„Poszłam do biura męża, by zanieść mu rosół. Na jego biurku zamiast laptopa zobaczyłam sekretarkę w szpagacie”
„Myślałam, że wrócę do domu i się rozpłaczę. Ale nie. Usiadłam przy kuchennym stole, wciąż w kurtce, z torebką na kolanach. Patrzyłam przez okno na sąsiadkę rozwieszającą pranie na balkonie. Jakby świat toczył się dalej, zupełnie nieświadomy tego, co zobaczyłam”.

- Redakcja
Zawsze miałam w sobie potrzebę dbania o innych. Zwłaszcza o Krzyśka, mojego męża. Gdy tylko zachorował, pierwsze co zrobiłam, to nastawiłam rosół. Gotowałam go z sercem, tak jak mama mnie uczyła – na trzech rodzajach mięsa, z opaloną cebulą i dużą ilością pietruszki. Wyszłam z domu w grubym swetrze, trzymając termos pod pachą. Myślałam tylko o tym, że się ucieszy. Nie dzwoniłam, chciałam zrobić niespodziankę. Pomyślałam, że wejdę, ucałuję go w czoło i powiem, że będzie zdrowy. Nie sądziłam, że zastanę tam kogoś jeszcze. I to w takiej pozycji.
Rosół i dobre intencje
Przez całą drogę do jego biura powtarzałam w głowie scenariusz. Wchodzę, uśmiecham się, on też się uśmiecha. Otwiera termos, wzdycha z ulgą, mówi „jesteś kochana” i na chwilę zapomina o przeziębieniu. Może nawet zadzwoni później i powie, że dzięki temu rosołowi stanął na nogi. I że nikt nie gotuje tak jak ja. Włożyłam całe serce w tę zupę. Przecież wiedziałam, że ostatnio miał cięższy czas – zamieszanie w firmie, stres, przemęczenie. Chciałam go odciążyć. Tyle.
Zaparkowałam pod biurowcem, zgarnęłam termos i podreptałam do windy. Recepcjonistka mnie znała, uśmiechnęła się i powiedziała tylko:
– Mąż w gabinecie. Sama pani trafi, co nie?
Skinęłam głową i ruszyłam znajomym korytarzem, aż dotarłam pod drzwi z mlecznym szkłem, na którym złotymi literami wypisane było: „Krzysztof Z. – dyrektor operacyjny”. Drzwi były lekko uchylone. Pomyślałam, że to znak – los mi sprzyja, mogę wejść bez pukania, zaskoczyć go. Wzięłam głęboki oddech, poprawiłam włosy i pchnęłam drzwi.
Najpierw usłyszałam śmiech. Potem zobaczyłam jej nogi. Długie, opalone, rozciągnięte w szpagacie na jego biurku. Miała na sobie ołówkową spódnicę, teraz zsuniętą do połowy ud. A Krzysiek? Krzysiek stał tuż obok, wpatrzony w nią z miną, której nie widziałam u niego od lat. Mój termos z rosołem uderzył o podłogę.
Zbyt ciepłe powitanie
Na początku nikt się nie poruszył. Jakby czas się zatrzymał. Ona dalej była w szpagacie, tylko teraz zamiast się śmiać, zamarła z ustami rozchylonymi w sztucznym uśmiechu. Krzysiek spojrzał na mnie i wyglądał, jakby przez chwilę zastanawiał się, kim jestem. A potem jakby się zawstydził, że zapomniał.
– Bożena… – wykrztusił w końcu. – To nie tak…
– To dokładnie tak – przerwałam mu cicho, ale stanowczo.
Sekretarka szybko zeskoczyła z biurka i zaczęła naciągać spódnicę. Zrobiła się cała czerwona, jakby nagle uświadomiła sobie, że to nie ona tu jest żoną. Ale nie wybiegła. Stała obok, jakby nie wiedziała, czy ma przepraszać, czy może się uśmiechać, jakby nic się nie stało.
– Przyniosłam ci rosół – powiedziałam, bardziej do siebie niż do niego. – Myślałam, że jesteś chory.
– Byłem – odpowiedział niemrawo. – Znaczy jestem, ale…
– Ale co? – spojrzałam mu prosto w oczy. – Chciałeś się rozciągnąć przy sekretarce?
Nie odpowiedział. Tylko rozglądał się nerwowo, jakby liczył, że ktoś mu pomoże. A przecież to jego biuro. Jego teatr. Jego scena. Schyliłam się, podniosłam termos i zostawiłam go na podłodze.
– W razie gdybyście zgłodnieli – rzuciłam przez ramię, wychodząc.
Nie wybiegłam. Nie trzasnęłam drzwiami. Po prostu wyszłam. Wolno, spokojnie. Jakbym była gościem, który przypadkiem wpadł na próbę niskobudżetowego spektaklu.
Słowa, które nic nie znaczą
Myślałam, że wrócę do domu i się rozpłaczę. Ale nie. Usiadłam przy kuchennym stole, wciąż w kurtce, z torebką na kolanach. Patrzyłam przez okno na sąsiadkę rozwieszającą pranie na balkonie. Jakby świat toczył się dalej, zupełnie nieświadomy tego, co zobaczyłam. W kuchni pachniało rosołem. Trochę został w garnku. Wyłączyłam gaz i zakryłam pokrywką, choć nie miałam pojęcia po co. Z przyzwyczajenia. Tak robiłam zawsze.
Zadzwonił telefon. Krzysiek. Nie odebrałam. Dopiero za trzecim razem, bo nie dawał spokoju, podniosłam słuchawkę.
– Bożena, błagam, daj mi coś powiedzieć – zaczął.
– Mów – odpowiedziałam, zimno jak nigdy.
– To nie było to, co myślisz.
– Czyli co? Ona była w szpagacie, bo próbowała coś podnieść z podłogi?
– Proszę cię…
– Nie. Powiedz mi to. Powiedz głośno, że nic się nie stało. Że ona po prostu rozciąga się w pracy bez spódnicy.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Wiedział, że nie da się tego wyjaśnić.
– Przysięgam ci, to nic dla mnie nie znaczyło – szepnął w końcu.
– A dla mnie znaczy – odparłam spokojnie. – Właśnie dlatego boli.
– Bożena, kocham cię – powiedział i pierwszy raz od lat brzmiało to jak żart.
Rozłączyłam się. Potem wyłączyłam telefon. Wstałam, przeszłam do salonu i włączyłam telewizor. Ale i tak nie wiedziałam, co leci. Próbowałam nie myśleć. Ale obrazy same przychodziły.
Wszystko się sypie
Następnego dnia Krzysiek wrócił wcześniej niż zwykle. Z torbą z pracy, bez kwiatów, bez czekoladek. Jakby miał nadzieję, że temat się sam z siebie rozpuści. Usiadł przy stole i przez chwilę tylko patrzył na mnie, jakbym była nieobecna. I może rzeczywiście byłam.
– Porozmawiamy? – zapytał w końcu.
Nie odpowiedziałam. Przyniosłam sobie herbatę. Jemu nie zaproponowałam.
– Bożena, wiem, co widziałaś i… – zaczął, ale przerwałam mu ruchem ręki.
– Nie mów, że to był błąd. Nie próbuj tego umniejszać. Chcę, żebyś raz w życiu był ze mną uczciwy.
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem, co mam ci powiedzieć. To się po prostu... wydarzyło.
– Jak ulewa? Jak wypadek? – zapytałam.
– To nie miało znaczenia. Naprawdę. Byłem... zmęczony, przygnębiony. A ona... Ona była miła. Tylko tyle.
– Tylko tyle? – powtórzyłam. – A ja? Ja cię nie pytałam codziennie, czy wszystko w porządku? Nie gotowałam, nie nosiłam ci tych choler… rosołów? Nie byłam miła?
– Byłaś – przyznał. – Ale wiesz, jak to jest… Czasem człowiek chce czegoś innego.
Zrobiło mi się zimno.
– To masz. Masz coś innego. Tylko nie oczekuj, że ja ci będę trzymać parasol, kiedy to się wszystko zacznie walić.
Odszedł wtedy do sypialni. A ja zostałam w kuchni. Siedziałam długo, aż herbata wystygła. Już wiedziałam, że to się nie naprawi.
Coś się kończy, coś się zaczyna
Przez kilka dni mijaliśmy się jak współlokatorzy. Krzysiek wstawał wcześniej, wychodził do pracy, wracał późno, czasem nocował „u kolegi z pracy”. Nie pytałam, nie śledziłam. Nie chciałam wiedzieć, gdzie naprawdę był. To już nie miało znaczenia. Oboje czuliśmy, że coś się rozsunęło między nami na dobre. Tylko jeszcze nie padły żadne słowa, które by to przyznały.
Wieczorem usiadłam przed komputerem. Otworzyłam dokument z naszą umową przedmałżeńską. Nie była niczym skomplikowanym, ale stanowiła konkretny fundament, którego wcześniej nie chciałam dotykać. Teraz? Patrzyłam na cyfry, liczby, zapiski i widziałam tylko jedno: sprawiedliwy podział tego, co i tak już przestało być wspólne.
Zamknęłam laptopa i napisałam mu kartkę. Kilka zdań. Że chcę się rozstać. Że nie widzę sensu w dalszym ciągnięciu tej ciszy. Że nie będę walczyć o człowieka, który zamiast powiedzieć „mam dość”, woli rozkładać się z kobietami po biurkach. Nie zostawiłam jej na lodówce. Położyłam ją na jego poduszce. Niech przynajmniej raz coś znajdzie, kiedy wróci do domu.
A potem poszłam do łazienki, zmyłam makijaż i spojrzałam sobie w oczy w lustrze. Były czerwone, zmęczone. Ale nie było w nich strachu. Raczej coś nowego – jakby ulga, że to już koniec tego zawieszenia. Nie czekałam na jego reakcję. Wiedziałam, że jak zawsze będzie za późno.
Koniec z rosołem
Dwa tygodnie później wyprowadził się. Spakował rzeczy w sobotę rano, nie patrzył mi w oczy. Prosił tylko, żebym nie robiła scen. Ale ja już nie miałam siły na sceny. Ostatnią odegrał on sam – z sekretarką w roli głównej. Pomogłam mu zamknąć walizkę, podałam mu kurtkę i drzwi zamknęłam za nim bez słowa.
Wieczorem zaparzyłam sobie herbatę. Przysiadłam na kanapie, tej samej, na której przez lata siedzieliśmy razem, oglądając seriale, śmiejąc się z tych samych głupot. I po raz pierwszy nie zabolało mnie, że jest pusta. Zamiast bólu była cisza. Uporządkowana. Wytarta z iluzji. Taka, którą się w końcu dało znieść.
Kilka dni później napisał. „Może jeszcze kiedyś porozmawiamy. Może wróci to, co było”. Odpisałam tylko jedno zdanie: Już nigdy nie przyniosę ci rosołu. Bo nie chodziło o rosół. Chodziło o to, że nie dam już więcej siebie komuś, kto tego nie szanuje. Że nie będę stać z parującym garnkiem pod czyimś biurem, podczas gdy on układa sobie życie według własnego, egoistycznego planu.
Kupiłam sobie kwiaty. Upiekłam ciasto tylko dla siebie. Zaczęłam chodzić na jogę. Może to banalne. Ale nie dla mnie. Bo dla mnie to był pierwszy krok ku czemuś, co nie miało nic wspólnego z sekretarkami, przeprosinami bez znaczenia i tanimi słowami. Byłam sama. Ale nie czułam się samotna.
Bożena, 44 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Sądziłem, że przez moje słabości na zawsze będę sam. Na mojej drodze stanął ktoś, kto pokochał mnie takim, jaki jestem”
- „Córka wolała powiedzieć, że jest sierotą, niż przyznać, że pochodzi ze wsi. Wyparła się nas w zamian za 3 tysiące euro”
- „Przez 2 lata ukrywałem przed żoną, że wygrałem miliony. Musiałem sprawdzić, czy mnie jeszcze kocha”

