„Pożyczyliśmy naszemu synowi pieniądze, a on nas oszukał. Zostawił nas z długami i pustą lodówką”
„Na początku wszystko wyglądało jak z bajki. Adam co kilka dni dzwonił, opowiadał, ile zamówień przychodzi, jak ludzie pytają o kolejne produkty. Mówił, że planuje zatrudnić kogoś do pomocy, że interes się rozkręca szybciej, niż myślał. Słuchaliśmy tego z zachwytem. A potem zaczęło się zmieniać”.

- Redakcja
Zawsze wierzyłam, że dzieciom trzeba pomagać, nawet kosztem własnych wygód. Kiedy nasz syn poprosił o pożyczkę na rozkręcenie biznesu, nie wahaliśmy się ani chwili. Sprzedaliśmy samochód, zlikwidowaliśmy lokatę, zacisnęliśmy pasa, by dać mu szansę na lepszy start. Obiecywał, że odda w ciągu roku, że wszystko ma dokładnie przemyślane. Wierzyliśmy mu – w końcu to nasz syn. Nie przyszło nam do głowy, że może nas zwyczajnie oszukać.
Marzenie o lepszym starcie
Pamiętam ten wieczór, jakby to było wczoraj. Siedzieliśmy z mężem przy kuchennym stole, jedliśmy kolację, gdy zadzwonił telefon. Nasz syn, Adam, jak zwykle zaczynał od żartów i szybkich pytań, jak się czujemy, czy wszystko w porządku. A potem przeszedł do rzeczy.
– Mamo, tato, mam świetny pomysł na biznes. Tylko potrzebuję trochę wsparcia na start.
Nie powiedział tego wprost, ale wiedzieliśmy, o co mu chodzi. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, wymieniając się spojrzeniami. Mój mąż próbował być ostrożny.
– Adam, a nie lepiej poczekać, uzbierać samemu?
– Tato, no błagam. Mam wszystko przemyślane. Chodzi o sklep internetowy z elektroniką. Już mam dostawcę, zrobiłem stronę, mam klientów. Potrzebuję tylko pieniędzy na pierwsze zamówienie.
Zaczęliśmy rozważać, co możemy zrobić. Wiedzieliśmy, że z emerytury nic nie odłożymy. Zdecydowaliśmy się sprzedać stary samochód i wyciągnąć pieniądze z konta oszczędnościowego. To były środki „na czarną godzinę”, ale przecież jak nie pomożemy własnemu dziecku, to komu? Adam obiecał, że odda wszystko w ciągu roku. Mówił, że jak ruszy sprzedaż, to nie tylko spłaci dług, ale jeszcze nas zabierze na wakacje. Miał takie przekonanie w głosie, że znowu poczuliśmy dumę. Może wreszcie mu się uda. Może ten biznes naprawdę odmieni jego życie. I nasze.
Sygnały, których nie chcieliśmy widzieć
Na początku wszystko wyglądało jak z bajki. Adam co kilka dni dzwonił, opowiadał, ile zamówień przychodzi, jak ludzie pytają o kolejne produkty. Mówił, że planuje zatrudnić kogoś do pomocy, że interes się rozkręca szybciej, niż myślał. Słuchaliśmy tego z zachwytem. A potem zaczęło się zmieniać.
Najpierw przestał odbierać telefony. Tłumaczył, że jest zawalony pracą. Potem przez dwa tygodnie w ogóle się nie odzywał. Kiedy w końcu zadzwonił, był rozdrażniony, jakbyśmy mu przeszkadzali.
– Mamo, no błagam, nie dzwoń co chwilę, mam tyle na głowie!
Nie chciałam być uciążliwa. Ale przecież nie chodziło o pogaduszki, tylko o to, że zaczynaliśmy się martwić. Mój mąż wtedy powiedział coś, co do dziś dźwięczy mi w głowie:
– A jeśli on wcale nie prowadzi żadnego interesu?
Wzruszyłam ramionami. Przecież słyszeliśmy w jego głosie pasję. Ale teraz, jak spojrzę z perspektywy czasu, zaczęło się od drobnych nieścisłości. Raz mówił, że sprzedaje słuchawki, a potem, że jednak specjalizuje się w telefonach. Pytany o stronę sklepu mówił, że „akurat w przebudowie”. Coś zaczęło mi śmierdzieć, ale wolałam to zagłuszyć.
– Zobaczysz, wszystko się ułoży – powtarzałam mężowi.
Nie chcieliśmy widzieć tego, co stawało się coraz bardziej oczywiste. I może właśnie dlatego pozwoliliśmy, żeby sytuacja wymknęła się spod kontroli.
Zniknął z naszego życia
Pewnego dnia Adam po prostu przestał istnieć. Nie odbierał telefonów, nie odpowiadał na wiadomości. Na początku tłumaczyłam to sobie, że może coś się stało, może trafił do szpitala, może telefon mu się zepsuł. Ale przecież miał jeszcze komputer, miał konto na Facebooku. Tam też cisza. Zero aktywności.
Mój mąż w końcu powiedział:
– On nie zniknął. On się od nas odciął. Bo nie chce oddać pieniędzy.
Nie chciałam tego słyszeć. Nie chciałam wierzyć. Ale z każdym dniem czułam coraz większy ciężar w żołądku. Spróbowałam skontaktować się z jego dawną dziewczyną. Odpisała zdawkowo: „Nie mamy kontaktu od miesięcy”. Kiedy zapytałam, czy wie, czy Adam pracuje, odpisała tylko: „Nie sądzę”.
Zaczęliśmy szukać informacji na własną rękę. Pojechaliśmy pod adres, pod którym wynajmował mieszkanie. Lokatorzy mówili, że wyprowadził się z dnia na dzień, nie zostawił żadnego kontaktu. Nikt nie wiedział, gdzie teraz mieszka. Jakby zapadł się pod ziemię. Wtedy pierwszy raz naprawdę poczułam strach. Nie tylko o pieniądze. O niego. O to, co się z nim stało, co się z nim działo w głowie. Czy się pogubił, czy może zawsze taki był, tylko nie chcieliśmy tego dostrzec?
W międzyczasie zaczęły przychodzić listy. Z banku, z firm pożyczkowych. Na nasze nazwisko. Okazało się, że Adam zaciągnął kredyty… na nas. Kiedy to zobaczyłam, usiadłam na podłodze w przedpokoju i zaczęłam płakać.
Co się stało z naszym synem?
Kiedyś Adam był innym chłopakiem. Pamiętam go z tornistrem większym od siebie, jak biegł na przystanek z niedopiętą kurtką. Pamiętam, jak godzinami siedział nad książkami, kiedy nie mógł zrozumieć matematyki. Pamiętam jego radość, gdy dostał się na studia. Gdzie więc podział się ten chłopak? Co się z nim stało?
W głowie przewijały mi się obrazy z przeszłości – ten chłopak, który przynosił mi na Dzień Matki laurki, teraz zostawił mnie z długami i pustą lodówką. Mąż był bardziej trzeźwy w ocenie.
– On się po prostu zmienił. Może zawsze miał w sobie to cwaniactwo, tylko przy nas dobrze udawał.
Nie mogłam tego przyjąć. Nie umiałam przestać szukać winy w sobie. Czy może za bardzo go rozpieszczaliśmy? Czy za mało uczyliśmy go odpowiedzialności? Zamiast mówić „nie”, zawsze mówiliśmy „zobaczymy”. Może gdyby raz, drugi usłyszał „radź sobie sam”, byłby teraz innym człowiekiem.
Zaczęłam rozmawiać z sąsiadkami, z dawnymi znajomymi Adama. Okazało się, że od jakiegoś czasu krążyły wokół niego plotki – że kombinuje, że lubi żyć na kredyt. Ale nikt nam wcześniej nic nie powiedział. A może to my nie chcieliśmy słuchać? Wtedy zaczęłam się bać, że nie tylko nie odzyskamy pieniędzy. Że straciliśmy coś więcej – więź. Że straciliśmy syna. A może on sam się zgubił i nie ma odwagi wrócić?
Pustka w domu, milczenie w telefonie, cisza w skrzynce mailowej. I ten nieustanny dźwięk lodówki, która buczała, choć i tak nie było w niej nic do chłodzenia.
Zostaliśmy sami z jego długami
Miesiąc po ostatnim telefonie Adama zapukał do nas komornik. Przyniósł zawiadomienie o zajęciu emerytury męża. Wyliczył, ile miesięcznie będą potrącać, i beznamiętnym głosem przeczytał formułkę. Nawet nie spojrzał nam w oczy. Wyszedł, jakby nic się nie stało. Siedzieliśmy długo w ciszy. Mój mąż patrzył przez okno, ja liczyłam pieniądze w portfelu. Nie starczało na opłaty, nie mówiąc już o jedzeniu. Lodówka świeciła pustkami. Nie dlatego, że byliśmy leniwi czy niegospodarni. Po prostu wszystko poszło – oszczędności, renta, pomoc od znajomych, nawet obrączki zastawiliśmy.
Próbowaliśmy zgłosić sprawę na policję. Tłumaczyli, że to „sprawa rodzinna”, że syn, że trzeba iść do sądu cywilnego. A sąd to kolejne koszty, których nie mamy z czego pokryć. Znajomi się odsunęli. Jedni z litości nie pytali o Adama, inni złośliwie sugerowali, że „widocznie coś musiało być nie tak z wychowaniem”. Najbardziej bolało to, że nie mieliśmy nikogo, z kim moglibyśmy porozmawiać szczerze. Każda rozmowa kończyła się albo milczeniem, albo oceną.
Zaczęliśmy żyć z dnia na dzień. Mąż czasem dorabiał drobnymi naprawami u sąsiadów, ja sprzedawałam domowe przetwory na targu. Ale to było nic przy tym, co musieliśmy oddać. Po Adamie nie było śladu. Czasem miewam głupie sny – że wraca, że przeprasza, że przynosi pieniądze i mówi „mamo, tato, przepraszam, wszystko naprawię”. A potem się budzę i patrzę na rachunek leżący na stole. I znowu nie wiem, jak powiedzieć mężowi, że dziś nie będzie obiadu.
Prawda boli bardziej niż bieda
Najtrudniejsze w tej historii nie były pieniądze. Ani nawet nie głód, bo człowiek może przez kilka dni pożyć na kromce chleba z masłem. Najtrudniejsze było to, że zawiodło serce. Zawiodła relacja, która wydawała się nie do złamania. Prawda o naszym synu boli mnie bardziej niż wszystkie długi razem wzięte. Bo długi, choć duże, to w końcu można spłacić. Albo przynajmniej jakoś z nimi żyć. Ale jak żyć z poczuciem, że własne dziecko cię wykorzystało i porzuciło?
Czasem mijam młodych ludzi na ulicy i zastanawiam się, czy któryś z nich nie przypomina Adama. Czy nie przeszedł obok mnie na stacji, nie podniósł wzroku i nie odwrócił się szybko, żeby mnie nie spotkać? A może naprawdę go to nie obchodzi? Może ma teraz nowe życie, z dala od rodziców, którzy przypominają mu, kim był i co zrobił?
Nie umiem już marzyć o tym, że wróci. Za dużo milczenia, za dużo pustych obietnic. Ale wciąż czasem modlę się, żeby chociaż był zdrowy. Bo choć zranił nas głęboko, to wciąż gdzieś w środku jestem jego matką. A serca matki nie da się tak łatwo wyłączyć. Zostaliśmy z mężem sami. Bez oszczędności, bez samochodu, bez sił. Ale przynajmniej znamy prawdę. I choć boli, to przynajmniej już nie łudzimy się, że wszystko było tak, jak myśleliśmy.
Halina, 64 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój mąż musiał mieć kasę i status. Nie interesowały mnie żadne bajeczki o miłości bez pieniędzy”
- „Przez jedno pechowe grzybobranie straciłam przyjaciółkę. Wybrała dorodne prawdziwki i borowiki ponad lata znajomości”
- „Jako dziecko widziałam, jak mama płakała nad rachunkami. Żeby mieć kasę, poszłam w życiu na skróty”

