Reklama

Święta zawsze były dla mnie czymś więcej niż tylko czasem spędzonym przy stole. To zapach pierników, trzask drewna w kominku, a przede wszystkim porządek – w domu i w głowie. Od lat sama wszystko ogarniam, choć mam córkę. Zosia. Osiemnastoletnia, z głową w chmurach, paznokciami w kolorze brzoskwini i wiecznie przyklejonym do dłoni telefonem. W tym roku obiecałam sobie, że zrobi coś więcej, niż tylko ozdobi ciasteczka. Poprosiłam ją o pomoc. Tylko poprosiłam. Ale chyba zapomniałam, że dzisiejsze dziewczyny nie żyją według kalendarza świąt, tylko według kalendarza wizyt u kosmetyczki...

Miałam plan idealny

Widziałam to oczami wyobraźni już tydzień wcześniej. Sobota, jasno od wiosennego słońca, muzyka z radia – może stara, świąteczna playlista z zeszłego roku. Ja i Zosia – obie w fartuszkach, z rękami po łokcie w pianie. Ona ściera kurze, ja pastuję podłogi. Śmiejemy się, przekomarzamy, a potem razem robimy gorącą czekoladę i siadamy na kanapie, zmęczone, ale dumne z efektów. Taki miał być ten dzień. Dzień matki i córki. Razem.

Zosia nie mówiła „nie”, kiedy ją prosiłam. Wzruszyła tylko ramionami i rzuciła krótkie:

– No dobra, pomogę.

Już wtedy coś mnie tknęło. Ton nie ten, mina nie ta. Ale machnęłam ręką. Może się rozkręci, jak tylko ruszymy z robotą.

Rano obudziłam się wcześniej, by przygotować wszystko – ściereczki, płyny, nowy mop. Nawet playlistę włączyłam, żeby stworzyć nastrój. Z kuchni pachniało sernikiem. Zerknęłam do pokoju Zosi. Leżała pod kocem, w telefonie, z jedną ręką wystawioną na zewnątrz. Paznokcie świeciły się jak żarówki. Brzoskwiniowe, z cyrkonią.

– Zosiu, wstawaj. Zaczynamy! – zawołałam z entuzjazmem.

– Mamo, ale... ja mam świeżo zrobione paznokcie. Nie mogę teraz szorować podłóg – odpowiedziała przeciągle.

Spojrzałam na nią. Zamiast radości poczułam w środku coś jak rozczarowanie, zmieszane z zawodem. I nutką złości. Ale to był dopiero początek.

Paznokcie były tylko wymówką

Stałam przy drzwiach jej pokoju, kurczowo trzymając mop, który jakby nagle stracił sens istnienia. Zosia nawet nie odłożyła telefonu. Przesuwała palcem po ekranie, jakby moich słów nie usłyszała.

– Zosiu, przecież umawiałyśmy się. Mówiłaś, że pomożesz – powiedziałam spokojnie, choć głos lekko mi zadrżał.

– No mówiłam, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że idę na paznokcie. A teraz szkoda byłoby to zniszczyć – odpowiedziała z rozbrajającą szczerością.

– Ale to tylko kurz. Możesz przecież ścierać ściereczką...

– Mamo, ty nie rozumiesz. To hybryda. Musi się utrzymać dwa tygodnie, jak się zetrze lakier, to już nie wygląda tak samo. A Sylwia powiedziała, że jak się moczy w detergentach, to może się odbarwić.

– Sylwia to ta kosmetyczka czy prorok?

Zosia westchnęła i rzuciła mi spojrzenie z kategorii: „nie znasz się, to się nie wtrącaj”. Czułam, że coraz bardziej we mnie buzowało. Zawsze wszystko robiłam sama. Okna, firanki, kuchnia, łazienka. Ale teraz chciałam poczuć, że nie jestem tylko służącą. Że moja córka potrafi pomóc, że widzi, że coś robię dla niej. Dla nas.

– To co zamierzasz robić? – zapytałam już nieco twardziej.

Mogę wyjąć z szafy świąteczne ozdoby.

Poczułam, jak pęka we mnie coś małego, ale ważnego. Jak cienka nitka cierpliwości.

Ja szoruję podłogę, ona leży

Zaczęłam od salonu. Przestawiłam stolik, odsunęłam kanapę i zagoniłam się w wir szorowania. Każde pociągnięcie mopa było jak ciche przekleństwo. W rytm: „Miała pomóc. Obiecała. Nie pomogła”. Chciało mi się wyć. Zosia wyszła z pokoju koło południa. W dresie, ale świeżo ułożona fryzura i lekki makijaż wskazywały, że jednak nie jest aż tak zmęczona życiem, jak próbowała udawać. Z filiżanką kawy w ręku usiadła przy stole i zaczęła klikać coś w laptopie.

– Co robisz? – zapytałam mimochodem, choć wcale nie miałam ochoty rozmawiać.

Wybieram prezent dla Klaudii. Zrzucamy się ze znajomymi. Może zamówimy coś ładnego z tej nowej strony z rękodziełem.

– A prezent dla babci już masz?

– No przecież zrobię jej zdjęcie w ramce, mówiłam... – wzruszyła ramionami. – Ona zawsze się wzrusza, jak widzi moje zdjęcia.

Zamrugałam. Zosia od dawna zamieniła uczuciowość na spryt. Zamiast się wysilić, wolała wymyślić coś „symbolicznego”, co w praktyce oznaczało: szybkiego i bez wychodzenia z pokoju. Wróciłam do szorowania fug w łazience. Okruchy mojej frustracji wbijały się między płytki jak kurz, którego nie da się zmyć jednym pociągnięciem. Czułam się niepotrzebna, przezroczysta, jak ta ściereczka, co z nią Zosia „nie może się zbrudzić”. Nagle przyszła mi do głowy myśl, że coś przegapiłam. Albo pozwoliłam się odsunąć.

Święta w wersji solo

W kuchni pachniało mazurkami, które zostawiłam na blacie, by podsuszyły się i trafiły potem do stroików. Lubiłam ten zapach. Kojarzył mi się z dzieciństwem. Wtedy czuło się, że nadchodzą święta. Czuło się coś więcej niż zapach – czuło się więź. Wzięłam głęboki oddech, złapałam kolejną szmatkę i zaczęłam myć fronty kuchennych szafek. Zosia siedziała teraz na kanapie z laptopem na kolanach i słuchawkami w uszach. Coś ją śmieszyło. Nie zapytałam co. Już nawet nie próbowałam się zbliżyć.

– Mamo, a kupiłaś ten syrop do herbaty? – zapytała znienacka, zdejmując słuchawki.

Zatrzymałam się. Odwróciłam w jej stronę. Przez sekundę miałam nadzieję, że to początek rozmowy, jakiegoś „przepraszam, może jednak pomogę”.

– Tak, kupiłam. Wszystko jest. Ciasto też już leży w lodówce. Jak zawsze.

– Super. To później zrobimy zdjęcia, jak będziemy ozdabiać. Musimy coś wrzucić na Insta, nie?

– Mhm – mruknęłam.

Wróciłam do szafek. Wycierałam z nadgorliwością, jakby to miało mi coś wynagrodzić. Zosia znów założyła słuchawki. Gdy kończyłam z kuchnią, zauważyłam, że paznokcie jej błyszczały jeszcze mocniej. Może dodała nową warstwę topu. Ale bez jednej brzoskwiniowej cyrkonii, która choć raz byłaby warta więcej niż te cholerne lajki.

Cisza między nami

Wielka Sobota. Ostatnie poprawki. Łazienka lśniła, firanki świeżo uprane wisiały w oknach, a w piekarniku zaczynała pachnieć babka, którą zawsze robiła moja mama. Na stole leżała serwetka z motywem kurczaczków, a w kącie stał wazon z forsycją. Zosia pojawiła się dopiero po południu. Miała na sobie dresik w modne serduszka i włosy związane w niedbały kok. Usiadła przy stole, stukając paznokciami w ekran telefonu. Przez chwilę myślałam, że może teraz coś powie. Może zapyta, w czym pomóc, może przeprosi.

Zamiast tego zapytała:

– Wiesz, że Hania zorganizowała świąteczne karaoke u siebie? Myślisz, że mogę iść, jak już zrobimy to śniadanie?

– Zrobimy? – powtórzyłam zdziwiona. – Zosiu, wszystko już zrobione. Sama zrobiłam.

Zamilkła. Podniosła wzrok i przez moment popatrzyła na mnie, może pierwszy raz od kilku dni naprawdę uważnie.

– Myślałam, że... że jak nie przeszkadzam, to to też jest jakaś pomoc – rzuciła półgębkiem.

– Czasem milczenie przeszkadza bardziej niż cokolwiek innego – odpowiedziałam cicho.

Wiedziałam, że nie zrozumie. Jeszcze nie. Może kiedyś, może wtedy, gdy sama będzie w tym domu stać z mopem, a jej córka będzie polerować sztuczne paznokcie. Stół nakryłam sama. A Zośka potem wyszła. Do Hani. W święta. Bez jednego spojrzenia wstecz.

Gorzki smak sernika

W Wielkanoc siedziałam przy stole, który tak pieczołowicie przygotowałam. Moja własna córka była tylko powidokiem – zostawiła po sobie bałagan w pokoju, nieściszone radio i ślad pomadki na szklance. Sernik, który kiedyś ozdabiałyśmy razem, zjadłam sama. Kawałek po kawałku, z herbatą z imbirem. Smakował dokładnie tak jak co roku. I dokładnie tak samo gryzł w gardło. Ale tym razem nie od przypraw.

Włączyłam telewizor, choć nie miałam ochoty patrzeć na lukrowane reklamy szczęśliwych rodzin. Mimo to siedziałam, udając, że jestem zajęta, że nie czuję tej przerażającej ciszy. Czekałam, aż wróci. Zosia przyszła przed północą. Wyszczerzona, pachnąca perfumami. Zdjęła kurtkę, rzuciła torbę na krzesło i nagle stanęła w miejscu, patrząc na stół, na świecę, która dogasa, i na mnie – siedzącą nieruchomo, jakby ktoś zatrzymał czas.

– Mamo... – powiedziała cicho. – Fajnie to wygląda.

–Już nie wygląda. Już zgasło – odpowiedziałam, nie odwracając głowy.

Przez chwilę było cicho. Potem tylko jej kroki po schodach, zamknięcie drzwi. Nic więcej. Może za rok to zrozumie. Może któregoś dnia dotrze do niej, że nie chodzi o mop, paznokcie czy świąteczne selfie. Że chodziło o mnie. O nas. O to, byśmy choć raz naprawdę były razem. A może nie. Może zostaną nam tylko te wspomnienia z czasów, kiedy święta miały smak czekolady i obecności, a nie gorzkiego sernika zjedzonego w samotności.

Agata, 46 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama