Reklama

Wszystko zaczęło się całkiem niewinnie. Pewne popołudnie, herbata z cytryną, rozmowa o niczym, a potem – bum. Propozycja życia. Mój szwagier, mąż mojej siostry, nagle objawił się jako rekin biznesu. Z błyskiem w oku opowiadał o nowym pomyśle, jakby trzymał kurę znoszącą złote jaja.

A ja – Katarzyna – z całą swoją ostrożnością, zamiast zacząć drążyć, po prostu… zaufałam. I to nie tylko jemu. Ale też jej. Mojej przyjaciółce. Tej, która wiedziała o mnie więcej niż mój pamiętnik. Tylko że jak się później okazało – oni oboje wiedzieli więcej o sobie nawzajem, niż powinni.

Ten pomysł mnie zaintrygował

Wszystko zaczęło się od niedzielnego obiadu. Siedzieliśmy w ogrodzie mojej siostry, przy stole zasłanym ceratą w cytryny, a Artur – jej mąż – z zapałem mieszał sos czosnkowy do grilla.

– No więc mówię szefowi wprost: albo robimy to po mojemu, albo się zwijam – opowiadał, nie odrywając się od miski. – I wiesz co? Facet zbladł. Bo on wie, że ja mam głowę do interesów.

– No, Artur, ty to zawsze wiedziałeś, jak się ustawić – rzuciła Ela, moja przyjaciółka od liceum, popijając lemoniadę. – Ja bym się nie odważyła tak w pracy postawić sprawy.

– Bo ty jesteś zbyt grzeczna – odpowiedział jej z uśmiechem. – Ale słuchajcie, tak całkiem serio… mam pomysł na coś dużego. I nie chcę, żeby to zostało w korpo, chcę to zrobić po swojemu. Samodzielnie.

Spojrzałam na niego z nieufnością.

– Dużego, powiadasz?

– Niby co? – wtrąciła Ela.

– Mobilna gastronomia. Ale nie buda z kebabem, bez urazy – szybko dodał. – Chodzi o coś stylowego. Food truck z wysokiej półki, kuchnia fusion, z designem.

– Brzmi ambitnie – przyznałam ostrożnie.

– I tu właśnie wchodzisz ty, Kaśka – powiedział i spojrzał na mnie z tym swoim firmowym uśmiechem. – Potrzebuję wspólniczki. Kogoś z głową na karku. Kogoś, kto wie, jak zorganizować budżet, zaplanować działania.

Zerknęłam na Elę. Uśmiechała się, jakby już widziała nasze logo na Instagramie. Ja zaś poczułam coś dziwnego. Trochę podekscytowania. Trochę niepokoju.

To może być szansa

Zgodziłam się po tygodniu. Tyle czasu zajęło mi przemyślenie sprawy, obgadanie wszystkiego z Elą i policzenie, ile mogę włożyć, żeby nie zostać z niczym. A raczej – z czymś więcej niż nadzieją.

To nie są wszystkie moje oszczędności – powiedziałam Arturowi przy kawie w jego biurze. – Ale znacząca część.

– Rozumiem – skinął głową poważnie. – Dlatego traktuję to bardzo serio. Kaśka, ja wiem, że ty nie jesteś naiwna. I właśnie dlatego chcę to zrobić z tobą.

– Tylko umowa, czarno na białym – zastrzegłam. – Żadnych ustnych ustaleń.

– Jasne. Wszystko będzie u notariusza – zapewnił. – No i... mam już projekt wnętrza food trucka. Chcesz zobaczyć?

Wyciągnął tablet i pokazał mi wizualizację: czysta biel, drewno, miedziane detale. Wyglądało... zaskakująco dobrze.

– To wygląda jak wnętrze kawiarni w centrum Oslo – powiedziałam zaskoczona.

– No, bo ludzie tego teraz chcą. Estetyki. A jedzenie? Nowoczesne bistro street food. Bez frytek i kebabów, tylko falafel z buraka, slidersy z pulled pork i lemoniada z rozmarynem.

Pokiwałam głową. Brzmiało nieźle. Nawet Ela, która akurat przyszła do mnie wieczorem, mówiła:

– Kaśka, no przecież mówiłam. On ma gadane, ale też pomysły. To może wypalić.

– Wiem – mruknęłam. – I chyba właśnie w to wchodzę.

– Ja bym weszła – Ela przekonywała. – Tylko nie mam pieniędzy, mam kredyt. Ale ty? Ty masz szansę na coś fajnego.

I wtedy się uśmiechnęłam. Po raz pierwszy poczułam, że to nie tylko szansa dla Artura. Może też dla mnie.

Byłam pod wrażeniem

Pierwsze tygodnie były intensywne. Spotkania z dostawcami, wybór lokalizacji, degustacje. Artur dwoił się i troił. A ja… byłam pod wrażeniem.

– Kaśka, musimy pojechać do tej chłodni pod miastem. Mają świetną jakość mięsa – mówił przez telefon, kiedy wracałam z pracy. – Dasz radę jutro o dziewiątej?

– A twoja robota? – zapytałam.

– Już nie pracuję w korpo – odpowiedział. – Rzuciłem to. Skupiam się na naszym biznesie.

To był dla mnie szok, ale też dowód, że naprawdę traktuje to poważnie. A ja? Wzięłam kilka dni urlopu, żeby ogarnąć papiery, finanse, zgody sanepidu. Każde z nas miało inne kompetencje – i to działało.

– To twoja specjalność – rzucał Artur, kiedy kręciłam nosem na koszt nowych opon do food trucka. – Ty ogarniasz rzeczy, na których ja bym poległ.

– A ty umiesz mówić z takim przekonaniem, że nawet rachunek za frytkownicę brzmi jak coś, co mnie uszczęśliwi – śmiałam się.

Wieczorami rozmawialiśmy długo. Czasem telefonicznie, czasem spotykaliśmy się przy laptopie. Ela kilka razy do nas dołączała.

– Ja tylko na chwilkę, nie przeszkadzam? – zagadywała, siadając z boku z kubkiem herbaty.

– Jasne, zostań – odpowiadał Artur. – Dobrze mieć was obie. Serio, sam bym tego nie ogarnął.

Spojrzałyśmy na siebie z Elą i zaśmiałyśmy się. Wtedy nie podejrzewałam, że to jedno zdanie – „dobrze mieć was obie” – jeszcze kiedyś wróci do mnie jak bumerang.

Sukces i pierwsze podejrzenia

Wiosną ruszyliśmy. Pierwszy dzień pod galerią handlową. Słońce grzało, jakby chciało wynagrodzić nam wszystkie zimowe przygotowania. Ludzie podchodzili, pytali, próbowali. Pierwsze opinie były więcej niż dobre.

– Ten hummus z kolendrą to petarda! – powiedziała jakaś dziewczyna w okularach przeciwsłonecznych. – Wrócę z koleżankami.

Artur tryskał energią. Skakał między klientami a grillem, rozdawał uśmiechy, dodawał napoje gratis. A ja – zbierałam płatności, liczyłam obroty, notowałam na kartce: „zmienić godzinę otwarcia”, „brakuje pojemników na sosy”.

– Kaśka, jesteś genialna – powiedział pod wieczór, kiedy liczyliśmy utarg. – Naprawdę. Bez ciebie to by się wszystko rozjechało.

– A bez ciebie nikt by tu nie przyszedł – odparłam i nawet mnie nie zdziwiło, że to prawda. Ludzie lgnęli do niego. Miał coś z showmana.

Na koniec dnia usiedliśmy na skrzynkach z napojami. Wyczerpani, ale dumni.

– Ela mówiła, że przyjdzie, ale chyba coś jej wypadło – zauważyłam.

– A może i dobrze – odpowiedział Artur, patrząc przed siebie. – Dzisiaj to było nasze.

Przytaknęłam, zmęczona, ale szczęśliwa. Wydawało mi się, że coś budujemy. Że naprawdę mamy szansę. Że może… nie wszystko w życiu musi się kończyć byle jak.

Ale tydzień później Ela przyszła i od razu zauważyłam, że coś jest inaczej. Nie zachowywała się jak gość, który wpadł pogratulować. Raczej jak współgospodarz, który zagląda do kuchni, przestawia przyprawy i poprawia szyld.

– Fajnie tu – rzuciła z uśmiechem. – Czuję się jak u siebie.

Zrobiło mi się jakoś… ciasno.

Coraz bardziej odsunięta

Od tamtej soboty Ela zaczęła bywać coraz częściej. Na początku – tylko z kawą i „na chwilę”. Potem – już przed otwarciem. Pomagała, podawała tacki, zagadywała klientów. I niby nie miałam nic przeciwko… ale miałam.

– Słuchaj, Ela naprawdę się przydaje – rzucił Artur, gdy zbieraliśmy się po jednym z dni na targowisku. – Ludzie ją lubią. Ma dobrą energię.

– Aha – mruknęłam, zsuwając rękawiczki. – To kiedy ją oficjalnie zatrudniamy?

Nie przesadzaj – zaśmiał się. – Przecież to twoja przyjaciółka. Fajnie, że chce pomóc.

Ale nie chodziło o pomoc. Tylko o to, jak się między sobą zachowywali. O te drobne spojrzenia, które łapałam kątem oka. O jej śmiech, który brzmiał inaczej, gdy był skierowany do niego. O jego uwagę, która coraz częściej zsuwała się w jej stronę.

– Ela, a gdzie jest zapas kubków? – zapytałam któregoś dnia.

– A nie wiem. Artur je gdzieś przestawił. Myślałam, że z tobą to ustalał – odpowiedziała, nie odwracając się od lady.

– Artur? – spojrzałam na niego.

– Mówiłem Eli, że brakuje miejsca. Przeniosłem je do schowka. Przecież i tak tam zaglądasz – rzucił bez cienia skruchy.

Fajnie, że już wszystko ustalacie razem – powiedziałam cicho.

– Kaśka, nie zaczynaj. Dzisiaj mieliśmy świetny dzień, klienci wracają, a ty znowu szukasz problemów – westchnął.

Nie odpowiedziałam. Bo gdyby powiedział coś w stylu: „to tylko Ela, przecież wiesz” – to by wystarczyło. Ale nie powiedział nic takiego.

Wypowiedzenie umowy współpracy

Minęło kilka dni. Przestałam zaglądać do food trucka. Zaczęłam mówić Arturowi, że mam inne obowiązki, a tak naprawdę… nie miałam siły tam być. Zamiast tego siedziałam w domu i próbowałam sobie poukładać w głowie, co właściwie się stało.

W piątek zapukał do mnie listonosz z poleconym. Rozcięłam kopertę – wypowiedzenie umowy współpracy. Krótkie, chłodne. Ze zwrotem częściowym mojego wkładu. Bez słowa wyjaśnienia. Ani jednego zdania „dziękuję”.

Tego samego dnia wieczorem zadzwoniła Ela.

– Cześć… – zaczęła niepewnie. – Wiem, że pewnie jesteś zła. Ale chciałam tylko…

– Naprawdę teraz? – przerwałam. – Po tym wszystkim?

– Nie planowaliśmy tego. Po prostu jakoś tak wyszło – powiedziała.

– Czyli co? Wyszło wam, że mój szwagier i moja przyjaciółka pasują do siebie lepiej niż biznes i lojalność?

Milczała.

– Nie musisz tłumaczyć – dodałam po chwili. – Dzięki za telefon. I za lekcję.

– Kaśka…

– Życzę wam powodzenia – rzuciłam i się rozłączyłam.

Następnego dnia wypiłam kawę w mojej ulubionej kawiarni. Sama. I choć było mi smutno, poczułam coś jeszcze – ulgę. Że już nie muszę udawać, że nie widzę. Że nie muszę z nikim rywalizować. Zainwestowałam oszczędności życia. Straciłam je. Ale może kupiłam coś, czego nie da się przeliczyć na pieniądze – prawdę zamiast fałszu i czujność na przyszłość.

Katarzyna, 46 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama