Reklama

Nie jestem głupia, chociaż nie raz ktoś próbował mnie tak traktować. Siedemdziesiąt dwa lata, emerytura z ZUS-u i dom, który sama z mężem postawiłam od podstaw – to nie znaczy, że można mi wciskać byle co. Może nie jestem w pełni na bieżąco z technologią czy polityką, ale kiedy ktoś patrzy mi prosto w oczy i mówi „mamo, oddam ci wszystko co do grosza”, to zakładam, że wie, co mówi. Zwłaszcza jeśli tym kimś jest mój własny zięć.

Z początku myślałam, że źle zrozumiałam. Że coś pokręciłam. Ale jak sobie przypomnę tamtą rozmowę, jak przyniósł kawę z ciastkiem, usiadł naprzeciwko mnie i mówił o tej swojej firmie, jak to potrzebuje tylko chwilowego zastrzyku, bo „zaraz ruszają duże zlecenia”... No to co miałam zrobić? Wyciągnęłam z konta te oszczędności, które trzymałam „na czarną godzinę”. Tylko że teraz, kiedy ta godzina przyszła, to mój zięć twierdzi, że... on nic nie pamięta.

Nie krzyczałam od razu. Najpierw próbowałam załatwić to po ludzku. Ale jak ktoś się do mnie uśmiecha i mówi „mamo, może ci się przyśniło”... To niech lepiej uważa, bo ja nie odpuszczam.

Wierzyłam w jego obietnice

Wszystko zaczęło się dokładnie w ten wtorek, kiedy podjechał pod mój dom srebrnym kombi i zadzwonił do drzwi z torbą z cukierni.

– Mamo, pomyślałem, że napijemy się razem kawy – powiedział, uśmiechając się szeroko.

– Wchodź, Krzysiek. Coś się stało?

– Ależ skąd! – zawołał z entuzjazmem. – Po prostu pomyślałem, że dawno nie gadaliśmy. I że… może to dobry moment, żeby porozmawiać o przyszłości.

– O twojej czy mojej?

Zaśmiał się głośno, aż postawił szarlotkę na stole.

– O naszej, mamo. Bo ja wiem, że z ciebie to kobieta z głową na karku. A ja… no, mam teraz okazję życia. Tylko potrzebuję trochę wsparcia.

Usiadł naprzeciwko mnie, wyjął jakiś folder z logo i zaczął mi opowiadać o „rozszerzeniu działalności” i „umowie z kontrahentem z Niemiec”.

– Mamo, tylko pięćdziesiąt tysięcy. Na dwa miesiące, max trzy. Potem wszystko oddam. Z odsetkami, jeśli mama chce.

– To nie są małe pieniądze, Krzysiu.

– Wiem. Dlatego właśnie przyjechałem z tym do ciebie. Bo wiem, że ty jesteś jedyną osobą, która mi ufa. I wiesz, że jak mówię „oddaję”, to oddaję.

Wtedy właśnie podjęłam decyzję. Nie podpisał nic, bo przecież to rodzina.

– Dobrze, Krzysiek. Ale pamiętaj – to wszystkie moje oszczędności.

– Mamo… jesteś złota kobieta! – powiedział i mnie uściskał.

Tyle że teraz to „złoto” okazało się dla niego tylko kruszcem do przetopienia.

Nie wiedziałam, co się dzieje

Minęły cztery miesiące. Szczerze mówiąc, nie naciskałam. Czekałam cierpliwie, aż sam się odezwie. Myślałam, że może naprawdę ma dużo na głowie. Aż tu pewnego dnia, przy obiedzie u nich w domu, rzuciłam niby od niechcenia:

– Krzysiu, mówiłeś, że oddasz do trzech miesięcy. Już cztery minęły.

Zerknął na mnie, jakby nie zrozumiał pytania.

– Oddam co?

– Pieniądze. Te pięćdziesiąt tysięcy, które ci pożyczyłam na firmę.

Zamilkł. W tle bulgotało coś w garnku, Justyna krzątała się w kuchni.

– Mamo… ale… my chyba nie rozmawialiśmy o żadnych pieniądzach?

Zamrugałam. Zrobiło mi się gorąco. Popatrzyłam na niego, jakbym pierwszy raz w życiu widziała tego człowieka.

– Że co, przepraszam?

– Mamo, z całym szacunkiem, ale naprawdę… Nie przypominam sobie żadnej pożyczki. Może ci się coś pomyliło? – powiedział cicho, ale takim tonem, jakby rozmawiał z dzieckiem.

– Krzysiek, czy ty sobie ze mnie żarty robisz? Ja ci dałam pięćdziesiąt tysięcy! W mojej kuchni, siedziałeś naprzeciwko mnie, piłeś kawę i mówiłeś, że wszystko oddasz!

Justyna weszła do jadalni, z łyżką w ręku.

– Co się dzieje?

– Twój mąż twierdzi, że nie pamięta, jak brał ode mnie pożyczkę. Na firmę!

– Mamo… może lepiej siądź i się uspokój. – Justyna spojrzała na mnie z troską, ale i z dziwnym dystansem.

Poczułam, jak mi się trzęsą dłonie. I że w tej chwili nie jestem już „mamą”, tylko starszą panią, która coś sobie uroiła.

Nikt nie traktował mnie poważnie

Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, a w głowie jak mantra – jego słowa: „Nie przypominam sobie żadnej pożyczki”. Rano wstałam wcześniej niż zwykle i wyciągnęłam z szuflady zeszyt, w którym notuję ważniejsze sprawy. Z datą, podkreśloną na czerwono: „Pożyczka dla Krzyśka – 50 tys., marzec. Odda do czerwca”.

– Nie mam podpisu. Ale mam pamięć – powiedziałam do siebie na głos.

Następnego dnia zadzwoniłam do Justyny. Poprosiłam, żeby przyszła sama.

– Mamo, Krzysiek mówił, że to pomyłka. Że może coś źle zrozumiałaś. On nie miałby powodu… – zaczęła niepewnie.

– A ja, Justyno, miałabym powód, żeby to zmyślić? – przerwałam jej ostro. – Co miałabym z tego niby mieć?

– Nie wiem, mamo… Może… pomyliłaś go z kimś innym?

Złapałam się za głowę.

– Z kim, do jasnej cholery? Kto inny siedział wtedy u mnie w kuchni i przysięgał na oczy swojej matki?

– Mamo, proszę, nie krzycz…

Nie krzycz?! Wydusiłam z siebie wszystkie oszczędności, które trzymałam na pogrzeb albo szpital! A teraz mam się uśmiechać, bo mój zięć „nie pamięta”?

Justyna spuściła głowę.

– A ty co, wierzysz jemu czy mnie?

– Nie wiem już, komu wierzyć… – powiedziała cicho. – Ale proszę cię, nie rób z tego rodzinnej afery.

Afery? Dziecko drogie, to jest coś gorszego.

Do niczego się nie przyznał

W poniedziałek ubrałam się porządnie – wełniana spódnica, marynarka, szal w kratkę – i pojechałam do banku. Chciałam wydrukować historię operacji z tamtego okresu.

– Proszę pani, mamy potwierdzenie wypłaty gotówki, pięćdziesiąt tysięcy, ósmy marca – powiedziała młoda dziewczyna zza szyby.

– Czy jest zapisane, komu te pieniądze dałam?

– Niestety, nie. To była wypłata gotówkowa. Może ma pani pokwitowanie?

Pokręciłam głową. Wyszłam z banku z kartką, która potwierdzała tylko jedno: że nie jestem wariatką. Tyle że to nie wystarczy. Po południu zadzwoniłam do Krzyśka.

– Możemy się spotkać? Bez Justyny. Na spokojnie.

Zgodził się. Przyszedł jak gdyby nigdy nic. Pachniał jak perfumeria, marynarkę miał lepszą niż mój nieżyjący mąż na własnym pogrzebie.

– Mamo… o co chodzi?

Wyjęłam kartkę z banku i położyłam na stole.

– Ósmego marca wypłaciłam pięćdziesiąt tysięcy. Po naszej rozmowie. Dałam ci je do ręki.

Popatrzył na papier, potem na mnie.

– Mamo… ale ja nie pamiętam, żebyśmy rozmawiali o jakiejś pożyczce. Może chciałaś mi pomóc, ale nie mówiłaś, że to „pożyczka”. Myślałem, że to prezent. Serio. Tak to zapamiętałem.

– PREZENT?! – głos mi się załamał. – Pięćdziesiąt tysięcy złotych? Ty wiesz, ile ja pracowałam na te pieniądze? I ty myślałeś, że ja ci je po prostu „dałam”?

– No nie wiem… nie było żadnej umowy

– Bo ci ufałam. Bo jesteś mężem mojej córki!

Nic nie odpowiedział. Wstał i wyszedł, a ja zostałam sama z poczuciem zawodu i porażki.

Miałam tego dość

Tego samego wieczoru zadzwoniła do mnie Justyna. Jej głos był zmęczony i jakby nieobecny.

– Mamo… słyszałam, że rozmawialiście.

– Tak. I wiesz co? Twój mąż uważa, że dałam mu prezent.

– Krzysiek powiedział, że to nie była formalna pożyczka. Że sama nic nie pisałaś, nie podpisałaś… On był przekonany, że… że to taka pomoc.

– Pomoc? A ja to jestem kto? Organizacja charytatywna? Złóż wniosek i wypłacę ci pięćdziesiąt tysięcy?! Justyna, ja nie mam już tych pieniędzy. Rozumiesz to?

Po drugiej stronie zapadła cisza. W końcu westchnęła ciężko.

– Mamo… ja wiem, że to źle wygląda. Ale on… on już też chyba nie ma tych pieniędzy.

– To nie mój problem. Powinien mi je oddać, a nie tłumaczyć się, że „myślał, że to prezent”. Niech sprzeda zegarek, samochód, nie obchodzi mnie to. Ja chcę tylko to, co moje.

– A jeśli on nie ma z czego?

– To niech idzie do pracy. Do drugiej pracy. Albo… pójdę z tym do sądu.

– Mamo… proszę, nie rób tego. To zrujnuje całą rodzinę.

– Justyna, on ją już zrujnował. Ja tylko próbuję odzyskać to, co moje.

Tego wieczoru długo patrzyłam przez okno. Zastanawiałam się, czy gdyby mój świętej pamięci mąż jeszcze żył, Krzysiek też miałby tyle czelności. Ale mnie postrzega jako starą babulinkę. Naiwną. Słabą. A ja już nie jestem słaba.

Więcej nie dam się nabrać

Dwa tygodnie później wysłałam do Krzyśka oficjalne wezwanie do zapłaty. Poprosiłam o pomoc znajomego emerytowanego prawnika, który jeszcze pamiętał czasy, kiedy uczciwe słowo coś znaczyło. Zięć nie odpisał. Nie zadzwonił, nie przyszedł. Ale wiem, że pismo dostał, bo Justyna błagała mnie, żebym „to wycofała”.

– Mamo, proszę, przecież to wstyd! On nie odda ci teraz pieniędzy, ale może później…

– Później będzie za późno. Już raz czekałam i słuchałam bajek o kontrahentach z Niemiec. Nie dam się więcej na to nabrać.

– Ale on mówi, że to był tylko gest dobrej woli z twojej strony!

– To nie był gest. To była pożyczka. I jeśli sąd mu to musi wytłumaczyć, to niech tak będzie.

– I ty chcesz się z nami sądzić?

– Nie daliście mi wyboru. Nie jestem naiwną teściową z dobrym sercem. Teraz jestem kobietą, która zna swoją wartość.

Nie wiem, czy kiedykolwiek odzyskam te pieniądze. Ale zrobiłam wszystko, co mogłam. Dla siebie, nie dla nich. Bo nawet jeśli sąd nie uzna mojej racji, to ja przynajmniej wiem, że nie dałam się oszukać do końca. Że postawiłam granicę. I że następnym razem, zanim komuś coś dam – podpiszemy umowę. Choćby to miało być moje własne dziecko.

Halina, 72 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama