Reklama

Codziennie rano budzę się o tej samej porze – kilka minut po szóstej. Nie dlatego, że muszę. Już dawno nie mam dokąd się spieszyć. Ale organizm, jak stary zegar, wciąż tyka po swojemu. Wstaję więc, zakładam miękki szlafrok i schodzę na dół zrobić sobie kawę. Czarna, mocna, bez mleka. Na tarasie, z kubkiem w dłoniach, obserwuję, jak sąsiedzi odjeżdżają do pracy. A ja? Ja już jestem „po”.

Mówią, że emerytura to czas dla siebie. Ale dla mnie to głównie czas ciszy. Nie tej przyjemnej, odprężającej. Raczej tej, co w uszach dzwoni. Dawniej dom tętnił życiem – krzyki dzieci, radio grające w kuchni, mój własny głos nakazujący, przypominający, ganiący. Dziś mam czas, by się temu przysłuchać. I szczerze? Nie zawsze mi się to podoba.

Nie umiałam kochać dzieci

Kiedyś byłam zupełnie inna. Twarda, konkretna. Pielęgniarka na oddziale ratunkowym – trzeba było mieć jaja, nie serce na dłoni. W domu też nie potrafiłam odłożyć tej roli. Dzieci miały zadbane ubrania, dobre oceny, porządek w pokoju. Ale nie wiem, czy miały matkę, która tuliła, gdy trzeba było. Czasem się zastanawiam, czy w ogóle umiałam kochać tak, jak powinnam. Może tylko dbałam, kontrolowałam, egzekwowałam. Może byłam bardziej przełożoną niż mamą.

Od kiedy zmarł Janek, wszystko się jeszcze bardziej zamknęło. On przynajmniej potrafił czasem rozluźnić atmosferę. Przytulić dzieci, nawet jak coś zbroili. Ja wtedy przewracałam oczami, a dziś… dziś za tym tęsknię.

Za kilka dni Dzień Matki. Ciekawe, czy dzieci zadzwonią. Julia zawsze pamięta, wyśle kwiaty. Paweł? Różnie bywa. Czasem się zastanawiam, czy oni w ogóle mają ochotę przyjeżdżać. Bo co tu na nich czeka? Milcząca matka, która nie umie powiedzieć „kocham”.

Może tak już wygląda starość. Trzeba sobie wytłumaczyć, że cisza to komfort. Że brak pretensji to rodzaj spokoju. Tylko dlaczego ten spokój tak boli?

Byłam zaskoczona i wzruszona

Zadzwonił dzwonek. Spojrzałam na zegarek – dziewiąta czterdzieści osiem. Za wcześnie na listonosza, a kuriera się nie spodziewałam. Zeszłam powoli po schodach i przez wizjer zobaczyłam dwie znajome sylwetki. Julia i Paweł. Stali pod drzwiami z papierową torbą i jakimś większym pudełkiem owiniętym w szary papier.

– Cześć, mamo – powiedziała Julia z uśmiechem, a Paweł tylko kiwnął głową i podał torbę. – Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Matki. Wpadliśmy na chwilę.

Chciałam coś powiedzieć, ale przez gardło przeszło mi tylko niezręczne „Ojej”. Przesunęłam się, wpuszczając ich do środka. Dom nagle zrobił się jakby mniejszy, ciaśniejszy, pełen zapachów, kroków, szeptów.

Mamy tort z malinami i coś jeszcze – rzucił Paweł, stawiając pudełko na stole w salonie. – Ale to po kawie, co?

– Dobrze, zrobię... – zaczęłam, ale Julia już była w kuchni. – Siadaj, mamo, my wszystko zrobimy.

Usiadłam więc. Jak gość we własnym domu. Patrzyłam, jak krzątają się przy ekspresie, śmieją się, przepychają. Coś ścisnęło mnie w środku.

Wreszcie usiedli przy stole, podsunęli mi pudełko. Z drżeniem zdjęłam papier. Album. Gruby, twarda oprawa, w środku zdjęcia z dzieciństwa – Paweł na rowerku, Julia w baletkach, ja z tyłu, zawsze gdzieś w tle. Potem kartka z ręcznie pisaną notką:

„Dziękujemy Ci, Mamo, za wszystko…”

Palce zaczęły mi się trząść. Otwierałam kolejne strony, a litery rozmazywały się od łez.

Przepraszam... – wyszeptałam, zamykając album. – Nie spodziewałam się…

– Właśnie o to chodziło, mamo – odpowiedziała Julia cicho.

Musiałam złapać oddech

Zostawiłam ich przy kuchennym stole. Powiedziałam, że muszę się położyć, ale nie chciałam niczyich spojrzeń, żadnych pytań. Weszłam do swojej sypialni, przysiadłam na łóżku z albumem na kolanach. I wtedy, bez żadnego ostrzeżenia, płacz rozdarł mnie od środka.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio płakałam. Może po śmierci Janka. Może jeszcze wcześniej. Ale to, co teraz ze mnie wychodziło, to nie były łzy żalu. To była lawina. Wstyd. Tęsknota. Nieznośna świadomość, że tyle przegapiłam.

Kiedy Julia miała sześć lat i występowała jako śnieżynka na przedstawieniu, siedziałam na dyżurze. Pamiętam, jak przybiegła do mnie do kuchni z wyciętym z kartki zaproszeniem, a ja nawet na nie nie spojrzałam.

– Mam dyżur, kochanie – powiedziałam wtedy. – Może tata pójdzie.

Tata poszedł. Ja zostałam w pracy. Potem przyszła Julka z rysunkiem – narysowała mnie na widowni, obok tatusia. Spytałam, dlaczego, skoro mnie nie było.

– Bo tak chciałam – odpowiedziała. Miałam ścisnąć ją wtedy, przeprosić. Ale tylko się uśmiechnęłam i powiesiłam rysunek na lodówce.

A Paweł? Tyle razy marzył, żeby pójść na treningi piłki. Nie miałam głowy do takich „głupot”. Powtarzałam, że najpierw szkoła, obowiązki, potem ewentualnie reszta. Nigdy nie zapytałam, czego on naprawdę chce.

Teraz każde „dziękuję” w tym albumie boli jak wyrzut sumienia. Oni mi wybaczyli. A ja? Jak ja mam wybaczyć sobie? Otarłam twarz, sięgnęłam po chusteczkę. Musiałam wrócić do kuchni. Ale zanim wyszłam, otworzyłam album na nowo.

Porozmawialiśmy szczerze

Siedziałyśmy we dwie przy kuchennym stole. Paweł wyszedł na spacer, „po coś do auta”, ale chyba po prostu dał nam przestrzeń. Julia mieszała herbatę, a ja patrzyłam na parującą filiżankę jak na coś obcego. W końcu nie wytrzymałam.

– Dlaczego to zrobiliście? – zapytałam. – Tyle trudu, tyle wspomnień... Przecież nie byłam dobrą matką.

Julia spojrzała na mnie z zaskoczeniem.

– Mamo… ale dlaczego tak mówisz? – spytała.

– Bo taka jest prawda. Byłam surowa. Wciąż tylko praca, obowiązki. Ile razy was zostawiałam. Ile razy nie było mnie, kiedy mnie potrzebowaliście.

– Ale byłaś, mamo – przerwała mi cicho Julia. – Nie tak, jak w filmach. Ale inaczej. Zawsze mieliśmy co jeść, co na siebie włożyć. Miałam kogoś, kto mnie budził przed sprawdzianem, kto mi smarował plecy maścią, jak byłam przeziębiona. Ty to robiłaś. Wtedy myślałam, że jesteś chłodna. Ale teraz wiem, że to była twoja forma miłości.

Zamilkłam. Oparłam łokcie o blat i schowałam twarz w dłoniach. Poczułam, jak moje ciało się trzęsie.

– Przepraszam – powiedziałam przez łzy. – Tyle razy chciałam... inaczej. Ale nie umiałam. Bałam się, że jak odpuszczę, wszystko się rozsypie.

– Mamo... – Julia wstała, podeszła do mnie i położyła mi rękę na ramieniu. – Nie potrzebowaliśmy idealnej matki. Potrzebowaliśmy Ciebie.

Objęła mnie. Moja córka. Już nie dziewczynka w baletkach, ale dorosła kobieta. I ja, stara, spięta, z sercem ciężkim jak głaz. Pozwoliłam sobie na pierwszy raz od lat wtulić się w kogoś i zapłakać. Nie wstydząc się.

Poczułam nadzieję

Następnego dnia wstałam wcześniej niż zwykle. Dzieci zostały na noc i myślałam, że jeszcze śpią. Ale gdy zeszłam do kuchni, Paweł już siedział przy stole, pił kawę, zapatrzony w okno. Jak jego ojciec.

– Nie spałeś? – zapytałam, siadając naprzeciwko.

– Obudziłem się wcześnie. Jakoś tak… po wczorajszym.

Zapanowało milczenie. Ciężkie, ale nie wrogie. Szukałam słów, a on jakby na nie czekał. W końcu się odważyłam.

– Paweł... Kiedy byłeś młodszy... Czasem się bałam, że będziecie mnie nienawidzić. Że kiedy dorośniecie, po prostu odejdziecie i już nigdy się nie odezwiecie.

Spojrzał na mnie spokojnie. Był już dorosłym mężczyzną, a ja wciąż widziałam w nim tego chłopca z zadrapanymi kolanami.

– Czasem miałem żal – powiedział szczerze. – Pamiętam, jak nie przyszłaś na moją pierwszą akademię. Albo jak powiedziałaś, że moje granie to strata czasu. Bolało. Ale teraz widzę, że robiłaś, co mogłaś. Po swojemu.

Skinęłam głową. W gardle znowu ścisnęło.

Naprawdę potrafisz mi to wybaczyć?

– Już dawno wybaczyłem. Może kiedyś nie rozumieliśmy. Ale dziś… kochamy cię taką, jaka jesteś.

Popatrzyłam na niego – na swoje dziecko, które przez lata dusiło w sobie żal, a mimo to wciąż było obok. Poczułam, jak ciężar, który nosiłam na plecach przez dekady, zaczyna pękać. Pomalutku. Niewidocznie. Ale czułam to wyraźnie. Uśmiechnął się do mnie. Taki prawdziwy uśmiech – bez napięcia, bez żalu. I wtedy zrozumiałam: może jeszcze wszystko nie jest stracone. Może wciąż mogę być ich matką. Na nowo.

Będzie dobrze

Siedziałam na tarasie, z albumem na kolanach. Promienie słońca tańczyły na kartkach, jakby chciały podkreślić każdą fotografię. Paweł i Julia już pojechali. Dom znów był cichy. Ale inna to była cisza niż wcześniej.

Przeglądałam zdjęcia po raz enty. Tu Julia z zębami jak perełki, jeszcze mlecznymi. Tam Paweł z kotem, który nie chciał dać się pogłaskać. I ja – z boku, jak zawsze, trochę nieostra, trochę w cieniu. Ale byłam. Złapałam się na tym, że się uśmiecham. Przez łzy, ale szczerze. Delikatnie zdjęłam okulary i odłożyłam album. Oparłam się o fotel i spojrzałam w niebo. W ciszy było miejsce na wdzięczność. I przebaczenie.

Nie cofnę czasu. Nie stanę się inną matką, nie naprawię każdej nieobecności. Ale może – tylko może – mam jeszcze przed sobą kilka wspólnych niedziel. Może kiedyś usiądziemy razem na tym tarasie. Bez żalu. Tylko z herbatą. I miłością.

Poczułam, jak w klatce piersiowej coś się rozluźnia. I po raz pierwszy od dawna – oddychałam naprawdę.

Teresa, 67 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama