Reklama

Nie mam dużo. Ale mam porządek. W moim wieku to już coś. Kiedy wstaję, najpierw robię herbatę – z cytryną, oszczędzam na cukrze – i odsłaniam firanki. Śnieżnobiałe, wykrochmalone, wiszą równo, aż serce rośnie. Kwiaty podlewam co drugi dzień, ale codziennie sprawdzam, czy stoją prosto. Nawet mój storczyk, ten z promocji, znowu zakwitł. Jakby wiedział, że lubię, kiedy coś żyje w tym mieszkaniu oprócz mnie.

Mam emeryturę. Niewielką, ale swoją. Wystarcza – jak się człowiek nie rozbestwi. Mam sweter sprzed piętnastu lat, ciepły, niegłupi w kolorze. Mam też samotność, ale o niej się nie mówi na głos. Przynajmniej nieczęsto.

– Renata, jak ty tu masz zawsze czysto! – westchnęła Zofia, siadając ostrożnie na krześle, jakby bała się, że zostawi ślad.

Zofia to moja sąsiadka z parteru, wdowa po dyrektorze, który zdradzał ją na prawo i lewo. Teraz mówi, że przynajmniej nie musi prasować jego koszul.

– A bo wiesz, jak się ma mało, to trzeba dbać o to, co się ma – odpowiedziałam i dolałam jej herbaty.

– Dzisiaj to tylko się patrzą, żeby brać – ciągnęła Zofia. – Kiedyś to człowiek się wstydził pożyczać.

Młodzi mają inne podejście – wzruszyłam ramionami.

W tym momencie rozległo się pukanie. Dość delikatne. Spojrzałyśmy na siebie z Zofią. Nie czekałam na nikogo. Otworzyłam drzwi.

– Dzień dobry, pani Renato – uśmiechnął się Tomek, sąsiad z drugiego piętra. – Przepraszam, że tak… nie w porę. Ale może miałaby pani chwilkę, żeby pogadać?

Tomasz. Zawsze kulturalny. Wnosi zakupy starszym paniom, a raz naprawił mi cieknący kran. Miałam o nim dobre zdanie. Przynajmniej wtedy.

– Oczywiście, panie Tomku – powiedziałam i zaprosiłam go do środka.

Zofia spojrzała na mnie znacząco. Ale nic nie powiedziała. Sama pewnie była ciekawa, po co przyszedł.

Poprosił o drobną pomoc

– Wie pani… Ja tak naprawdę nie wiem, jak zacząć – Tomek usiadł na skraju fotela, jakby zaraz miał uciec.

Zauważyłam, że ma czerwone uszy. Zawsze, gdy się denerwował, robił się cały bordowy.

– Spokojnie, panie Tomku, co się stało?

To chwilowy problem. Naprawdę chwilowy… – mówił, patrząc w podłogę. – Mam pewne opóźnienia z płatnością. W robocie trochę się wszystko przesunęło. No i… No i jestem bez środków do końca miesiąca.

Nie odpowiedziałam od razu. Zrobiło mi się sucho w ustach. Wiedziałam, do czego zmierza.

– Rozumiem. I jakiej pomocy pan potrzebuje?

Chodzi o pożyczkę. Niedużą, dla pani to pewnie spory wysiłek… Ale ja naprawdę oddam. Za miesiąc maksymalnie. Może wcześniej. Pięć tysięcy. Tylko tyle.

Pięć tysięcy? Dla niego może mało. Dla mnie – koperta z szuflady. Ta z napisem „lekarz” i „pogrzeb” jednocześnie. To niemal całe moje oszczędności.

– Wiem, że głupio tak od sąsiadki. Ale już nie mam kogo poprosić. Serio.

Wiedziałam. On nie miał rodziny. Wspominał kiedyś. A może właśnie zmyślał? Nie byłam pewna. Zerknęłam na Zofię, która piła herbatę w kuchni, ale udawała, że nas nie słyszy. Czułam, że by powiedziała „nie dawaj”. Ale ona zawsze była twarda.

Poczeka pan chwilkę – powiedziałam cicho i poszłam do sypialni.

Otworzyłam szufladę. Koperta jak zawsze, w tym samym miejscu. Pomyślałam: „A jak ja będę potrzebować?”. Ale druga myśl była głośniejsza: „A jak on mówi prawdę? Przecież odda”. Nie chciałam stracić dobrego sąsiada, który mi pomagał.

Wróciłam i podałam mu banknoty.

– Proszę. Ale na miesiąc, dobrze?

– Jasne, pani Renato. Oddam co do grosza. Dziękuję pani. Naprawdę… dziękuję – powiedział z takim uśmiechem, jakiego dawno nie widziałam.

Zamknęłam za nim drzwi i przez chwilę patrzyłam na pusty korytarz. A potem wróciłam do kuchni.

– Zrobiłam nową herbatę – powiedziała Zofia. – Ale nie jestem pewna, czy ci się należy.

Zaczęłam tracić cierpliwość

Miesiąc minął. Potem drugi. A sąsiad Tomek jakoś... przestał się zatrzymywać na schodach.

– Dzień dobry – rzucał przez ramię i znikał, zanim zdążyłam odpowiedzieć.

Z początku tłumaczyłam to sobie: może się spieszy, może nie chce mówić o pieniądzach na klatce. Ja przecież nigdy się nie upominałam. Nie umiem. Nawet jak miałam powód. Zaczęłam się martwić. Ale bardziej niż o te pieniądze, to o to, że coś mi mówił, a teraz udaje, że nie pamięta. Nie sam fakt, że nie oddał, tylko że nie mówi dlaczego.

W pewien czwartek spotkałam Panią Stasię przed śmietnikiem.

– A ten nasz Tomek, to sobie nieźle radzi, co? – rzuciła i wyprostowała się z siatką.

– A co się stało?

– A nic, tylko że słyszałam, że otworzył sklepik. Taki, wiesz, z modą męską. Gdzieś na Pradze. No i że interes idzie. Aż się chwalił komuś na przystanku. „W końcu na swoim!” – tak mówił. No, chyba że to jakiś inny Tomek z naszej klatki...

W domu długo siedziałam przy stole, patrząc w okno. Sklep. „Na swoim”. I ja, bez moich pieniędzy.

W weekend przyszła Zofia. Usiadła jak zawsze, bez pytania.

– Coś taka cicha?

– A bo chyba mnie ten Tomek zrobił w konia.

Opowiedziałam jej. Całość. Jak się śpieszył, jak patrzył w podłogę, jak obiecał, że odda.

Zofia parsknęła.

A nie mówiłam? Mężczyźni są jak parasole – działają tylko, kiedy na nich pada. Jak pogoda się poprawi, to zapomną, że w ogóle istniejesz.

Zacisnęłam dłonie. Nie dlatego, że mówiła źle. Tylko dlatego, że mówiła prawdę.

Sama jestem sobie winna – szepnęłam. – Naiwna jestem.

– Nie naiwna. Dobra. A to nie to samo, chociaż... czasem równie głupie.

Poszłam tylko po swoje

Wiedziałam, gdzie jest ten sklep. Pani Stasia nie tylko znała adres – ona mi go nawet zapisała na odwrocie rachunku z warzywniaka. „Jakbyś chciała sprawdzić – to tu” – powiedziała i wręczyła mi kartkę.

Poszłam tydzień później. Włożyłam mój najlepszy płaszcz – granatowy, jeszcze z czasów, gdy chodziłam do pracy. Zawiązałam szalik. W kieszeni ściskałam paragon z warzywniaka – niby dla otuchy.

Sklepik wyglądał porządnie. Białe wnętrze, lustra, wieszak z modnymi koszulami. I on – za ladą, rozmawiał z jakimś chłopakiem. Śmiał się. Głos miał taki pewny. Zupełnie inny niż wtedy, gdy siedział u mnie w kuchni.

– Dzień dobry – powiedziałam, gdy zostaliśmy sami.

Odwrócił się, uniósł brwi. Chyba nie od razu poznał.

– Pani Renato! O, witam... Cóż za niespodzianka.

Ale ten uśmiech był bez cienia ciepła.

– Przyszłam... – zaczęłam i od razu poczułam, jak drży mi głos. – Przyszłam przypomnieć się z tą pożyczką. Pięć tysięcy. Mówił pan, że...

– Że co? – przerwał mi. Spojrzał na mnie jakby z góry. – Że ja pożyczyłem?

– Tak. Odwiedził mnie pan... No... wtedy. W marcu.

Tomkowi coś jakby błysnęło w oku. Ale nie był to wstyd. To był chłód.

Nie pamiętam, żeby mi pani coś dawała – powiedział spokojnie, prawie z obojętnością.

Zapadła cisza. Przez sekundę patrzyliśmy na siebie. A potem ja spuściłam wzrok. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie mogłam uwierzyć, że tak się zachował.

Nie wiem, jak wyszłam. Nogi same mnie niosły. Dopiero na przystanku poczułam, jak bardzo się trzęsę. Jakby ktoś we mnie rzucił kamieniem.

Nie płakałam. Nie od razu. Dopiero wieczorem, przy kuchennym stole. Szeptałam do siebie:

– Człowiek nie umiera od razu. Czasem wystarczy, że ktoś powie: „Nie pamiętam”.

Dostałam karę za naiwność

Wróciłam do domu bez siatek, bez słów, bez reszty godności. Siedziałam przez pół dnia w fotelu, w tym samym płaszczu, w którym poszłam do niego. Pachniał teraz kurzem i obcym perfumem. Jakby nie był już mój. Nie miałam siły wstawić wody na herbatę. Nawet nie zdjęłam butów. Po prostu siedziałam.

W pewnym momencie przyszła Zofia. Jak zawsze – zapukała, a potem i tak sama weszła.

– Coś ty taka blada?

Byłam u niego – szepnęłam. – U Tomka.

Spojrzała uważnie. Usiadła powoli, bez żartów.

– I co?

– I powiedział, że nie pamięta, żebym mu coś dawała.

Zofia zacisnęła usta. Przez chwilę nic nie mówiła. A potem wstała, jakby chciała wyjść.

– Ja go zaraz znajdę, rozumiesz? Ja mu zaraz przypomnę wszystko – warknęła.

– Nie. Proszę. Nie rób tego – złapałam ją za rękę. – Już nic z tego nie będzie. To nie o pieniądze chodzi. Już nie.

Usiadła z powrotem. I dopiero wtedy poczułam łzy w oczach.

– Chciałam być dobra. A wyszło, że jestem naiwna. Staram się całe życie postępować uczciwie, w porządku. Pomagam, kiedy mogę. Bo tak mnie wychowano. A teraz... czuję się, jakby ktoś napluł mi w twarz.

Zofia podsunęła mi chusteczkę.

Ludzie teraz nie mają sumienia. Ale ty masz. I to ich boli. Dlatego cię wykorzystał. Bo myślał, że się nie upomnisz. I miał rację.

Wytarłam oczy. Ale w środku coś się złamało. Coś, co trzymało mnie w pionie. Jakby ten dzień był granicą. Nigdy nie będę tą samą osobą. Tą, która ufa ludziom. Tą, która wierzy, że warto być przyzwoitym. Nie wiedziałam, czy to dobrze, czy źle. Wiedziałam tylko, że to boli.

To mnie zmieniło

Nie otwieram już drzwi, jeśli ktoś dzwoni bez zapowiedzi. Nawet jak wiem, że to Zofia, że pewnie przyszła z sernikiem albo świeżym brukselkami od córki – nie ruszam się z fotela. Musi najpierw zadzwonić. Takie mam teraz zasady.

Nie trzymam już kwiatów w wazonie. Storczyk zwiędł, a ja nawet nie zauważyłam. Firanki? Czyste, ale już nie pachną tak jak kiedyś. Może to ze mną coś nie tak. A może to świat przestał mieć barwy.

Herbatę piję samą, bez cytryny. A czasem nie piję wcale. Nie dlatego, że mnie nie stać. Stać mnie. Ale nie mam już tej potrzeby. Tej, żeby sobie coś uprzyjemnić. Żeby było „ładnie”. Bo „ładnie” przestało mi coś znaczyć.

Zofia mówi, że się zmieniłam.

Jakbyś się zamknęła w środku – powiedziała ostatnio.

Nie odpowiedziałam. Pewnie miała rację.

Pustą kopertę z szuflady wyjąłem i podarłam na drobne kawałki. Nie dlatego, że już nie będę oszczędzać. Ale dlatego, że nie chcę więcej żyć „na czarną godzinę”. Ona już przyszła. Tylko w innej formie niż myślałam.

Nie miała formy choroby, nie miała daty na pogrzebie. Miała twarz sąsiada, który się uśmiechał i mówił: „Nie pamiętam, żeby pani coś dawała”. Zrozumiałam, że bieda nie tylko zabiera pieniądze. Ona kradnie rzeczy większe. Zabiera serce. I godność. I nie wiadomo, czy bardziej temu, kto daje, czy temu, kto bierze.

Renata, 70 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama