„Pracowałam dorywczo w wakacje przy zbiorze owoców. Między krzakami malin poznałam miłość życia”
„Michał przynosił mi co rano kawę w termosie. Chociaż twierdził, że sam nie lubi kawy. Czasami podkradał moje naleśniki z serem z drugiego śniadania, a innym razem oddawał mi swoje kanapki z szynką i ogórkiem, gdy widział, że jestem wykończona”.

- Listy do redakcji
Skończyłam wtedy pierwszy rok studiów na wymarzonej filologii angielskiej i zaczynały się wakacje. Wszystkie egzaminy zaliczyłam w pierwszym terminie, dlatego czekało mnie ponad trzy miesiące wolnego. Wiedziałam jednak, że ten czas muszę odpowiednio wykorzystać.
W mojej rodzinie się nie przelewało, dlatego nie mogłam liczyć tylko na rodziców. Sami zarabiali przeciętnie, a miałam jeszcze dwójkę młodszego rodzeństwa w liceum. Wydatków było naprawdę dużo, dlatego nie chciałam ich nadmiernie obciążać. A wynajem pokoju, rachunki, książki, zeszyty, ksero i codzienne utrzymanie na studiach to nie przelewki. Potrzebowałam pieniędzy i teraz była okazja, żeby je zarobić.
Owszem, w roku akademickim też coś tam sobie dorabiałam. A to zgłaszałam się do dużego supermarketu na inwentaryzację, a to rozdawałam ulotki pizzerii, a to zatrudniałam się jako kelnerka w soboty na weselach. Ale z tego nie było dużych pieniędzy. To były raczej drobne na niewielkie wydatki. A przecież chciałam nie tylko się utrzymać, ale i marzył mi się jakiś nowy ciuszek, modne buty, kosmetyki, wyjście ze znajomymi na pizzę czy do kina. To wszystko kosztowało.
Koleżanka z roku, Magda, powiedziała, że u jej ciotki na wsi w lubelskim szukają ludzi do zbioru malin.
– Praca ciężka, to prawda. Na polu, czasami w upale, czasami w deszczu. Ale płacą uczciwie – zapewniała. – I mieszkanie masz za darmo. Do tego śniadanie, obiad i kolację, wodę, kawę. Koszty utrzymania ci odpadają. Tylko musisz zabrać ze sobą własny śpiwór – tłumaczyła mi.
Magda nie musiała mnie bardziej kusić. Pisałam się na to. Zwłaszcza że wolałam zatrudnić się u jej ciotki niż u jakichś przypadkowych ludzi. W końcu to zawsze mniejsze prawdopodobieństwo, że mnie oszukają. Zaniżą stawkę. Czegoś nie policzą czy nie wypłacą. Nie zastanawiałam się długo. Spakowałam swoją podróżną torbę i pojechałam na tę wieś. Spodziewałam się ciężkiej pracy i zarobków, które pozwolą odłożyć mi kwotę potrzebną na utrzymanie na drugim roku studiów. Nie spodziewałam się, że pomiędzy krzakami malin znajdę jednak o wiele więcej niż sezonowy zarobek.
Miał w sobie jakiś urok
Pierwszy dzień był najgorszy. Żar lał się z nieba, ręce miałam pocięte od kolców, buty w błocie, bo pole wcale jeszcze nie wyschło po nocnym deszczu. Kręgosłup bolał mnie od schylania, a po palcach płynął sok, bo nie miałam żadnego doświadczenia w zbiorze malin i niektóre owoce po prostu zgniatałam. Próbowałam zliczyć, ile razy chciałam się poddać. Nie miałam rodziny na wsi, nigdy nie jeździłam na zbiory. Miałam chęci do pracy, ale byłam zupełną nowicjuszką i teraz to wychodziło. Na polu radziłam sobie gorzej niż tragicznie. Do tego koszyczki innych pracowników zapełniały się w błyskawicznym tempie, a ja zrywałam powoli.
„W takim tempie, to na pewno nie zarobię tutaj kokosów. Przecież oni płacą od zebranych koszyczków, a nie od moich poranionych kolcami palców” – myśli kłębiły mi się w głowie. Sama nie wiem, czy to było z przemęczenia, czy z tego upału, który czułam w każdej komórce swojego ciała. Wprawdzie, za radą Magdy, założyłam cienkie spodnie, jasną bluzkę z długim rękawem i czapkę z daszkiem na głowę, ale i tak czułam się gorzej jak sardynka rzucona na piasek pustyni.
Nagle usłyszałam głos z rzędu obok:
– Hej, nowa! Uważaj, bo tam w trzecim krzaku od końca jest gniazdo os.
Spojrzałam zaskoczona. Chłopak był wysoki, opalony, z rozczochraną grzywką i szerokim uśmiechem. Miał na sobie stary T-shirt z nadrukiem „Nie zadzieraj z rolnikiem”.
– Dzięki – odpowiedziałam niepewnie. – Kim jesteś?
– Michał. Jestem tutaj od zeszłego sezonu. I mam w zwyczaju ratować początkujące zbieraczki – rzucił z lekką swadą w głosie.
Uśmiechnęłam się. Jeszcze nie wiedziałam, że będę się uśmiechać do niego codziennie przez kolejne kilkanaście lat.
Poranna kawa w termosie
Z dnia na dzień, zbieranie malin przestawało być takie straszne. Przyzwyczaiłam się do słońca i zmęczenia. Już wiedziałam, jak chwytać gałązki, żeby uniknąć kolców. Po prostu nabierałam doświadczenia, a moje koszyczki napełniały się czerwonymi, słodkimi owocami o wiele szybciej niż na początku. Wizja rosnących dziennych zarobków naprawdę motywowała mnie do pracy. Już przeliczałam, że w takim tempie zarobię naprawdę fajną sumkę. Będę miała nie tylko pieniądze na studia, ale i może uda mi się kupić sobie coś fajnego. W nagrodę za ten mój codzienny wysiłek.
Michał przynosił mi co rano kawę w termosie. Chociaż twierdził, że sam nie lubi kawy. Czasami podkradał moje naleśniki z serem z drugiego śniadania, a innym razem oddawał mi swoje kanapki z szynką i ogórkiem, gdy widział, że jestem wykończona.
– Wiesz, że lepiej ci w czapce z daszkiem niż bez niej? – rzucił któregoś dnia, patrząc, jak próbuję opanować pot spływający mi do oczu.
– To chyba pierwszy raz, kiedy ktoś mi to mówi. Dzięki, to komplement życia.
– Ej, no... Lubię cię, wiesz?
Zawiesił wzrok gdzieś w okolicach moich kaloszy, a ja poczułam, że nie chodzi tylko o zbieranie malin. Czyżby pomiędzy nami rodziło się coś wyjątkowego? Coś, co mogłoby przetrwać dłużej niż ten sezon i wspólne spędzanie czasu na ogromnej plantacji pełnej zielonych krzaczków?
Deszcz, który wszystko zmienił
Pod koniec lipca przyszły ulewy. Pracowaliśmy przez tydzień w błocie po kolana. Nie mogliśmy przestać. Maliny są bardzo delikatne i błyskawicznie gniją od wilgoci. Dla właścicieli byłaby to ogromna strata. Nikt nie mógł więc pozwolić sobie na nieplanowany przestój. Liczył się każdy dzień, niemal każda godzina. Pojawiająca się pleśń ponoć błyskawicznie przechodzi na zdrowe owoce, także te niedojrzałe. Ociąganie się oznaczałoby zmarnowanie mnóstwa pieniędzy.
Pewnego wieczoru Michał zapukał do mojego pokoju. Miał przemoczony polar i minę zbitego psa. Zupełnie jak nie on. Na co dzień taki uśmiechnięty, z zawadiacką miną i pewnością siebie wypisaną na twarzy. A teraz? Teraz przypominał nieśmiałego uczniaka, który wie, ze coś przeskrobał i boi się powiedzieć, co to jest.
– Chodź ze mną. Mam coś – powiedział.
Zaprowadził mnie do szklarni, gdzie na stoliku stały dwie szklanki, butelka soku pomarańczowego, talerz z kajzerkami i słoik dżemu malinowego.
– Wiem, że nie mamy restauracji ani świec, ale... może to wystarczy?
Serce zabiło mi szybciej. Usiedliśmy na skrzynkach po truskawkach. Michał włączył jakąś balladę na swoim telefonie i mówił cicho:
– Wiesz, bardzo cię polubiłem i chciałbym, żebyś została tutaj na dłużej. Może nie na tej plantacji, ale przy mnie.
Od jednej skrzynki do hektarów
Po wakacjach wróciłam na studia. Michał odwiedzał mnie raz w miesiącu, czasami częściej. Spacerowaliśmy wtedy po mieście, przesiadywaliśmy na ławkach w parku, pokazywałam mu swoje ulubione miejsca. Mnóstwo czasu spędzaliśmy w przytulnej kawiarence niedaleko mojej stancji.
Wynajmowałam pokój w mieszkaniu studenckim, na spółkę z koleżanką. Nie mogliśmy spędzać tam zbyt dużo czasu, bo zawsze było ciasno. Dziewczyny chciały się uczyć, wciąż ktoś przychodził i wychodził. Nie było okazji, żeby spokojnie posiedzieć i pogadać. No cóż, na studiach nie zawsze można liczyć na prywatność.
Ale znaleźliśmy miejsca, które były tylko nasze i nigdy się ze sobą nie nudziliśmy. Nie potrzebowaliśmy dużych pieniędzy, żeby organizować fajne randki. Owszem, wyjścia do kina, restauracji czy na koncert były fajne. Ale zawsze można wymyślić także tańsze opcje. My potrafiliśmy z nich korzystać. Pół roku później Michał przyjechał do mnie z obrączką wykonaną z drewna.
– To tak na próbę – założył mi ją na palec ze śmiechem.
Po studiach przeprowadziłam się do niego na wieś. Bo mój chłopak pochodził z gminy, gdzie znajdowała się plantacja malin, na której się poznaliśmy. Jego rodzinny dom dzieliło od niej jakieś dwadzieścia kilometrów. Rodzice oddali nam część pola, gdzie zasadziliśmy swoje własne maliny. Już od pięciu lat jesteśmy małżeństwem. Mamy dwuletniego synka, Kacpra. I psa o imieniu Naleśnik. Nasza plantacja wciąż rośnie – dosłownie i w przenośni. Czasami, gdy wychodzimy razem z koszykami w pole, Michał rzuca:
– Uważaj, trójka od końca to dalej twój ulubiony krzak, prawda?
I śmiejemy się do łez. Zupełnie tak, jak wtedy, gdy byliśmy tylko młodymi zbieraczami z wypiekami na twarzy. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że znajdę miłość życia pośród krzaków, pokiwałabym głową z politowaniem. A jednak. Czasami życie samo pisze dla nas najlepsze scenariusze. Wystarczy tylko odważyć się na wyjazd z plecakiem i... nie przeoczyć chłopaka w powycieranym T-shircie.
Zuzia, 28 lat
Czytaj także:
- „Zabrałam wnuki nad morze, żeby odciążyć córkę. Pożałowałam już pierwszego dnia, a potem było tylko gorzej”
- „Mąż twierdził, że randki z Internetu to tylko niewinny flirt. Dla mnie to była zdrada i koniec zaufania”
- „Moje wymarzone wakacje w Grecji zakończyły się koszmarem. Wszystko przez pamiątkę, którą przywiozłam”

