Reklama

Mam na imię Milena. Jeszcze parę miesięcy temu nazywałam się inaczej – teraz wszyscy wołają na mnie pani Kowalska. Brzmi poważnie, ale szczerze mówiąc, wciąż czuję się jak ta sama dziewczyna, która godzinami przewijała internet w poszukiwaniu najnowszych aplikacji do planowania życia. Małżeństwo nie zmieniło mojej natury – dalej jestem niecierpliwa, zbyt impulsywna i przekonana, że technologia ma odpowiedź na każde pytanie. Nawet na to, gdzie rosną najlepsze grzyby.

Mój mąż Marek od zawsze był spokojniejszy. Nie robi dramatu z drobnostek, umie przeczekać. Może właśnie dlatego się w nim zakochałam – równoważył mój chaos. Tylko że razem z nim do mojego życia weszła też jego matka, Janina. A Janina... cóż. To kobieta, która całe życie spędziła w lesie – przynajmniej tak o sobie mówi. Zawsze znajdzie odpowiedź, zawsze wie lepiej, a przede wszystkim – nigdy nie przyzna racji młodszej osobie.

Nasze relacje od początku były trudne. Niby uśmiechy, niby komplementy, ale pod spodem toczy się nieustanna gra o to, która z nas ma ostatnie słowo. Marek oczywiście udaje, że tego nie widzi, ale ja wiem, że on po prostu nie chce wybierać strony.

Tego dnia wstaliśmy wcześnie rano, bo Janina uparła się, że „na grzyby to tylko skoro świt”. Spakowałam termos, kanapki i – najważniejsze – mój telefon z wgraną aplikacją „Mapa Grzybowa”. W końcu mamy XXI wiek, po co błądzić, skoro GPS może nas poprowadzić prosto do prawdziwków?

– Oho, młoda z komórką idzie na łowy – prychnęła teściowa, biorąc swój stary, wiklinowy koszyk na ramię. – Ja tu chodzę od lat, żadna aplikacja mi nie powie, gdzie rosną grzyby.

– No zobaczymy – odpowiedziałam z uśmiechem, choć w środku aż kipiałam.

Marek próbował rozładować atmosferę, żartując, że „może połączymy metody – aplikacja i doświadczenie”. Ale ja już wiedziałam, że ta wyprawa nie skończy się spokojnie.

Musiałam jej pokazać

Szliśmy wąską ścieżką, a ja co chwilę zerkałam na ekran telefonu. Kolorowe punkty na mapie miały wskazywać miejsca, gdzie inni użytkownicy znajdowali grzyby. Brzmiało genialnie. Wystarczy iść za sygnałem i zbierać.

– Skręcamy tutaj – oznajmiłam pewnym głosem, chociaż ścieżka wyglądała raczej na zwierzęcą dróżkę niż na coś, czym powinniśmy podążać.

Bez telefonu nie postawiłabyś kroku – rzuciła Janina, głośno, żeby na pewno wszyscy usłyszeli. – A ja, dziecko, znam tu każdy pień, każdą polankę.

– Mamo… – odezwał się Marek, ale przerwałam mu.

– To nie jest żaden problem, że korzystam z technologii. Od tego ona jest – powiedziałam, ściskając telefon mocniej. – Dzięki temu trafimy tam, gdzie rzeczywiście są grzyby, a nie będziemy błąkać się na ślepo.

Teściowa przewróciła oczami tak ostentacyjnie, że aż się we mnie zagotowało.

– Na ślepo? – prychnęła. – Milenka, ja zbieram grzyby, odkąd twój mąż jeszcze w pieluchach biegał. Nigdy się nie zgubiłam i zawsze wracałam z pełnym koszem.

– No to tym bardziej – odcięłam się – dzisiaj spróbujemy nowej metody.

Marek próbował wtrącić coś uspokajającego:

– Może spróbujmy iść trochę za aplikacją, a potem mama pokaże nam swoje miejsca?

– Nie – przerwałam stanowczo. – Skoro już idziemy, to konsekwentnie.

Czułam, że serce bije mi szybciej. Byłam tak zdeterminowana, żeby udowodnić teściowej swoją rację, że nawet nie zwracałam uwagi na to, że GPS prowadzi nas coraz dziwniejszym szlakiem. Trawa była wysoka, ścieżka niknęła, a Marek spoglądał na mnie z niepewnością.

– Milena… na pewno dobrze idziemy? – zapytał cicho.

– Oczywiście – odpowiedziałam, choć w środku miałam wątpliwości. Ale nie mogłam teraz się cofnąć. Nie przy teściowej.

– Ha! – zaśmiała się teściowa, patrząc na mnie spod byka. – Zobaczymy, dokąd cię ta twoja technologia zaprowadzi.

A ja w myślach powtarzałam sobie jak mantrę: nie ustąpię. Nie teraz. Nie dam jej tej satysfakcji.

Miałam ich wszystkich dość

Ścieżka nagle skończyła się na brzegu pola wysokiej kukurydzy. Szum liści był tak gęsty, że aż przypominał deszcz. Zatrzymałam się gwałtownie i spojrzałam na ekran telefonu. Strzałka wciąż uparcie wskazywała „dalej prosto”.

No i gdzie są twoje grzyby? – teściowa zaśmiała się donośnie, aż echo poniosło się po polu. – Pole kukurydzy, a miały być prawdziwki!

– To pewnie tylko objazd – odpowiedziałam chłodno, choć czułam, że policzki mam już czerwone ze złości. – Zaraz się wyprostuje.

– Objazd! – teściowa prawie się podparła pod boki z triumfem w oczach. – Pierwszy raz w życiu słyszę, żeby ktoś na grzyby przez kukurydzę chodził.

– Mamo, daj spokój – Marek westchnął, ale było w jego głosie coś, co zabolało mnie jeszcze bardziej niż kpiny teściowej. – Może jednak posłuchajmy mamy?

Stanęłam jak rażona piorunem.

– Co ty mówisz?! – odwróciłam się do niego gwałtownie. – Ty też uważasz, że się mylę?

– Nie o to chodzi – próbował się bronić, podnosząc ręce. – Po prostu… może mama zna krótszą drogę.

Teściowa znów wybuchnęła rechotem, tym razem jeszcze głośniejszym.

– Widzisz, nawet Marek już ma dość tej twojej zabawy w GPS.

Zrobiło mi się słabo. Jakby ziemia usunęła mi się spod nóg. Mój mąż – mój jedyny sojusznik – właśnie stanął po stronie swojej matki. Czułam się upokorzona.

– Wiesz co? – syknęłam przez zaciśnięte zęby. – Prowadźcie się sami.

Odwróciłam się w bok, ale teściowa tylko poprawiła koszyk na ramieniu i ruszyła pewnym krokiem w stronę lasu, jakby czekała na tę chwilę od samego początku. Marek spojrzał na mnie jeszcze raz, bezradny, a potem pobiegł za nią.

A ja stałam przy tej cholernej kukurydzy, z telefonem w ręku, i czułam, że przegrywam bitwę, zanim na dobre się zaczęła.

To ona miała rację

Po kilku minutach szarpanego marszu dopadłam ich na skraju lasu. Teściowa szła dziarsko, Marek niósł pusty koszyk i wyglądał na zmęczonego tym ciągłym napięciem. Zatrzymałam się i podniosłam głos, tak że ptaki zerwały się z drzew.

– Dość tego! – krzyknęłam. – Nie będę gonić za jakimiś starymi przesądami i „nosami do grzybów”. To absurd!

Teściowa zatrzymała się powoli, odwróciła i uniosła koszyk, jakby triumfalnie pokazywała trofeum. W środku leżało już kilka dorodnych grzybów, świeżo zebranych.

– A to co? – spytała z uśmiechem pełnym pogardy. – Może mi powiesz, że te prawdziwki same mi tu wskoczyły?

Zamurowało mnie. Patrzyłam na te grzyby i czułam, jak fala wstydu rozlewa mi się po ciele.

– Technologia technologią – ciągnęła teściowa, wolno akcentując każde słowo – ale tu trzeba znać każdy dąb i każdą sosnę.

– Nie przyjmę lekcji od kogoś, kto uważa, że świat kończy się na własnym ogródku! – wyrzuciłam z siebie, choć mój głos drżał.

– Przestańcie! – Marek podniósł głos. – Ile razy jeszcze mam was rozdzielać? Zawsze to samo: która z was ma rację. Ja mam dość!

Patrzyłam na niego i czułam, że jest rozdarty – między lojalnością wobec matki a próbą obrony żony. Ale jego zmęczona twarz mówiła jasno: miał już tego wszystkiego po kokardę.

W środku buzowało we mnie tysiąc emocji. Upokorzenie, wściekłość, zazdrość. Bo to teściowa, a nie ja, miała w rękach dowód swojej racji – pełen koszyk. A ja zostałam tylko z zawieszonym w powietrzu telefonem, który nagle wydawał się bezużytecznym gadżetem.

„Przegrałam” – pomyślałam. Ale zaraz potem zacisnęłam pięści. Jeszcze nie koniec. Jeszcze pokażę, że ja też potrafię.

Coś mi się jednak udało

Teściowa szła pierwsza jak generał prowadzący swoje wojsko. Co kilka kroków kucała i podnosiła kolejne grzyby, a jej koszyk zapełniał się w zaskakującym tempie. Marek milczał, stąpając za nią bez słowa, a ja szłam z tyłu, zaciskając dłonie na pasku plecaka, żeby nie wybuchnąć.

Nagle, jak na złość, mój wzrok padł na coś brązowego przy pniu. Zbliżyłam się i... serce zabiło mi mocniej. Prawdziwek. Piękny, zdrowy, okrągły jak z obrazka.

– Ha! – wykrzyknęłam zbyt głośno, aż Marek podskoczył. – Proszę bardzo, jednak nie tylko „stare sposoby” działają.

Schyliłam się i z namaszczeniem włożyłam grzyba do swojego koszyka. Zaraz potem znalazłam kolejnego i jeszcze jednego. Może nie tyle, co teściowa, ale wystarczyło, żeby poczuć choćby odrobinę satysfakcji.

Marek spróbował obrócić sytuację w żart:

– W sumie dobrze, że mamy i telefon, i mamę. Jedno prowadzi w kukurydzę, drugie w grzyby.

Zerknęliśmy na siebie z teściową, obie skrzyżowałyśmy wzrok nad jego głową. Nie padło ani jedno słowo, ale napięcie było niemal namacalne.

– Może… – zaczęłam ostrożnie – technologia nie zawsze jest najlepsza.

– A może – odpowiedziała teściowa tonem równie wymierzonym – stare metody nie zawsze są jedyne właściwe.

Przez chwilę panowała cisza, dziwnie ciężka, a jednak krucha. Słońce prześwitywało między drzewami, ptaki ćwierkały, a my staliśmy tak, jakbyśmy zawiesiły broń tylko na moment.

W końcu Marek westchnął z ulgą, jakby naprawdę uwierzył, że to pojednanie. Ale ja wiedziałam swoje. To była tylko pauza. Bitwa jeszcze się nie skończyła.

Na chwilę się pogodziłyśmy

Wieczorem, po powrocie do domu, rozpaliliśmy ognisko w ogrodzie. Marek uparł się, że trzeba „świętować udane zbiory”, choć dla mnie ta wyprawa smakowała bardziej goryczą niż zwycięstwem.

Teściowa siedziała na ławie, rozkładając swoje grzyby z satysfakcją na kolanach. Ja wrzucałam do ognia suche gałęzie, żeby ukryć złość pod maską zajęcia. Marek podał mi kubek z herbatą i próbował brzmieć pogodnie:

– Może następnym razem połączymy siły? Ty, Milenka, z aplikacją, mama z doświadczeniem. I będzie idealnie.

– Idealnie… – powtórzyłam z lekkim uśmiechem, ale w środku aż mnie skręcało.

– Oj, Marek – prychnęła teściowa. – Kobiety takie jak my nie łączą sił. My się zawsze musimy trochę podroczyć.

– Nie wiem, o kim mówisz, mamo – odpowiedziałam spokojnie, choć każde słowo miało w sobie nutę uszczypliwości. – Ja naprawdę wolę działać racjonalnie.

– A ja wolę działać skutecznie – odbiła piłeczkę teściowa.

Na chwilę zapadła cisza. Marek patrzył na nas jak sędzia, który widzi, że mecz nigdy się nie skończy.

– No, ale jedno trzeba przyznać – odezwała się teściowa, patrząc na mnie z półuśmiechem. – Jak na pierwszy raz, to nawet całkiem ładne grzybki zebrałaś.

– Dziękuję – odpowiedziałam równie sztucznie uprzejmie. – Chociaż niektórym pewnie i GPS by się przydał.

Marek jęknął teatralnie i wziął łyka z kubka. Atmosfera niby lżejsza, niby żartobliwa, ale dobrze wiedziałam, że nic się nie zmieniło.

W mojej głowie kiełkowała myśl: to nie koniec. Jeszcze pokażę teściowej, że ja też potrafię wygrać.

Jeszcze jej pokażę

Kiedy wszyscy rozeszliśmy się do domu, a ognisko dogasało jeszcze cicho w ogrodzie, siedziałam z kubkiem herbaty i patrzyłam w ciemność. Powinnam czuć radość – w końcu wróciliśmy z koszami pełnymi grzybów, nawet ja znalazłam kilka dorodnych prawdziwków. Ale zamiast dumy czułam tylko ciężar.

Teściowa była zbyt dumna, by kiedykolwiek odpuścić. Jej oczy błyszczały triumfem, nawet kiedy mówiła niby żartem. A Marek? On, jak zwykle, starał się lawirować pomiędzy nami. Nie mogłam mieć do niego pretensji, wiedziałam, że kocha nas obie – swoją matkę i swoją żonę – i że nigdy nie zdecyduje się stanąć po jednej stronie. Ale właśnie to bolało najbardziej.

Pomyślałam o tej kukurydzy, o GPS-ie, o jej koszyku pełnym grzybów. Dziś przegrałam, nie da się tego ukryć. I wcale nie chodziło o grzyby – chodziło o dumę. O to, kto miał rację. Teściowa wygrała, a ja zostałam z poczuciem, że to dopiero początek naszych bitew.

Wiedziałam jedno: jeśli chcę z nią kiedykolwiek wygrać, nie mogę polegać tylko na technologii. Muszę znaleźć własną strategię. Taką, dzięki której nie tylko udowodnię jej swoją wartość, ale też sprawię, że Marek w końcu spojrzy na mnie nie jak na tę młodą, która zawsze się myli, ale jak na partnerkę, z którą warto się liczyć.

Uśmiechnęłam się lekko, choć wcale nie było mi do śmiechu. To dopiero początek. Jeszcze się spotkamy na tym polu bitwy. I następnym razem laury będą moje.

Milena, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama