„Powiedziałam mężowi o ciąży, a on udawał zdziwionego. Zapomniał chyba, skąd biorą się dzieci”
„Zniknął tego samego dnia. Bez słowa. Zabrał tylko telefon, ładowarkę i kurtkę z przedpokoju. Myślałam, że wróci. Po kilku godzinach. Po nocy. Po weekendzie. Ale mijały dni. Nie odbierał. Nie pisał. Aż w końcu dostałam jednego krótkiego SMS-a”.

- Redakcja
Mam trzydzieści trzy lata, własną firmę, mieszkanie na kredyt, kota, który śpi na kuchennym blacie i męża – Krzyśka. A raczej… miałam męża do niedawna. To, co stało się kilka tygodni temu, zmieniło wszystko.
Zawsze chcieliśmy mieć dzieci. A przynajmniej ja tak myślałam. Kiedy zobaczyłam dwie kreski na teście, pierwsze co poczułam, to radość. A potem ekscytacja. I ulga. Że się udało. Że już czas. I że mam z kim się tym szczęściem dzielić.
– Krzysiek, jestem w ciąży – powiedziałam mu wieczorem, trzymając test w dłoni. Spojrzał na mnie i... zamilkł. Na chwilę, która trwała wieczność.
– To… nie jest najlepszy moment – rzucił w końcu. I uciekł wzrokiem.
Zniknął tego samego dnia. Bez słowa. Zabrał tylko telefon, ładowarkę i kurtkę z przedpokoju. Myślałam, że wróci. Po kilku godzinach. Po nocy. Po weekendzie. Ale mijały dni. Nie odbierał. Nie pisał. Aż w końcu: „Nie jestem gotowy. Przepraszam” – dostałam jeden głupi SMS.
Zostałam sama. Z testem w ręce, z kotem na blacie i z sercem roztrzaskanym na milion kawałków. Nie wiedziałam jeszcze, że to dopiero początek.
On po prostu zniknął
– Krzysiek, odbierz… Proszę… – wyszeptałam do telefonu, który po raz piąty rzucił mi w twarz komunikat: „Abonent jest czasowo niedostępny”. Kolejny dzień. Kolejna noc. W mieszkaniu była coraz głośniejsza cisza.
Pisałam mu wiadomości. Jedno słowo, potem całe litanie. „Gdzie jesteś? Możemy porozmawiać? Kocham cię. Nie zostawiaj mnie w tym samej. Proszę. To twoje dziecko. Nasze”. Cisza.
Czwartego dnia przyszedł SMS. „Nie jestem gotowy. Przepraszam”. Patrzyłam w ekran jak idiotka, jakby coś się miało dopisać. Ale nie. To było wszystko. Zebrałam się. Pojechałam do jego siostry. Wiedziała. Wpuściła mnie bez słowa.
– Jest u mnie. Ale nie wiem, czy chce z tobą rozmawiać – powiedziała cicho.
Wszedł do salonu w dresie, jakbyśmy się pokłócili o pilota, a nie o życie.
– Nie planowaliśmy tego – zaczął.
– Ale się stało! – przerwałam mu. – Krzysiek, przecież chcieliśmy… kiedyś mieć dzieci. No to mamy to „kiedyś”!
– Ale nie teraz – powiedział. – Nie w tym momencie. Magda, ja się boję. Nie dam rady.
– I co, uciekłeś? Tak po prostu?
– Ja… nie wiem, co mam robić. Czuję się, jakbyś mnie w to wmanewrowała…
– Co proszę?! – zamarłam. – A ty co? Nie brałeś w tym udziału?
– Nie wiem, Magda. Może po prostu ty tego chciałaś. Sama. Ja nie byłem gotowy.
Wstał i wyszedł z pokoju. A potem z mojego życia. Zostawił mnie z pytaniem, którego nienawidziłam: czy on mnie w ogóle kiedykolwiek kochał?
Jak mógł to powiedzieć?
Wyszłam z domu tylko po kawę. Dwa miesiące żyłam w rozsypce, nieprzespane noce, brzuch już lekko zaokrąglony. Nikomu nic nie mówiłam. Nawet znajomym. Nawet sobie.
Weszłam do mojej ulubionej kawiarni, gdzie kiedyś razem chodziliśmy na sernik i mówił, że lubi patrzeć, jak przewracam oczami, kiedy się śmieję. Głupia nostalgia. Wtedy go zobaczyłam.
Trzy stoliki dalej siedział Krzysiek. Uśmiechnięty. Rozparty. Z jakąś kobietą w obcisłym swetrze i szminką jak u lalki. Nachylała się ku niemu, coś mu mówiła. On się zaśmiał. Głośno. Wbiło mnie w ziemię. Przez moment nie mogłam się ruszyć. A potem…
– Zrobiła to specjalnie. Wrobiła mnie. Od początku o to jej chodziło – powiedział, a ja zamarłam.
Nie byłam pewna, czy dobrze słyszę. Ale to były jego słowa. Jego głos.
– Mówiła, że nie naciska. Że poczeka. Ale pewnego dnia bach – test pozytywny. Jakby z zegarkiem w ręku. A potem dramatyczna scena, że zostawiłem ją z dzieckiem. Przysięgam, czuję się jak ofiara.
Serce mi stanęło. „Ofiara”?! Odwróciłam się i wyszłam. W ciszy. W milczeniu. Z ciężarem w piersi większym niż brzuch. Nie miałam siły na konfrontację. Nie chciałam krzyczeć. Chciałam tylko wyjść.
W drodze powrotnej padał deszcz. Szłam bez parasola. Mokłam jak idiotka, a w głowie dudniło mi jedno zdanie: „Żadne noże w plecy nie bolą tak, jak słowa, które miały nigdy nie paść”.
Próbowałam go jeszcze bronić
– Powiedział, że go wrobiłam – powiedziałam cicho, patrząc w ścianę. – Że to była jakaś moja gra.
– Co za śmieć – warknęła Ania. Zawsze mówiła prosto z mostu, nigdy nie owijała. – On nie jest normalny. Przecież to wasze dziecko. Wasze!
– Może… może myślał, że chciałam go zatrzymać. Że dziecko to jakaś karta przetargowa.
– Magda, błagam cię. Nie rób z siebie głupiej. On cię zwyczajnie zostawił. A teraz próbuje się wybielić, zrzucając winę na ciebie. To podłe. I słabe.
Siedziałyśmy u niej w kuchni. Herbaty wystygły. Ona mówiła, ja się gapiłam w mokre szyby.
– Wiesz, że ja jeszcze przez chwilę miałam nadzieję? – zapytałam. – Że się opamięta. Że przyjdzie, powie, że się przestraszył, że był idiotą… Że będzie przy porodzie.
– Nie będzie. Ale za to ty będziesz. Ja mogę być. I to wystarczy – Ania położyła dłoń na mojej. – Dasz sobie radę. Zasługujesz na coś lepszego. Nie na kogoś, kto ucieka, kiedy robi się trudno.
Później odwiedziłam mamę. Usiadła ze mną w salonie, niepewna, jak rozmawiać.
– Nie możesz tak po prostu wszystko przekreślić – zaczęła ostrożnie. – Może go przytłoczyło. Faceci… różnie reagują.
– Mamo, on nie odszedł. On się wymazał. I jeszcze powiedział, że go wrobiłam.
Zamilkła. Długo.
– Może… Może lepiej, że wyszło, jak wyszło – przyznała w końcu.
Wróciłam do siebie. Spojrzałam na odbicie w lustrze. W oczach już nie było łez. Tylko coś innego. Cicha złość. Nowa siła. Będę sama. Ale nie będę ofiarą.
Musiałam radzić sobie sama
Była trzecia w nocy, kiedy poczułam pierwsze skurcze. Kot zeskoczył z łóżka i uciekł do salonu. Zaparłam się o ścianę w łazience, próbując oddychać równo, spokojnie. Tak jak na tych wszystkich kursach. Tylko że teraz nie było nikogo obok, kto trzymałby mnie za rękę. Nie było Krzyśka. Nie było nawet Anki – akurat wtedy była na wyjeździe służbowym. Byłam ja i dziecko. I ból, który przypominał mi, że to wszystko dzieje się naprawdę.
W szpitalu było jasno. Zbyt jasno. Położne były miłe. Jedna miała na imię Jola. Druga chyba Marta. Starały się, żebym się nie bała. Mówiły do mnie ciepło, dotykały lekko ramienia, jakby wiedziały.
– Ojciec dziecka nie przyjdzie? – zapytała ta młodsza.
– Nie – odpowiedziałam krótko. – Jestem sama.
Nie pytały więcej.
Poród trwał osiem godzin. Krzyczałam, płakałam, przeklinałam w myślach. A kiedy w końcu usłyszałam ten pierwszy krzyk, rozrywało mi klatkę piersiową. Z bólu, ze wzruszenia, z ulgi.
– Córeczka – powiedziała położna. – Silna. Zobaczy pani.
Położyli ją na mojej piersi. Była ciepła. Mała. I moja. Później leżałam na sali poporodowej, otulona kocem, z dzieckiem przy sobie. Za oknem świtało. A ja płakałam. Cicho. Za wszystkim. Za nim. Za nami. Za sobą.
– Nie tak miało być – szepnęłam.
Pielęgniarka Jola weszła z butelką wody. Spojrzała na mnie i powiedziała:
– Nie jesteś sama, dziewczyno. Masz siebie. I masz ją.
– Tak, to wystarczy – odpowiedziałam. I po raz pierwszy w to uwierzyłam.
Nie żałuję tylko jednego
Listonosz przyniósł pismo z sądu. Biała koperta z pieczątką. Rozcięłam ją nożem i przez chwilę po prostu patrzyłam. Pozew rozwodowy. W środku – potwierdzenie odbioru. Krzysiek nie wnosi sprzeciwu. Nie chce walczyć. Nie chce niczego. „Rozwód bez orzekania o winie”. Oczywiście. Bez emocji. Bez historii. Bez nas.
Na rozprawie byliśmy tylko my i cisza. Nie patrzył mi w oczy. Ja – nie musiałam już patrzeć w jego. Spotkaliśmy się tuż po wszystkim w korytarzu. On wyszedł pierwszy, ja szłam za nim. Spojrzał na mnie nieśmiało. Jakby chciał cofnąć czas.
– Magda… – zaczął.
Zatrzymałam się, ale nie podeszłam bliżej.
– Nie chciałem, żeby to tak wyszło… – dodał, jakby to coś miało zmienić.
– A wyszło dokładnie tak. Ty to zniszczyłeś, po swojemu – powiedziałam spokojnie.
– Żałuję – rzucił. Głos mu zadrżał.
Zamrugałam.
– Ja też. Ale nie dziecka. Nigdy.
Odwróciłam się. Poszłam do wyjścia. Bez łez, bez dramatów. W głowie miałam tylko jedno: to już naprawdę koniec. Tamten rozdział był zamknięty. Nie przez sąd. Przeze mnie.
Kiedy wróciłam do domu, mała spała wtulona w koc. Wzięłam ją na ręce. Pachniała ciepłem i mlekiem. Nie potrzebuję kogoś, kto mnie zostawił. Potrzebuję tylko spokoju. I tego maleńkiego serca, które bije przy moim.
Mam dla kogo żyć
Siedziałyśmy na ławce w parku. Mała spała wtulona w moje ramię, kołysana cichym szumem drzew. Jesień rozlewała się złotem po trawnikach. Liście spadały, jakby świat sam chciał się oczyścić. Zrzucić ciężar. Zacząć od nowa. Patrzyłam na nią. Na jej delikatne powieki, drobny nosek, na rączki zaciśnięte w pięści. Tak wyglądało moje zwycięstwo. Nie kariera. Nie miłość. Nie pierścionek na palcu. Tylko ona.
Nie wiem, kiedy dokładnie przestałam czekać. Może któregoś dnia, kiedy nie przyszedł. Może wtedy, kiedy pierwszy raz uśmiechnęła się przez sen. A może dzisiaj, kiedy po raz pierwszy nie pomyślałam o nim od rana. Nie mam żalu, że odszedł. Mam żal, że udawał, że jest inny. Że patrzył mi w oczy i mówił: „zawsze będę”. A potem zniknął, gdy powiedziałam mu, że będziemy mieli dziecko. I jeszcze próbował zrzucić winę na mnie. Ale ja już nie udaję. Nie tłumaczę go. Nie gram w tę grę. Jestem wolna.
– Zobacz, kochanie – szepnęłam do niej. – Jesteśmy tylko my. I to wystarczy.
Wzięłam głęboki wdech. Nie było już lęku. Było życie. Nasze.
Magdalena, 33 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zatrudniłam opiekunkę do dziecka, by wrócić do pracy, choć teściowa się sprzeciwiała. Dziś już wiem, że miała powód”
- „Synowa pozwalała wnukowi na wszystko. Dziecko wyrośnie na hołotę, a ona zasłania się bezstresowym wychowaniem”
- „Teściowa nie ruszyła palcem przy wnukach, tylko chwaliła się nimi wśród znajomych. W końcu wyłożyłam kawę na ławę”

