„Pracowałam sumiennie 20 lat, ale nikt mnie nie docenił. Gdy nowa pracownica awansowała, wzięłam sprawy w swoje ręce”
„Nie potrzebowałam splendoru. Nie musiałam być duszą imprez integracyjnych, nie umiałam prężyć piórek przed zarządem. Ale wiedziałam swoje. Czułam, że gdyby mnie zabrakło, wszystko by się posypało. To była moja cicha satysfakcja. Moje nieoficjalne trofeum. Do czasu aż pojawiła się Janka”.

- Redakcja
Pracuję w tej samej firmie od ponad dwudziestu lat. Wiem, co sobie myślisz – nuda, szarość, wypalenie zawodowe. Ale dla mnie ta praca była czymś więcej. Była sensem, ucieczką, strukturą. Każdy dzień zaczynał się według tego samego rytuału – kawa, sprawdzenie skrzynki, przygotowanie raportów. Znałam procedury lepiej niż menedżerowie. To do mnie przychodzili nowi – z pytaniami, z wątpliwościami, z problemami. I zawsze coś doradziłam.
Aż pojawiła się Janka. Nowa. Młoda. Z pazurem. Przyszła jak burza – uśmiechnięta, głośna, pewna siebie. Pierwszego dnia usiadła obok mnie, jeszcze pachniała perfumami, energią, świeżym entuzjazmem. A tydzień później wszyscy znali jej imię. Szef, dyrektor, nawet główny księgowy, który zazwyczaj nie znał nikogo spoza zarządu.
I to ona, po trzech miesiącach, dostała awans. Nie ja. Siedziałyśmy przy ekspresie, kiedy Kasia z zespołu rzuciła z rozbawieniem:
– Ty to już powinnaś dawno być szefową! A tu taka Janka – weszła i od razu na stołek...
Uśmiechnęłam się. Ot, taki zwykły, uprzejmy grymas. Ale w środku… coś pękło. To przecież ja wszystko ogarniam. Ja ich szkoliłam. Ja pisałam te procedury. A teraz patrzą na nią. Jakby jej styl, jej entuzjazm był czymś nowym. Przecież to tylko fasada.
Zaczęłam porównywać siebie do niej
Pierwszy raz ktoś pomylił mnie z Janką pod koniec listopada. Było jeszcze ciemno, a ja przyszłam wcześniej, jak zwykle. Miałam na sobie białą koszulę, taką z drobnym haftem przy mankiecie. Stałam w kuchni, kiedy wszedł Krzysiek z działu analiz. Popatrzył na mnie i z uśmiechem rzucił:
– O, Janka, co tak wcześnie?
Poprawiłam okulary i spojrzałam na niego.
– To ja. Anita.
– No tak, sorry! Te koszule macie takie same.
Uśmiechnęłam się, jakbym uznała to za miłe nieporozumienie, ale po jego wyjściu długo nie mogłam oderwać wzroku od swojego odbicia w szybie. Rzeczywiście, miałyśmy podobną długość włosów. Włosy zresztą upięłam ostatnio tak jak ona, przypadkiem. Może. A może nie.
Zaczęłam zwracać uwagę, co nosi. Miała te swoje proste spódnice i kolorowe kolczyki. Wydawało się, że to przypadkowe dodatki, ale jakoś zawsze pasowały. Następnego dnia założyłam podobną bluzkę. Tydzień później spódnicę o podobnym kroju. Kiedy Janka przyszła do biura w zielonym swetrze, ja kilka dni później też przyniosłam taki z domu. Miałam go od dawna, ale leżał na dnie szafy. Nagle stał się odpowiedni.
Zaczęłam porównywać siebie do niej. Patrzyłam, jak ludzie z nią rozmawiają, jak się śmieją, jak ją słuchają. Nie zauważali, że czasem mówiła nie na temat, że dopytywała o rzeczy, które inni już dawno wiedzieli. Może to przez sposób, w jaki mówiła. Z przekonaniem. Ja zawsze mówiłam ciszej.
Nie zauważyłam, kiedy to się zaczęło. Jednego dnia czułam się po prostu dziwnie, gdy wszyscy ją chwalili. Następnego – miałam wrażenie, że moja obecność staje się przezroczysta. Nie chciałam tego przyznać, ale próbowałam zbliżyć się do jej stylu, do jej energii. Chciałam odzyskać uwagę, której nawet nie wiedziałam, że tak bardzo potrzebuję.
Wieczorami stałam przed lustrem i patrzyłam na siebie z uwagą. Zaczęłam dostrzegać rysy, których wcześniej nie widziałam. Kiedyś miałam własny sposób ubierania się, pisałam własne notatki, miałam swój system. Teraz łapałam się na tym, że pytam siebie, co Janka zrobiłaby w danej sytuacji. Czy ona też tak by odpowiedziała? Czy inaczej sformułowałaby maila? Miałam momenty niepokoju, ale nie przestawałam. Zaczęłam czuć, że mnie ubywa. Jakby to, co było moje, stopniowo się rozmywało.
Nie chodzi o koszule
Zauważyła. Tego dnia podeszła do mnie, gdy kończyłam zestawienie kwartalne. Zamknęła za sobą drzwi salki konferencyjnej i przez chwilę tylko patrzyła.
– Anita... naprawdę... ja cię szanuję. Ale to, co robisz... Nie czuję się z tym dobrze.
Zacisnęłam dłoń na długopisie.
– Nie wiedziałam, że twoje koszule mają prawa autorskie.
– Nie chodzi o koszule. Chodzi o to, że znikasz. A przecież ty byłaś pierwsza.
Patrzyłam na nią i nie wiedziałam, co powiedzieć. Była szczera. Może nawet zmartwiona. Ale ja tylko czułam, że to ona zajęła miejsce, które należało do mnie. Nawet jeśli nie chciała.
Wróciłam do biurka. Wszyscy już wiedzieli. Widzą, że kopiuję. Że się rozpływam. A ona mówi, że mnie podziwia? Z litości? Tego wieczoru długo nie mogłam zasnąć.
Wypowiedzenie
Nie powiedziałam nikomu. Przez kolejne tygodnie robiłam to, co zawsze. Przychodziłam pierwsza, wychodziłam ostatnia. Ubierałam się jak zwykle. Zbierałam dokumenty, sprawdzałam tabelki. Ale wewnątrz nie czułam już nic. W pewien piątek wydrukowałam wypowiedzenie. Położyłam je na biurku szefa, gdy pił kawę i pisał coś na laptopie. Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Anita? Co się stało? Przecież jesteś filarem tego działu.
– Czasem cień też musi wyjść na słońce. Albo po prostu zniknąć.
– Ale... coś się stało?
– Nic konkretnego. Po prostu... to już nie moje miejsce.
Nie miałam planu. Nie miałam nowej pracy. Miałam tylko ciszę. I wreszcie – spokój.
Ostatni dzień był cichy. Taki, jak lubiłam. Przyszłam punktualnie, bez pośpiechu. Włożyłam szarą marynarkę i włosy upięłam w kok – tak, jak przez większość lat. Bez kolczyków, bez ozdób. Tylko zegarek, stary, z porysowaną kopertą. Ludzie przechodzili obok mnie jak zawsze. Kilka osób rzuciło „cześć”, „miłego dnia”, „co tam słychać”, nie wiedząc, że za godzinę nie będę już jedną z nich.
Podeszłam do biurka, otworzyłam górną szufladę. Była tam niebieska teczka, w środku harmonogramy, odręczne notatki, przypięte spinaczem formularze z moimi inicjałami w prawym dolnym rogu. Trzymałam je przez lata, jakby mogły komuś jeszcze kiedyś pomóc. Dziś spojrzałam na nie inaczej. Już nie z sentymentem, ale jak na coś zupełnie obcego. Zastanawiałam się, kto je teraz przeredaguje. Może Janka? A może ktoś, kogo jeszcze nie znam?
Zebrałam swoje rzeczy – pendrive, kubek, dwie książki i zeszyt z twardą okładką. Kartki były zapisane drobnym pismem. Daty, pomysły, fragmenty procedur, zdania zaczynające się od „warto byłoby…”. Przerzucałam strony powoli. Na jednej z nich znalazłam szkic projektu, którego nigdy nie wdrożono. Pamiętałam, jak długo nad nim siedziałam. Pamiętałam też, kto dostał za niego pochwałę.
Opróżnianie biurka zajęło mi dwadzieścia minut. Większość rzeczy wyrzuciłam. Resztę włożyłam do papierowej torby. Na koniec spojrzałam na ekran komputera. Tło – szare, bez zdjęcia. Mail zamknięty, dokumenty zapisane. Nic nie zostało niedokończone.
Kiedy mijałam drukarkę, przypadkiem spotkałam Kasię z HR.
– Anita, a ty… gdzie się wybierasz z tą torbą? – zapytała z uśmiechem, ale jej twarz zamarła, gdy nie odpowiedziałam od razu.
– Kończę.
– Jak to kończysz? Dostałaś ofertę?
Pokręciłam głową.
– Nie. Po prostu uznałam, że czas.
Zamilkła. Wzięła głębszy oddech, jakby chciała coś dodać, ale w końcu tylko skinęła głową.
– Dobrze, Anita. Trzymaj się. Dziękuję ci… za wszystko.
Skinęłam głową i przeszłam dalej. Na końcu korytarza zatrzymałam się jeszcze na chwilę przy lustrze. Przez sekundę zobaczyłam znajomą twarz, ale nie wiedziałam już, czy to byłam ja sprzed lat, czy ta, która próbowała być kimś innym. Patrzyłam tak długo, aż zrozumiałam, że nie muszę się rozpoznawać. Nie teraz. Nie dzisiaj.
Już nie musiałam walczyć o uwagę
Wyszłam bez pożegnania. Nie zostawiłam po sobie nic więcej niż cyfrowy ślad i kilka podpowiedzi w systemie, które i tak ktoś wkrótce usunie albo nadpisze. Ale szłam spokojnie. Cicho. I po raz pierwszy – w pełni świadomie sama.
Nie wróciłam. Nie do tej pracy, nie do tamtego rytmu. Nie do bycia filarem czegoś, co potrafi się obejść bez fundamentów. Miałam więcej czasu. Na spacery, na czytanie, na słuchanie własnych myśli bez szumu wokół. Z początku brakowało mi kontroli, tej iluzji, że wszystko ode mnie zależy. Ale potem przyszła ulga. Już nie musiałam walczyć o uwagę, nie musiałam się prostować na widok kogoś z działu strategii, nie musiałam pilnować, czy mówię wystarczająco pewnie.
Nie szukałam od razu nowego miejsca. Zaczęłam od siebie. Po kawałku. Jakby trzeba było rozpakować się z cudzych oczekiwań i przypomnieć, co było moje. Nie planuję zostać liderką. Nie muszę już być najlepsza, pierwsza, niezastąpiona. Wystarczy, że nie będę sobą zawiedziona. Być może nigdy nie nauczę się grać głośno. Ale mogę przestać powtarzać cudze nuty. To wystarczy. Na początek.
Anita, 42 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Prowadziłem podwójne życie, ale milczałem jak grób. Zdradziłem się przez głupotę i to uruchomiło lawinę nieszczęść”
- „Mamusia nie przejęła się, gdy ojciec umarł. Od żałoby za byłym mężem ważniejsze było wyrwanie spadku jego kochance”
- „Mąż wydał wszystkie nasze oszczędności na nowy samochód. Nawet nie miał odwagi spojrzeć mi w oczy”

