Reklama

Nie wiem, kiedy to się stało, że z teściowej — tej, co piecze sernik na każde święta i dopytuje, czy dzieci najedzone, przeistoczyłam się w relikt z innej epoki. Trzydzieści lat przepracowałam jako nauczycielka języka polskiego, a resztę życia spędziłam, prowadząc dom i wspierając rodzinę. Zawsze myślałam, że wychowałam syna na człowieka z sercem i szacunkiem do tradycji. Może właśnie dlatego tak bardzo mnie to zabolało.

Chciałam im coś przekazać – nie tylko zastawę stołową po mojej mamie, ale i kawałek historii, wspomnień, coś, co przetrwało... Przetrwało więcej, niż oni są sobie w stanie wyobrazić. Dla mnie to nie był tylko porcelanowy komplet, a symbol. Oni jednak spojrzeli na mnie tak, jakby chciała im podarować stos rupieci. A moja synowa powiedziała coś, co wywołało we mnie gniew, ale i smutek, jakiego dawno nie czułam:

— Mamo, my wolimy skandynawski minimalizm.

Tak, dokładnie tak powiedziała. Z tym swoim uśmieszkiem. „Mamo” – słowo, które u niej zawsze brzmi jak lekki przytyk. Jakby mówiła „mamo” tylko po to, żeby przypomnieć mi, że to ja jestem z przeszłości, a ona stanowi przyszłość.

Nie chodzi o talerze

— Mamo, co to jest? — zapytała moja synowa, unosząc brwi, jakby trzymała w rękach kawałek gruzu, a nie cukierniczkę z delikatnym złotym rantem.

— Zastawa po mojej mamie. Chciałam wam ją dać. Jest kompletna, na dwanaście osób. Zobaczcie, jaki wzór... ręczna robota. Trzymałam ją na specjalne okazje — odpowiedziałam, przesuwając dłonią po wiekowej porcelanie.

Mój syn, siedzący obok z nosem w telefonie, nawet nie spojrzał.

— O, no piękna… — powiedziała synowa z takim entuzjazmem, z jakim komentuje się pogodę w listopadzie. — Tylko wiesz, my mamy trochę inny styl. Tak bardziej... skandynawski minimalizm.

— Skandynawskie co? — Zmarszczyłam brwi.

— No wiesz... biało, jasno, prosto. Mało rzeczy, żadnych bibelotów. Tak się teraz żyje. — Wzruszyła ramionami. — Ja już nawet mam taką wizję świąt. Biel, drewno, zero przepychu.

— A moja zastawa to niby przepych? — Spojrzałam na nią, próbując ukryć drżenie głosu.

— Mamo, nie zrozum mnie źle — zaczęła słodkim tonem, który bardziej drażnił niż koił. — Po prostu to nie nasz klimat. Ale może gdzieś ją wystawisz? Albo sprzedasz?

— Sprzedasz?! — Podniosłam głos bardziej, niż planowałam. — To jest pamiątka! Moja mama podawała w niej rosół w każde Boże Narodzenie!

— No właśnie, mamo — rzuciła, tym razem z wyraźną ironią. — Rosół i Boże Narodzenie. U nas raczej tofu i dynia pieczona, wiesz?

Zamilkłam. Wiedziałam, że nie chodzi o talerze. Tu chodziło o wszystko, co dla mnie ważne. I chyba pierwszy raz poczułam, że coś zazgrzytało między mną a moim własnym dzieckiem, które nawet się nie odezwało.

Patrzyli na mnie bez słowa

Kilka dni później znów tam byłam. W ich nowym mieszkaniu na osiedlu, gdzie każde drzewko miało swój numer i tabliczkę z łacińską nazwą. Pachniało nowością, farbą i meblami z katalogu. W progu stały kartony: jeszcze nie wszystko rozpakowali.

— Mamo, po co tyle tych rzeczy? — jęknęła synowa, patrząc na moje torby.

— Chciałam wam przynieść kilka rzeczy z domu. Myślałam, że się przydadzą — odparłam spokojnie. — Obrus lniany, dwie serwetki, kilka kryształów...

— Kryształy?! — roześmiała się. — Ale my naprawdę nie mamy na to miejsca.

— To postawisz na komodzie.

— Mamo, my nie mamy komody.

Rzeczywiście — żadnych półek, bibelotów, ramek. Wszystko schowane, czyste, bez wyrazu. Jak w szpitalu, tylko ładniej pachnie.

— To gdzie trzymacie rodzinne zdjęcia? — zapytałam, zerkając w stronę pustych ścian.

— W chmurze — odpowiedziała z uśmiechem, nie spuszczając wzroku z ekranu laptopa.

Wtedy wyszedł mój syn z kuchni, trzymając kubek z herbatą. Zerknął na torby.

— Co tam przyniosłaś, mamo?

— Rzeczy, które chciałam wam dać. Trochę tradycji — odpowiedziałam. — Ale chyba się pomyliłam.

— Mamo... — Podszedł do mnie, jakby się nagle zreflektował. — Nie chodzi o to. Po prostu chcemy mieć wszystko po swojemu.

— A ja przez całe życie myślałam, że kiedyś będę mogła coś wam przekazać. Ale wy nawet nie chcecie spojrzeć — szepnęłam.

Patrzyli na mnie bez słowa, a ja pierwszy raz w życiu poczułam się jak gość. We własnej rodzinie.

Chwilę się wahał

Przyszłam bez zapowiedzi. Miałam wyrzuty sumienia po tamtej wizycie. Może przesadziłam? Może faktycznie się narzucam? Chciałam tylko chwilę porozmawiać, napić się z nimi herbaty, zobaczyć wnuczkę.

— O, mamo — powiedziała synowa z wymuszonym uśmiechem, stając w drzwiach w sportowym dresie. — Nie dzwoniłaś.

— Przepraszam, byłam w pobliżu, pomyślałam, że wpadnę. Upiekłam szarlotkę. — Uniosłam torbę z ciastem. — Z jabłek z działki.

— Wpadłaś tak… znienacka. No, ale skoro już jesteś... — Odsunęła się niechętnie, wpuszczając mnie do środka.

Mała siedziała na dywanie, otoczona drewnianymi klockami i pluszową ośmiornicą. Zerknęła na mnie z uśmiechem.

— Babcia! — pisnęła, podbiegając i rzucając mi się na szyję.

Uklękłam, przytuliłam ją mocno, a potem spojrzałam na moją synową. Stała oparta o framugę i patrzyła na nas, jakby to był jakiś teatr.

— Słuchaj, mamo — zaczęła po chwili. — Ja wiem, że chcesz być obecna, że ci zależy. Ale… czasem czujemy się, jakbyś nie szanowała naszych wyborów.

— Bo nie lubię być dodatkiem — przyznałam. — Nie chcę być tylko „babcią od ciasta”. Chciałabym, żebyście mnie czasem zapytali: „Mamo, a ty co myślisz?”.

Z kuchni wyjrzał mój syn. Chwilę się wahał, po czym rzucił:

— A może usiądziesz na chwilę? Pogadamy. Zjemy ciasto.

Poczułam, że znów mam miejsce przy stole. Choć wcale nie byłam pewna, jak długo to miejsce się utrzyma.

Wtedy wszedł mój syn

— A to co? — zapytała synowa innym razem, wskazując na niewielki, kolorowy wazonik, który zostawiłam u nich tydzień temu.

— Po babci. Stał u niej na oknie przez czterdzieści lat. Zawsze w nim były frezje — odpowiedziałam, poprawiając opadający szal.

— Mamo, ale... on trochę nie pasuje — powiedziała z wyczuwalnym napięciem w głosie. — W sensie… stylistycznie. Wiesz, my mamy inną estetykę.

— Estetykę? — Spojrzałam na nią. — To nie wystawa w muzeum, tylko dom.

— Mamo, przecież nikt ci nie każe się obrażać — jęknęła, jakby była zmęczona tą rozmową. — Po prostu to nie nasz klimat.

— Zastawa nie pasuje, kryształy nie pasują, nawet ten biedny wazonik się nie wpasował. To co pasuje, powiedz mi?

— Biel, prostota, funkcjonalność — rzuciła, jakby recytowała z bloga wnętrzarskiego.

— A ja? Ja też nie pasuję?

Zamilkła. I wtedy wszedł mój syn, trzymając kubek kawy.

— Co się dzieje? — mruknął. — Znowu coś z wazonem?

— Twój syn, twój dom, twoja decyzja — powiedziała chłodno synowa, odwracając się na pięcie i wychodząc do sypialni.

Spojrzał na mnie, trochę zakłopotany.

— Mamo… nie chodzi o to, że coś z tobą nie tak. Tylko… my naprawdę chcemy żyć po swojemu.

— A ja chciałam wam coś zostawić. Cokolwiek. Nawet mały wazon.

— Ja wiem — powiedział cicho. — Ale może to musi poczekać.

Pokiwałam głową. Poczeka. Tylko czasem mam wrażenie, że jak ja jeszcze trochę poczekam, to nie zostanie nic, co można by przekazać.

Dziś dostałam je z powrotem

Tydzień później zadzwonili. Zaprosili mnie na obiad — bez okazji, tak po prostu.

— Mamo, siadaj — powiedział syn, odsuwając dla mnie krzesło. — Zrobiłem zupę dyniową. Tylko uprzedzam, trochę eksperymentalna.

Doceniam starania. — Uśmiechnęłam się, siadając.

Z kuchni wyszła synowa z półmiskiem pieczonych warzyw. Miała na sobie lniany fartuch i lekko potargane włosy. Była zmęczona, ale... chyba chciała dobrze.

— Myśleliśmy o tej twojej zastawie — zaczęła, stawiając talerz na stole. — I doszliśmy do wniosku, że może nie musi być na co dzień, ale możemy ją wyjąć na święta. Tak jak ty to robiłaś.

Spojrzałam na nią zaskoczona.

— Naprawdę?

— Tak. I ten wazon... też może stać. Na parapecie w kuchni. W końcu jest tylko jeden.

— Jeden, ale dla mnie ważny — szepnęłam.

— Wiem. Chyba za późno to zrozumieliśmy — dodał mój syn. — My też chcemy mieć swoje rytuały. Ale nie kosztem twoich.

W ciszy jadłyśmy zupę. Mała przyniosła mi kartkę z rysunkiem: narysowała mnie, siedzącą przy stole, z wielkim talerzem i filiżanką.

— To babcia z herbatką! — zawołała dumna.

— I co babcia mówi? — zapytałam z uśmiechem.

— Mniam! — rzuciła mała i cała trójka się zaśmiała.

Wtedy spojrzałam na nich wszystkich i zrozumiałam coś ważnego: nie chodziło o talerze, wazony ani obrusy. Chodziło o miejsce. Miejsce przy stole i w rodzinie. Wtedy dostałam je z powrotem.

Zacznę od kawałka ciasta

Kiedy wróciłam do domu, zdjęłam płaszcz, postawiłam torbę i długo stałam przy kredensie. Patrzyłam na półki wypełnione porcelaną, szkłem, pamiątkami, które przez lata zbierałam, pielęgnowałam, chroniłam. I pomyślałam: może rzeczywiście tego wszystkiego jest za dużo. Może to nie te talerze, filiżanki i wazony powinny mówić za mnie. Wyjęłam z szuflady starą, pożółkłą kartkę. Na niej przepis mojej mamy na piernik. Ręcznie napisany, z plamką po kawie w rogu. Zadzwoniłam.

— Halo? — odezwał się mój syn.

— Zastanawiam się, czy nie upiec piernika na niedzielę. Takiego, jak moja mama piekła. Może byście przyszli?

— Myślałem, że to my cię zaprosimy.

— No dobrze, to zrobimy wymianę. Ja przyniosę piernik, a wy herbatę.

— Deal — powiedział, śmiejąc się. — Ale nie przynoś znowu nic ciężkiego, dobra?

— Tylko piernik. I może jeden mały talerzyk — dodałam z uśmiechem.

— Mamo...

— Żartuję — przerwałam mu szybko.

Ale tak naprawdę nie żartowałam. Ten jeden mały talerzyk jednak zabiorę. Taki zwykły, z niebieską obwódką. Tylko jeden. Postawię na nim piernik. Może go nie zauważą. A może jednak.
Nie muszę już przekazywać wszystkiego naraz. Zacznę od kawałka ciasta. Od jednego talerzyka. I od miejsca przy stole.

Halina, 65 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama