Reklama

Gdy wysiadłam z autobusu, pierwsze, co poczułam, to cisza. Taka, której nie słyszy się w mieście – przesiąknięta wilgocią, kurzem drogi i czymś jeszcze… może wspomnieniami? Spojrzałam na tabliczkę: „Koniec przystanku. Dalsza droga pieszo”. Idealnie. Jakby i życie powiedziało: „Dalej musisz sama”.

Miałam trzydzieści dwa lata, jeden karton rzeczy, dwa nieudane związki, i zero planów. Po dziesięciu latach wracałam do rodzinnej wsi, z którą nie łączyło mnie nic prócz nazwiska na skrzynce i matki, która milczała przy telefonie, jakby każde słowo było dla niej zbyt kosztowne.

Kiedyś byłam „tą zdolną z miasta”, „co to może zajdzie daleko”. Zeszłam. Daleko, ale raczej w dół niż w górę. Mieszkanie w kredycie, praca, której nienawidziłam, noce z telewizorem i winem. Potrzebowałam spokoju. Albo nowego początku. A może po prostu ucieczki.

Pierwszą osobą, która mnie zauważyła, był ksiądz. Wysoki, z ciemnymi oczami, z których bił niepokój. Michał – tak miał na imię, dowiedziałam się od sąsiadki. Podobno młody, „nowoczesny”, „taki do ludzi”. Cokolwiek to znaczy. Zaczęłam go obserwować. Najpierw z ciekawości. Potem z coraz większym… niepokojem.

Może to on pierwszy wyczuł, że jestem pęknięta. A może to ja w jego oczach dostrzegłam coś znajomego – cichy bunt? Jedno było pewne: nie wiedziałam jeszcze, że ta wieś, ten ksiądz i ta cisza zabiorą mnie w miejsce, z którego nie da się już wrócić taka sama.

Pierwsza spowiedź

Kościół był pusty. Światło przeciskało się przez witraże, zostawiając kolorowe cienie na marmurowej posadzce. Wahałam się chwilę przy wejściu do konfesjonału. Ostatni raz spowiadałam się chyba po bierzmowaniu. Czy można po latach wejść z ulicy i rzucić przed kratki wszystko, co się w człowieku nagromadziło?

Uklękłam. Drzwi po drugiej stronie zaskrzypiały.

– W imię Ojca i Syna… – zaczął spokojnie. Głos miał niski, łagodny.

Nie odpowiadałam. Trwałam w ciszy.

– Nie musisz od razu mówić. Jestem tutaj – dodał po chwili.

– Nie wiem, czy to ma sens – wyrzuciłam. – Przyszłam, bo... nie mam komu tego powiedzieć. Boję się, że... zniknę. Że nikt nie zauważy, jeśli przestanę istnieć.

Zapanowała cisza. Nie taka niezręczna – raczej pełna uwagi.

– Czasem modlę się... i nic nie czuję. A czasem wcale się nie modlę, bo czuję za dużo. To grzech?

– Nie wiem – odpowiedział. – Ale to brzmi... bardzo po ludzku.

– Zawsze mówiłam sobie, że nie potrzebuję nikogo. A teraz wróciłam tutaj jak ostatnia sierota. I nie wiem, po co. Może po to, żeby się przewrócić jeszcze raz. Może po to, żeby umrzeć. Albo... żeby zacząć żyć?

Po drugiej stronie ktoś westchnął.

– Wiesz... – powiedział po chwili – ja też czasem wątpię. Czasem siadam przed ołtarzem i nie potrafię się modlić. Tylko siedzę. I czekam, aż Bóg zrobi pierwszy krok.

Zamarłam.

– Jesteś księdzem – szepnęłam. – Nie powinieneś tak mówić.

– Ale też człowiekiem – odparł. – I właśnie dlatego tak mówię.

Wyszłam z konfesjonału z drżeniem rąk. Czy dotknął mnie Bóg? Czy tylko głos człowieka po drugiej stronie kratki?

Spotkania poza konfesjonałem

– Przyszłam tylko na chwilę – powiedziałam, stając w progu plebanii.

Michał spojrzał na mnie zaskoczony, ale nie zdziwiony. Jakby się tego spodziewał.

– Herbaty? – zapytał, jakbyśmy byli starymi znajomymi, a nie księdzem i kobietą, która rozkleiła się w konfesjonale.

– Może... może tylko chwila rozmowy? – zapytałam nieśmiało. – Dzisiaj nie chodzi o spowiedź. Po prostu... chyba potrzebuję, żeby ktoś mnie wysłuchał.

Tak się zaczęło. Te „tylko chwile” stawały się dłuższe. Siedzieliśmy w kuchni przy starym stole, czasem w ogrodzie, czasem w ciszy. Mówiliśmy o wszystkim – wierze, wątpliwościach, samotności. Ja rzucałam pytaniami, on czasem nie miał odpowiedzi. I to było w nim najbardziej ludzkie.

– Nie jestem tylko księdzem. Jestem człowiekiem – powiedział kiedyś, gdy wpadłam do niego tuż przed zmierzchem, zdyszana po spacerze.

– Wiem. I chyba dlatego właśnie przychodzę – odpowiedziałam, patrząc mu prosto w oczy.

Nastąpiła cisza. Napięcie. Takie, którego się nie wypowiada. Takie, które się czuje. Kiedy sięgnęłam po kubek z herbatą, nasze dłonie się musnęły. I wtedy czas stanął. To był tylko dotyk. Przypadkowy. Ale czułam go jeszcze długo potem, jakby zostawił we mnie jakiś ślad. Wstyd? Pożądanie? Tęsknotę? Nie powiedzieliśmy nic więcej tego dnia. Ale coś się zmieniło. Wiedziałam. I on też wiedział.

Stało się

Patrzyłam na dwie różowe kreski i milczałam. Na początku miałam wrażenie, że to pomyłka. Drżące ręce, brak snu, stres. Ale test był jednoznaczny. Siadłam na zimnej podłodze łazienki, z kolanami przyciśniętymi do ciała. Czułam w ustach metaliczny smak. Chciałam coś powiedzieć, ale nie miałam do kogo. W głowie krążyła tylko jedna myśl: To się naprawdę wydarzyło. To nie był tylko dotyk. Nie tylko rozmowy. Nie tylko cisza. Spotkaliśmy się trzy dni później. W ogrodzie, między starymi jabłoniami. Stałam z ramionami skrzyżowanymi na piersi, jakby to miało mnie ochronić.

– Michał… jestem w ciąży – powiedziałam bez wstępu.

Zbladł. Oparł się o drzewo. Patrzył na mnie tak, jakby próbował znaleźć inną wersję tej rozmowy. Taką, w której to się nie dzieje.

– To nie był tylko grzech, Michał. To było coś więcej – powiedziałam cicho, ale stanowczo.

– To nigdy nie powinno się wydarzyć – wyjąkał. – To… zniszczy wszystko.

– To już zniszczyło – przerwałam mu. – I to nie tylko twoje święte poczucie obowiązku. Mnie też. Mój spokój. Mój plan na życie. Ale… – zawahałam się – ja nie chcę tego żałować.

Milczał. A potem się wycofał. Fizycznie i emocjonalnie. Zostawił mnie z tym wszystkim, jakby to była moja samotna decyzja, mój wybór, moja wina. A przecież było nas dwoje. Poród był szybki. I samotny. W szpitalu nikt nie pytał o ojca. Moja matka odebrała mnie bez słowa. W samochodzie pachniało mlekiem i ciszą. Kiedy próbowałam zacząć rozmowę, zmieniała temat. Mówiła o pogodzie, o sąsiadce, która ma nową kurę. Jakby to wszystko miało mnie uleczyć.

Byłam zmęczona tak głęboko, że nawet sen nic nie pomagał. Nie miałam z czego płakać, z czego kochać. A jednak… każdego dnia podnosiłam się z łóżka. Brałam moje dziecko na ręce i mówiłam mu do ucha:

– Jesteś wszystkim, co mi zostało. Wszystkim. Może kiedyś ci powiem, kim był twój ojciec – szepnęłam. – Ale dziś... dziś wystarczę ci ja.

I w tym momencie zrozumiałam coś jeszcze. Że choć jestem poobijana, zmęczona, rozczarowana – nadal stoję. Nadal oddycham. I już się nie wstydzę. Może to właśnie był cud. Nie ten z kazania. Ten cichy, niepozorny.

Martyna, 32 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama