Reklama

Zawsze przyciągałam facetów. Uśmiechnięta, wygadana, towarzyska – rzadko bywałam sama. Znajome mi zazdrościły, że „przebieram jak w ulęgałkach”. Tyle że żaden z nich nie był tym właściwym. Każdy związek zaczynał się pięknie, a kończył jakimś rozczarowaniem, niesmakiem, dramatem. Z czasem zaczęłam odnosić wrażenie, że ci wszyscy faceci są jak robaczywe grzyby – niby apetyczni, ale w środku zepsuci. I choć rozsądek krzyczał: „Uciekaj!”, serce ciągle łudziło się, że tym razem będzie inaczej.

Już pierwszy nie był najlepszy

Miałam wtedy dziewiętnaście lat i byłam przekonana, że życie to romantyczna komedia z happy endem. Właśnie zaczęłam studia i czułam się dorosła, wolna, gotowa na wielką miłość. A on? No cóż. Kuba był starszy o sześć lat, pracował już, nosił zegarek droższy niż moje całe stypendium i miał w oczach ten błysk, który sprawiał, że traciłam grunt pod nogami.

– Ładna ta twoja bluzka, ale lepiej by wyglądała na mojej podłodze – rzucił przy drugim spotkaniu, a ja zamiast się oburzyć, parsknęłam śmiechem. Bo przecież był zabawny. Inteligentny. I przystojny. I... dorosły.

Zakochałam się jak idiotka. Po miesiącu już u niego spałam, po dwóch zapisałam się na kurs gotowania, bo marzył o lasagne jak u mamy, a po trzech... zobaczyłam jego telefon. Wibracja w nocy, wiadomość od „Anka”. Przez chwilę myślałam, że to może siostra. Albo koleżanka. Ale potem przyszła kolejna. „Myślałam, że dziś będziesz u mnie...”. Włożyłam buty i wyszłam bez słowa.

Następnego dnia zadzwonił.

– Zosia, daj spokój. Z Anką to stara historia. Nieporozumienie. Przecież wiesz, że liczysz się tylko ty.

Nie wiem, co bardziej bolało – zdrada, czy to, że chciałam w to uwierzyć. Dałam mu jeszcze jedną szansę. I jeszcze jedną. A potem kolejną, bo przecież miłość wszystko znosi, prawda? Nie. Nie znosi. Ona tylko ogłupia.

Miał być tym jedynym

Po Kubie powiedziałam sobie: koniec z facetami. Przynajmniej na jakiś czas. Miałam skupić się na sobie, na studiach, na znajomych. Ale wtedy pojawił się Adrian. Spotkałam go przypadkiem – w kolejce po kawę, w brzydkiej uczelnianej stołówce. Przepuścił mnie w kolejce, uśmiechnął się nieśmiało i zapytał, czy zawsze jestem taka niecierpliwa. Odpowiedziałam, że tylko wtedy, kiedy chce mi się żyć.

Zupełnie inny niż Kuba. Spokojny, zamyślony, trochę wycofany. Słuchał, patrzył w oczy, pamiętał, że nie znoszę mięty w deserach i że boję się samolotów. Pisał długie wiadomości, pytał, jak mi minął dzień, potrafił pół godziny rozmawiać o moich planach i marzeniach. I właśnie to mnie ujęło. Po Kubie potrzebowałam kogoś, kto będzie ostoją. A on był.

Po trzech miesiącach byłam pewna, że to właśnie to. Spokojna, dobra miłość. W końcu. Zaczęliśmy planować wspólny wyjazd na wakacje, mówił coś o poznaniu jego mamy, kupiliśmy wspólnie nową walizkę – zieloną, bo podobno zielony to kolor nadziei. I wtedy wszystko się rozmyło.

– Muszę się skupić na sobie – powiedział nagle, przy kawie, tej samej, od której wszystko się zaczęło. – Jesteś cudowna, ale ja nie jestem gotowy.

Siedziałam jak sparaliżowana. Nie płakałam. Nie błagałam. Skinęłam tylko głową i poszłam. A potem przez tydzień spałam w tej głupiej zielonej walizce, bo nie miałam siły jej rozpakować. Byłam cudowna, ale nie na tyle, żeby zostać.

Podwójne życie ideału

Damiana poznałam w pracy. Przyszedł jako nowy kierownik projektu i od razu zrobił zamieszanie – w firmie i w moim sercu. Miał wszystko, co powinien mieć książę: klasę, pewność siebie, świetną prezencję i nienaganne maniery. Rozbrajał mnie drobnymi gestami – przynosił mi kawę rano, zostawiał karteczki z miłymi słowami, zapamiętywał, kiedy mam ważne spotkania. Nie flirtował nachalnie. On czarował. Subtelnie, z wyczuciem. A ja, głupia, znów uwierzyłam.

– Może wyskoczymy gdzieś po pracy? – zapytał pewnego dnia, a ja miałam ochotę krzyknąć „tak!” zanim dokończył zdanie.

Pierwsza randka była jak z filmu – wino, światła miasta, a potem jego dłonie, ostrożne i ciepłe, na moich. Po trzech tygodniach znałam każdy szczegół jego życia. Albo tak mi się wydawało. Wszystko się posypało przez jego kurtkę. Głupią, skórzaną kurtkę, w której znalazłam rachunek z jubilera. Małe pudełeczko z datą sprzed dwóch dni. Zdziwiona, pomyślałam: „Może mnie zaskoczy…?” Tyle że chwilę później, gdy zapytałam o weekend, powiedział:

– Musiałem odwiedzić znajomego w szpitalu. Nic ciekawego.

Znajomy okazał się narzeczoną. A raczej jego prawdziwym życiem, w którym ja byłam przystankiem. Gdy skonfrontowałam go z tym wszystkim, nie zaprzeczał.

A, tak jakoś wyszło... – powiedział tylko, jakby to cokolwiek tłumaczyło.

Wyszło jakoś. A jednak mnie w to wciągnął. Jak zawsze. Książę z bajki okazał się aktorem. Dobre role miał opanowane do perfekcji.

Kolekcjonerka porażek

Po Damianie zaczęłam się śmiać. Na głos, głośno, prawie histerycznie. Nie z dowcipów. Ze swojej naiwności. Z tego, jak z uporem godnym lepszej sprawy wchodziłam w związki, które kończyły się katastrofą. Moje przyjaciółki mówiły, że mam pecha. Mama – że „przyciągam popaprańców”. A ja? Ja zaczęłam się zastanawiać, czy to nie ja jestem tym robaczywym grzybem. Może to ja psułam wszystko, czego dotknęłam?

Ale potem, zupełnie jakby los chciał mi dać chwilę wytchnienia, pojawił się Michał. Znów. Tak, znaliśmy się od liceum, a teraz, po latach, trafiliśmy na siebie na imprezie u wspólnych znajomych.

– Zosia? Ty?! – śmiał się, kiedy mnie zobaczył. – Nadal tak pięknie się czerwienisz, jak wtedy, gdy podarłem ci zeszyt.

Zaczerwieniłam się oczywiście. Nie tyle z sentymentu, co dlatego, jak naturalnie poczułam się przy nim. Był spokojny, nie narzucał się. Pisał, ale nie nachalnie. Zadzwonił, zaprosił na spacer. Żadnych wielkich gestów. I może właśnie dlatego się otworzyłam. Opowiedziałam mu prawie wszystko. O Kubie, Adrianie, Damianie. I o sobie. Że czasem czuję się jak oszustka – bo z zewnątrz niby ogarnięta, a w środku? Tylko rozczarowania, pęknięcia i pytania bez odpowiedzi.

– Wszyscy jesteśmy trochę połamani – powiedział. – Ale to nie znaczy, że nie zasługujemy na coś dobrego.

Uwierzyłam mu. I jak zwykle – za szybko, za bardzo, za mocno. A potem, pewnego dnia, Michał po prostu przestał się odzywać. Bez powodu. Bez słowa. Bez uprzedzenia.

Przypadek, który otworzył mi oczy

To był zwykły wtorek. Zimny, szary, z przeciekającym parasolem i rękawiczką zgubioną gdzieś w tramwaju. Wracałam z pracy, zmęczona i kompletnie nieobecna. Pociąg podmiejski był spóźniony, zatłoczony, a ja stanęłam przy drzwiach, gotowa wysiąść na najbliższej stacji i po prostu iść przed siebie. Wtedy go zobaczyłam.

Nie, to nie był kolejny książę. Ani znajoma twarz z przeszłości. To był starszy pan, w zielonym płaszczu, z gazetą pod pachą i torbą pełną jabłek. Stał przy siedzeniu i rozmawiał z kobietą obok. Nie podsłuchiwałam. Po prostu słyszałam.

– Moja żona zawsze twierdziła, że nie można czekać na kogoś, kto będzie cię uszczęśliwiał. Trzeba być szczęśliwym samemu, a wtedy… może ktoś dołączy.

Kobieta skinęła głową i uśmiechnęła się smutno. A ja poczułam, jak coś mnie uderza od środka. Ta prosta myśl – że całe życie czekałam, aż ktoś mnie uratuje, zapełni, „naprawi” – nagle zrobiła się nieznośnie oczywista. Wysiadłam stację wcześniej. Szłam w deszczu i czułam, że coś się we mnie przestawia. Nie chodzi o to, że przestaję wierzyć w miłość. Tylko przestaję wierzyć, że ona jest odpowiedzią na wszystko.

Bo może nie chodzi o to, żeby szukać księcia. Może chodzi o to, żeby samemu przestać być tą biedną dziewczynką z bajki, czekającą w wieży. A robaczywe grzyby? Cóż. Same z siebie nie wskoczyły do mojego koszyka.

Już nie szukam miłości

Przez lata sądziłam, że mam pecha. Że trafiłam na nieodpowiednich facetów. Że książę po prostu zabłądził, utknął gdzieś na rondzie życiowych komplikacji. Że może jak schudnę, zmienię fryzurę, poukładam w głowie – to wreszcie mnie odnajdzie. Aż zrozumiałam, że całe to czekanie na księcia to jedno wielkie kłamstwo, w które chciałam wierzyć, żeby nie musieć spojrzeć w lustro.

Bo tam nie było żadnej bezbronnej księżniczki. Była kobieta, która sama siebie od lat nie słuchała. Która szukała u innych potwierdzenia, że zasługuje na miłość, zamiast najpierw dać ją sobie. Która karmiła się resztkami czułości, byle tylko nie czuć się pusta.

Dziś już nie przebieram w facetach. Nie dlatego, że ich nie ma. Są. Ale nie mają już takiej władzy nade mną. Potrafię odejść, zanim się zatracę. Potrafię zostać sama i nie mylić tego z porażką. I choć wciąż czasem tęsknię – nie za nimi, ale za tym, co obiecywali – to już nie jestem gotowa płacić za złudzenia swoją godnością.

Nie wiem, czy jeszcze się zakocham. Ale wiem, że jeśli ktoś się kiedyś pojawi, nie będzie mnie „dopełniał”. Bo już nie jestem połową. Jestem całością. Z bliznami, ze śmiechem nie do końca szczerym, z przeszłością, która czasem boli. Ale też z czułością do siebie, jakiej wcześniej nie znałam. I tego nauczyli mnie ci wszyscy zepsuci książęta.

Zosia, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama