Reklama

Zawsze mówiłam „nic się nie stało”, choć w środku mnie szalał pożar. Mój mąż Piotr – spokojny, obowiązkowy, zapatrzony w swoją pracę – ufał, że nasze małżeństwo trwa bez rys. Dwoje dzieci, kredyt, obiady w niedziele u jego matki. Wszystko na miejscu. A jednak od miesięcy czułam, że znikam.

Na jogę zapisałam się tylko po to, żeby coś poczuć. Tam poznałam Artura – wiecznie spóźnionego, z rozpiętą bluzą i śmiechem, który nie dawał się zapomnieć. To miało być nic. Ale zaczęło rosnąć. Jak cisza przed burzą. I kiedyś miałam mu powiedzieć. Kiedyś.

Czekał na mnie po zajęciach

Pierwszy raz rozmawialiśmy przy automacie do kawy. Mój kubek utknął, jego wypadł podwójnie. Parsknął śmiechem, a ja zrobiłam coś, czego nie robię z obcymi – uśmiechnęłam się szeroko.

Chyba karma się pomyliła – rzucił, oddając mi swój kubek. – Weź ten, wygląda lepiej niż twój uwięziony.

– A ty zawsze taki szarmancki? – zapytałam z przekąsem.

– Tylko kiedy ktoś wygląda, jakby miał kiepski poranek.

Nie miałam siły się bronić. Miałam zły poranek. I kiepską noc. I cały ten tydzień nie był mój. Zamiast wrócić na salę, poszłam za nim na korytarz.

– Artur – przedstawił się, jakbyśmy byli w zupełnie innym miejscu niż klub fitness na zapleczu biurowca.

– Alicja – odpowiedziałam.

Od tej pory stawało się to rytuałem. Zamiast zająć się jogą, obserwowałam, jak przeklina z matą w dłoni, wiecznie spóźniony. Siedział z tyłu sali, burzył ciszę sali jakąś energią, której nie znałam od lat. Po zajęciach czekał na mnie. Niby przypadkiem, ale coraz bardziej specjalnie.

– Dzisiaj wyglądałaś, jakbyś naprawdę była gdzieś daleko... w sobie – powiedział któregoś dnia.

Zawiesiłam spojrzenie na jego twarzy, zbyt długo.

– Może pierwszy raz od dawna... – odpowiedziałam i pierwszy raz poczułam, że to nie tylko flirt. To był most, na który wchodziłam boso, nie wiedząc, czy ktoś go zbudował do końca.

Już na mnie nie patrzył

Zupa była przesolona. Piotr tego nie zauważył. Jadł w milczeniu, przeglądając wiadomości na telefonie. Dzieci przekomarzały się o to, kto ma zmywać. Ja siedziałam, wyprostowana jak na egzaminie, słuchając, jak łyżka stuka o dno talerza.

Kiedy masz zebranie u Hani? – zapytał Piotr, nie podnosząc wzroku.

– W czwartek. O siedemnastej.

– Dobrze. Będę później, mam spotkanie z klientem.

Skinęłam głową. Nie zapytał, czy mogę. Nie spytał, jak minął dzień. I nawet nie zauważył, że nie noszę już obrączki. Od tygodnia.

Po kolacji dzieci poszły do swoich pokojów, a Piotr zamknął się w gabinecie. W salonie siedziałam z kubkiem herbaty, której nie piłam. Wyjęłam telefon. Zobaczyłam wiadomość od Artura.

„Znowu będę spóźniony. Ale tym razem myślę o Tobie, zanim przekroczę próg. Chciałbym się z Tobą nie śpieszyć”.

Nie odpisałam. Wstałam. Weszłam do łazienki i spojrzałam na swoje odbicie. Zaczęłam się zastanawiać, czy zawsze tak wyglądałam – cicho, zbyt gładko, zbyt spokojnie. Jak porcelana, która nigdy nie pękła tylko dlatego, że nikt jej nie dotykał.

W nocy Piotr zasnął wcześniej niż zwykle. Oddychał miarowo, z ramieniem opadłym poza materac. Patrzyłam na niego długo, jak na zdjęcie sprzed lat. A potem, cicho jak złodziej, wymknęłam się do salonu i odpisałam: „Ja też”. Nie była to zdrada. Jeszcze nie. Ale zdradziłam coś w sobie, czego wcześniej nie pozwalałam dotknąć nikomu.

To było jak sen

Spotkaliśmy się w kawiarni, gdzie wszystko było zbyt białe – ściany, filiżanki, blaty. Nawet światło nie miało cienia. Siedziałam tam pierwsza, dłubiąc łyżeczką w piance cappuccino, choć nie lubię mleka. Serce biło mi jak wtedy, gdy w liceum pierwszy raz całowałam chłopaka na przerwie, udając obojętność.

Artur wszedł, miał rozpięty płaszcz, roztargniony uśmiech. Pachniał zimnym powietrzem i czymś cytrusowym.

Bałem się, że się rozmyślisz – powiedział bez powitania.

– Jeszcze się nie rozmyśliłam – odparłam i to zabrzmiało bardziej jak zapowiedź niż zapewnienie.

Rozmawialiśmy o rzeczach nieistotnych. O filmach, o tym, jak trudno jest znaleźć dobrego hydraulika, o korkach w centrum. Ale pod stołem nasze kolana ocierały się raz za razem, niechcący, aż w końcu niechcący zamieniło się w celowo.

– Nie wiem, co ty tu robisz – powiedział nagle, bardziej do siebie niż do mnie. – Ale cieszę się, że jesteś.

Zawahałam się.

Może uciekam. A może wracam. Sama nie wiem.

Wtedy ujął moją dłoń. Lekko. Jakby dotykał liścia. Jakby nie chciał zostawić śladu. Wyszliśmy na deszcz. Ulica była pusta, deszcz zmiękczał każdy krok.

– Chcesz, żebym cię odprowadził? – zapytał.

– Nie – pokręciłam głową. – Chcę zapamiętać, jak to jest iść sama, z drżącą ręką, i wiedzieć, że już nic nie będzie takie jak wcześniej.

Pocałował mnie w policzek. Chłodny, krótki dotyk. I wszystko we mnie zaczęło zamarzać i topnieć naraz.

W domu panowała cisza

W samochodzie było cicho. Zbyt cicho. Dzieci spały na tylnym siedzeniu, głowy opadły im na boki, jakby świat był zbyt ciężki. Piotr prowadził z zaciśniętą szczęką, jak zawsze, gdy coś rozważał, ale nie miał odwagi powiedzieć na głos.

Wszystko w porządku? – zapytałam, choć znałam odpowiedź.

– Jasne – rzucił, nie odrywając wzroku od drogi. – Po prostu jestem zmęczony.

Byliśmy u jego siostry. Na przedwczesnych imieninach, bo wyjeżdżała. Talerze, sztućce, piosenki z głośnika. A ja siedziałam wśród ludzi i zastanawiałam się, czy Artur też właśnie siedzi gdzieś przy stole i czy myśli o mnie, tak jak ja o nim, kiedy zerkam na biały obrus i widzę tylko jego dłonie.

Dziwna jesteś ostatnio – powiedział Piotr, kiedy zaparkował pod domem.

– Dziwna? – powtórzyłam, jakby to było nowe słowo.

– Taka… nieobecna. Jakby cię tu nie było.

Chciałam zaprzeczyć, ale byłby to absurd. Nie było mnie. Od tygodni tylko moje ciało wykonywało ruchy – gotowało, rozmawiało, sprzątało, kochało się z nim, byleby nie wzbudzić podejrzeń. Ale dusza siedziała gdzieś na dachu kawiarni i czekała, aż wszystko się rozpadnie.

Może po prostu mnie nie dostrzegasz – szepnęłam i wysiadłam z auta.

W łazience opadłam na kafle. Wyciągnęłam telefon i napisałam jedną wiadomość: „Chcę się z tobą zobaczyć. Wreszcie bez mat i kubków”. Odpisał po pięciu minutach: „Jutro. Niech ta cisza w końcu zniknie”.

To było jak iskra

Nie planowaliśmy hotelu. To miał być spacer, może kawa, może dłonie, które się zetkną przypadkiem. Ale kiedy zamknęły się za nami drzwi windy, a on spojrzał na mnie, jakby widział mnie po raz pierwszy – ale naprawdę – wiedziałam, że nie wrócę jako ta sama kobieta.

Milczeliśmy. On stał po lewej, ja po prawej. Lustro odbijało nasze sylwetki, jakbyśmy byli parą z innego życia, równoległego, gdzie wszystko było proste. Piąte piętro, potem szóste. Winda ruszała się powoli, jakby dając nam czas.

Chcesz tego? – zapytał. – Powiedz, jeśli nie.

Spojrzałam mu w oczy. Nie było w nich pewności. Była gotowość. I szacunek.

– Tak – powiedziałam. – Ale nie dla zemsty. Nie dlatego, że czegoś mi brak. Chcę, bo przy tobie przypominam sobie, że żyję.

Drzwi otworzyły się bez dźwięku. Pokój był ciepły, przyciemniony. Zdjęłam płaszcz. On odsunął krzesło, jakbyśmy mieli zjeść kolację, nie przekroczyć granicę. A potem jego usta były na moich, dłonie na plecach, i nie było już nic oprócz ciepła, czułości i tej jednej, przerażającej pewności: nie ma odwrotu.

Po wszystkim leżałam obok niego, przykryta cienkim prześcieradłem, patrząc w sufit.

Co teraz? – zapytał cicho.

– Jutro wstanę, zrobię śniadanie, pocałuję dzieci w czoło. I będę udawać, że ten pokój nigdy nie istniał.

– A ja?

– Ty już jesteś w mojej głowie. W myśli. W oddechu. Ale nie mogę cię tam wprowadzić oficjalnie. Jeszcze nie.

Kiedyś im powiem

Był wtorek. Wycierałam blat w kuchni, kiedy Piotr podszedł i pocałował mnie w czubek głowy. Odwróciłam się, zaskoczona.

– Co się stało? – zapytałam.

– Nic. Po prostu pomyślałem, że dawno cię nie pocałowałem – odpowiedział z uśmiechem, który znałam od lat.

W tej jednej chwili, krótkiej jak mrugnięcie, pomyślałam, że może wszystko da się naprawić. Że może Artur był tylko budzikiem, który miał mi przypomnieć, że istnieję. Że to nie musi być koniec, tylko przewrót w środku.

Ale wieczorem, kiedy dzieci już zasnęły, a Piotr znów siedział z laptopem na kolanach, wróciła cisza. Już nie bolała. Była znajoma. Oswojona.

Zamknęłam się w łazience. Z telefonem w dłoni. Napisałam wiadomość od Artura: „Nie pytam, co dalej. Ale myślę o tobie każdej nocy”. Nie odpisał. Schowałam telefon do szuflady. I tam, w łazience, z twarzą w dłoniach, wypowiedziałam na głos to, czego jeszcze nikt nie słyszał:

Kiedyś ci powiem. Ale nie dzisiaj.

Dzisiaj dzieci potrzebują matki, a Piotr obiadu na jutro. Dzisiaj nie mam odwagi, a może jeszcze nadzieję. Że nie muszę odchodzić, żeby poczuć się sobą. Że można się zgubić i nie zdradzić. Że nie każda historia kończy się decyzją. Niektóre po prostu trwają, cicho, pod powierzchnią.

Chociaż niczego nie wybrałam, a każdy dzień jest nowym kłamstwem, wiem jedno: kiedyś mu powiem. Któremuś z nich. Może jednemu. A może sobie.

Alicja, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama