałam dzieci ze szkoły. Po raz pierwszy od dawna uśmiechałam się nie z obowiązku, tylko z serca. Poszliśmy na lody. Śmialiśmy się z psów w różowych kurteczkach, zrobiliśmy zdjęcia przy fontannie. Byliśmy rodziną. W innym składzie. Ale wciąż – rodziną.

Wieczorem siedziałam na kanapie z kubkiem herbaty i patrzyłam przez okno.

„Nie muszę nienawidzić Marka” – pomyślałam. – „Nie muszę go karać. Po prostu muszę wybrać siebie”. Wybrałam. Już nie jako żona. Jako kobieta. Anita.

Prosił jeszcze o szansę

Minęły trzy miesiące. Mieszkamy teraz w mniejszym mieszkaniu, ale jest tu wszystko, czego potrzebujemy. Dzieci mają swoje pokoje, a ja – biurko w salonie i własne miejsce w życiu.

Nie jest idealnie. Są dni, kiedy brakuje mi powietrza, kiedy rachunki przytłaczają, a samotność siada obok przy śniadaniu. Ale już się jej nie boję. Nauczyłam się z nią rozmawiać.

Marek próbował jeszcze raz. Zadzwonił wieczorem, kiedy dzieci już spały.

– Może jeszcze uda się to posklejać? – jego głos był miękki, niemal błagalny.

Zamilkłam na chwilę. Popatrzyłam na swoje dłonie. Czyste. Nie ściskające już telefonu w lęku, nietrzymające się kurczowo złudzeń.

Nie mam już potrzeby sklejać rzeczy, które miały się rozpaść – powiedziałam spokojnie.

Nie krzyczał. Nie prosił. Tylko się rozłączył.

Już nie jestem tą samą kobietą. Tą, która przez lata czekała. Tą, która zapomniała, że ma imię. Buduję życie od nowa. Zyskałam więcej, niż straciłam. Zyskałam siebie.

Anita, 38 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama