„Praca w Boże Narodzenie jest dla mnie wybawieniem. Na samą myśl o wigilii z karpiem i fałszem robi mi się gorzej”
„– Tak, mam dyżur. Mamo, mówiłem ci już. – Jesteś moim jedynym synem. Nawet nie możesz raz w roku zjeść z nami kolacji? Zacisnąłem zęby. Tak się zawsze zaczynało. Tak jakby to chodziło o uszka i karpia, a nie o te wszystkie lata ciszy przy stole”.

Zawsze, gdy z głośników w sklepach zaczynają lecieć świąteczne piosenki, czuję, jak ściska mi się gardło. Nie ze wzruszenia. Z odruchu obronnego. „Last Christmas” działa na mnie jak sygnał alarmowy – znów zbliża się ten przeklęty czas w roku, kiedy wszyscy udają, że są szczęśliwi, a ja muszę jeszcze bardziej udawać, że mnie to nie rusza.
Mam 35 lat, jestem ratownikiem medycznym i nie cierpię świąt. Od lat biorę dyżur w Wigilię, pierwszy dzień, drugi, sylwestra, jeśli się da. Zazwyczaj się daje. Dla wielu to czas cudów, dla mnie – czas ucieczki. Ucieczki przed rodziną, przed wspomnieniami, przed sobą.
Niektórzy się dziwią, że zawsze jestem dostępny. W grafiku na grudzień moje nazwisko świeci się jak choinka. A ja odpowiadam: ktoś musi ratować ludzi od nadmiaru pierogów i rodzinnych kolacji. Po cichu dodaję w głowie: „i siebie od poczucia, że nic się nie zmieniło”.
Prawda jest taka, że w święta jest mnóstwo zgłoszeń. Tacy jesteśmy – żyjemy na bezdechu, a w Wigilię się dusimy. Dzisiaj w karetce znowu siedziałem z Basią. Młoda, energiczna, pełna złudzeń dziewczyna. Miała na głowie idiotyczne rogi renifera.
– Czemu ty zawsze pracujesz w święta, Adam? – zapytała.
– Bo ktoś musi – wzruszyłem ramionami. – Poza tym… wolę w święta pracować niż cierpieć przy stole.
Jak zwykle miała pretensje
Telefon od matki zadzwonił o dziewiątej rano, akurat kiedy sprawdzałem stan apteczki w karetce. Zawsze dzwoni rano w Wigilię. Punktualnie, jakby to była część jej rytuału – najpierw barszcz, potem wyrzuty sumienia.
– Adasiu, jesteś tam? – usłyszałem znajomy, ciepły głos. Ten głos, który umie oplatać człowieka jak bluszcz. Czasem za ciasno.
– Jestem – burknąłem i spojrzałem na Basię, która właśnie wyjmowała ze schowka pakiet plastrów. Odwróciła wzrok.
– No i co, znów nie przyjedziesz? Znowu dyżur? – Matka przeciągnęła „dyżur”, jakby to było wymyślone słowo, wymówka jak z bajki.
– Tak, mam dyżur. Mamo, mówiłem ci już.
– Jesteś moim jedynym synem. Nawet nie możesz raz w roku zjeść z nami kolacji?
Zacisnąłem zęby. Tak się zawsze zaczynało. Ten sam scenariusz od lat. Chcieli, żebym tylko wpadł „na chwileczkę”, bo przecież „wszystko już gotowe”. Tak jakby to chodziło o uszka i karpia, a nie o te wszystkie lata ciszy przy stole.
– Mamo, nie mogę przyjść. Przestańmy wreszcie udawać, że jesteśmy rodziną z reklamy.
Zapadła cisza. Potem westchnienie, które słyszałem od dziecka.
– Twój ojciec się zmienił, a ty go tylko unikasz…
– Wy się nigdy nie zmienicie. Dajmy sobie spokój – powiedziałem i rozłączyłem się jednym ruchem.
Palce mi drżały. Zawsze tak jest po tej rozmowie. Wpatrywałem się w telefon, jakby miał odpowiedź, której nigdy nie dostałem. Z kuchni domu rodzinnego pamiętam zapach przypalonych buraków i matkę, mówiącą, że „trzeba się uśmiechać, bo są święta”. Ojciec wtedy milczał i sączył kawę. A ja… siedziałem, jak rekwizyt.
Wolałem uciec, niż walczyć
Z dyżurki słychać było radio – ktoś zostawił włączone. Leciała właśnie instrumentalna wersja „Cichej nocy”, jakby to miało uczynić wszystko bardziej znośnym. Basia siedziała obok mnie z kubkiem kawy, owinięta w polarowy koc z logiem pogotowia.
– Moja mama wysłała mi MMS-a z choinką – mruknęła. – Nawet ładna. Tylko że wiem, że za nią stoi kłótnia z ojcem, dwie godziny ubierania i trzy rozbite bombki.
Parsknąłem pod nosem.
– No co? – spojrzała na mnie z przekornym uśmiechem. – Nie tylko ty masz monopol na smutne święta.
– Ja nie mam smutnych świąt. Ja ich po prostu nie mam – odpowiedziałem. – Problem rozwiązany.
– A może warto by je mieć, nawet takie niezręczne? Może kiedyś po prostu spróbujesz?
– Mam wspomnienia. Aż za dużo, dzięki.
– Wszystkie złe?
Nie odpowiedziałem. Milczenie lepiej układało się w gardle niż słowa, które próbowały się wydostać, ale tonęły gdzieś pod językiem.
– Czasem trzeba się samemu przełamać, wiesz? – Basia spojrzała na mnie uważnie. – Może ty też powinieneś. Dla siebie. Nie dla nich.
– A czasem trzeba się ratować. I ja to właśnie robię, pracując – powiedziałem, kończąc rozmowę tonem, który miał zabrzmieć jak kropka.
Wcale nie czułem się, jakbym postawił kropkę. Bardziej jakbym znowu uciekał. W tej ciszy po jej słowach poczułem coś dziwnego – nie złość, nie litość. Coś, co przypominało… żal. Nie wiedziałem tylko, czy bardziej do nich, czy do siebie.
Zawsze są takie dziwne przypadki
Zgłoszenie przyszło o 17:46. Śnieg prószył delikatnie, jak w tej piosence o białych świętach, ale dla nas to był tylko kolejny adres do odwiedzenia. W mieszkaniu było ciepło. Czuć było zapach kompotu z suszu i jakiejś przyprawy korzennej, ale żadnych głosów, żadnych śmiechów. Tylko ona – starsza kobieta, która siedziała przy stole i lekko dyszała. Na stole leżał opłatek.
– Dobry wieczór, jestem ratownikiem. Pani Teresa? – zapytałem, klękając przy niej.
– Tak, to ja – odparła cicho. – Trochę jestem roztrzęsiona. Zabrakło mi oddechu. Ale już lepiej, jak słyszę, że ktoś przyszedł.
Zmierzyliśmy ciśnienie, saturację. Wszystko w normie.
– Pani Tereso… czy wcześniej coś się działo? – zapytała Basia, ostrożnie.
– Nie… – uśmiechnęła się smutno. – Ja tylko… wiecie… Nie chciałam siedzieć dziś sama. To głupie, wiem. Ja… trochę chyba przesadziłam z tym pogotowiem.
Zamarłem. Basia spojrzała na mnie, ale nie powiedziała nic.
– Nie mam już nikogo – mówiła dalej kobieta. – Syn nie przyjeżdża od lat. Pewnie nawet nie wie, że jeszcze żyję.
– A próbowała pani do niego zadzwonić?
– Wolę udawać, że o mnie zapomniał, niż usłyszeć, że mu nie zależy – powiedziała z taką prostotą, że nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
Wziąłem głęboki wdech.
– Zabierzemy panią na obserwację. Choćby… dla towarzystwa – powiedziałem cicho.
Pomogłem jej założyć płaszcz. Trzęsła się lekko, ale uśmiechnęła się do mnie. Poczułem coś więcej niż współczucie. Coś jak odbicie moich uczuć.
Postanowiłem chociaż spróbować
Było po osiemnastej wieczorem, gdy wracaliśmy do bazy. Na tylnym siedzeniu pani Teresa drzemała spokojnie, otulona kocem. Basia zerknęła na mnie kilka razy, jakby czekała, aż coś powiem. Nie powiedziałem. Zamiast tego skręciłem nie w tę stronę, co zwykle.
– Adam… gdzie my jedziemy? – zapytała ostrożnie, ale nie próbowała mnie zatrzymać.
Nie odpowiedziałem. Skręciłem jeszcze raz, potem jeszcze raz. Znałem te ulice na pamięć. Zatrzymałem się przed szarym domem z balkonem i starym płotem, który ojciec miał kiedyś naprawić, ale nigdy tego nie zrobił.
– Pięć minut – powiedziałem i wysiadłem, zanim mogła zaprotestować.
Drzwi otworzył ojciec. Jak zwykle – bez słowa „cześć”, bez cienia uśmiechu. Miał na sobie koszulę i kamizelkę. Pachniał pieczonym mięsem.
– Czego chcesz? – zapytał chłodno.
– Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Może zobaczyć, czy coś się tu zmieniło.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. On, z tym wiecznym dystansem. Ja – z resztkami odwagi, których się po sobie nie spodziewałem. Wyciągnąłem do niego rękę jak do uścisku.
– Nie mamy o czym gadać – warknął w końcu.
– Ty nigdy nie miałeś.
Nic nie odpowiedział. Zamiast tego zamknął drzwi. Zostałem sam przed domem. Śnieg sypał coraz mocniej. Stałem jeszcze chwilę, jakby to coś miało zmienić. Wróciłem do karetki bez słowa. Basia nie pytała. Poczułem spokój. Nie ulgę, nie ukojenie. Po prostu ciszę. Taką, która już nie boli.
Wyznałem jej prawdę
Na bazę wróciliśmy po dwudziestej drugiej. Pani Teresa już wcześniej została na oddziale. Basia stała jeszcze chwilę, choć mogła już jechać. Usiedliśmy w kuchni przy herbacie.
– W porządku? – zapytała cicho.
Nie odpowiedziałem od razu. Siedziałem skulony na plastikowym krześle i gapiłem się w podłogę, jakby tam było coś, co mi umykało przez ostatnie lata.
– Nigdy nie mówiłem o rodzinie, nie? – odezwałem się w końcu.
Basia pokręciła głową.
– Wiem, że to głupio zabrzmi, ale wolę być przy kimś naprawdę cierpiącym niż siedzieć przy stole z ludźmi, którzy udają, że wszystko jest w porządku.
– To nie głupie. To bardzo ludzkie – powiedziała. – Tylko… ile jeszcze chcesz przed tym uciekać?
– Nie wiem. Może aż się zmęczę. Może aż przestanę się bać.
Basia milczała przez chwilę, a potem westchnęła i powiedziała spokojnie:
– To ja cię zapraszam na święta jutro. Bez choinek, bez kolęd, bez życzeń. Tylko pizza i może jakiś głupi film.
Spojrzałem na nią z niedowierzaniem.
– Naprawdę?
– No chyba że masz coś lepszego do roboty niż siedzenie z kimś, kto też nie lubi udawać.
Po raz pierwszy tego dnia – może nawet tego roku – uśmiechnąłem się. Krzywo, lekko, ale szczerze.
– Może w końcu przestanę uciekać – powiedziałem.
Nie wiedziałem, czy tak będzie, ale dziś to wystarczy.
Kiedyś może im wybaczę
Siedziałem sam w karetce, silnik był już dawno wyłączony, ale nie chciało mi się jeszcze wracać do dyżurki. Na zewnątrz śnieg odbijał światła latarni – biały, spokojny, zupełnie inny niż to, co czułem wewnątrz. Chodnikiem przechodziła rodzina – dwie dziewczynki w czerwonych czapkach, matka z torbą na prezent w dłoni, ojciec z drugą przewieszoną przez ramię. Śmiali się, zmarznięci, ale szczęśliwi. Przynajmniej dobrze to grali.
Patrzyłem na nich i nie czułem odrazy. Tylko coś, co przypominało tęsknotę. Taką nieoczywistą, nie za czymś konkretnym, tylko… za tym, co mogło być. Myślałem o pani Teresie. O tym, jak udawała chorobę, żeby nie siedzieć sama. O tym, jak patrzyła na mnie z wdzięcznością, jakbyśmy znali się od lat. O tym, że są tacy jak ona i jak ja.
Może nie każdy fałsz jest zły. Może niektórzy udają, bo nie potrafią inaczej. Może i ja to robię – od lat – w innej formie. Wyjąłem telefon. Otworzyłem kontakt „Mama”. Palec zawisł nad ikoną słuchawki, ale nie nacisnąłem. Spojrzałem na śnieg, na światła, na puste siedzenie obok. Może kiedyś nauczę się znowu siadać do stołu. Nie po to, by udawać. Tylko po to, by być.
Adam, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Syn pamięta o mnie tylko od święta. Zamiast zapytać, jak się mam, jedynie węszy, czy spisałem już jakiś testament"
- „W Wigilię czekałam na rodzinę, ale nikt się nie pojawił. Przypomnieli sobie o mnie, gdy spojrzeli w puste talerze”
- „Synowa nie zaprosiła mnie na Święta, bo ośmieliłam się skrytykować jej pierogi. Uniosłam się honorem i pożałowałam”

