Reklama

Nie jestem idealna. Nikt nie jest. Ale zawsze starałam się być dobrym człowiekiem. Tak mnie wychowano. Mama od zawsze powtarzała, że warto pomagać ludziom. Zwłaszcza, gdy ktoś jest w potrzebie.

– Pamiętaj, Elu, zawsze traktuj innych ludzi tak, jak sama chciałabyś być traktowana. Trzeba być uczciwym człowiekiem, wtedy żyje się łatwiej – powtarzała mi przy każdej możliwej okazji.

Po latach starałam się wcielać w życiu zasady wpojone mi w dzieciństwie. Bywało z tym różnie, bo niestety świat nigdy nie jest czarno-biały. Pomiędzy tymi dwoma skrajnymi barwami istnieje jeszcze wiele odcieni szarości. No, ale nigdy nie żałowałam tego, że uczciwie podchodzę do innych. Raz mi się odwdzięczali, innym razem było z tym nieco gorzej. Jednak sądziłam, że dzięki mnie świat jest chociaż odrobinę lepszy. Aż do tego przełomowego momentu, który zachwiał wszystkim, w co dotychczas wierzyłam.

Zawsze marzyłam o rodzinie

Dobre serce nie ustrzegło mnie przed życiowymi porażkami. Chciałam mieć dom, kochającego męża i dwójkę lub trójkę dzieci. Takie miałam marzenia.

– Maluchy wnoszą radość do domu. Dom bez dzieci jest smutny i pusty. To dzięki nim wiadomo, po co człowiek żyje – mówiłam Kamilowi, który wówczas się ze mną zgadzał.

Naprawdę go kochałam. Wydawało mi się, że w podobny sposób patrzymy na świat i całe życie. Byłam przekonana, że wspólnie zbudujemy fajną, szczęśliwą rodzinkę. Może niekoniecznie taką jak w amerykańskich serialach.

Wcale nie marzyły mi się idealne dzieciaki, które mają wszystkie talenty świata. Wiedziałam, że życie to nie sielanka i udany związek wcale nie polega na tym, że mąż zawsze będzie z miłością patrzył mi w oczy i nosił mnie na rękach. Byłam gotowa do pracy i trudów życia.

Zostałam samotną matką

Chciałam jednak normalności. Bliskości, wzajemnego wparcia, dzielenia codziennych problemów na dwoje. Jednak to nie wyszło. Życie nie oszczędzało mnie ani trochę. Mąż zniknął, zostawiając mnie z długami i dwuletnią Hanią na rękach. Pracowałam na zmiany w sklepie spożywczym.

Praca w osiedlowym markecie nie była lekka. Ciężkie palety do rozładowania, konieczność pilnowania terminów towaru, marudzący klienci, szefowa, która potrącała z pensji za każdą stratę, panie patrzące z góry na „zwyczajną kasjerkę”. Ale nie narzekałam, bo potrzebowałam pieniędzy. Wiedziałam, że robię to dla nas. Dla mnie i córeczki, która miała tylko mnie.

Żeby dodać coś do pensji, wieczorami dorabiałam sprzątaniem. Udało mi się podłapać kilka stałych zleceń. Wynajmowałam mieszkanie, rachunki cały czas rosły. Na fanaberie nie było mnie stać. Starałam się jednak, żeby Hania chociaż czasami dostała nowe zabawki, ubrania nie z lumpeksu, książeczkę czy droższe słodycze. Nie było łatwo, ale dawałam radę.

Wtedy, w tym całym życiowym galimatiasie, poznałam panią Jadwigę – starszą sąsiadkę z naprzeciwka. Pierwszy raz rozmawiałyśmy, gdy pomogłam jej wnieść siatki z zakupami. Zobaczyłam, że co chwila przystaje, taszcząc przed blokiem ciężkie torby. Nie zastanawiałam się długo. Po prostu podbiegłam i zaproponowałam, że pomogę.

– Dziecko, jak miło, że jeszcze dobrzy ludzie trafiają się na tym świecie – westchnęła, a ja się do niej uśmiechnęłam.

– Człowiek już swoje lata ma. Kolana nie te, co dawniej, stawy się sypią, ręce bolą. Dzisiaj tak się zasapałam w drodze z targu. A tutaj kupiłam ziemniaki, kalafiory, mleko – zaczęła wyliczać. – Całkiem opadłam z sił.

Chciałam być uprzejma, a radość w jej oczach wystarczyła mi za podziękowanie. Jednak wtedy nie wiedziałam jeszcze jednego. Czego? Tego, że to jej „dziecko” zamieni się w jej osobistą opiekunkę. A potem – w osobę, którą ta miła starsza pani zgłosi do służb.

Nieustannie mi dziękowała

Od tego czasu pomagałam pani Jadwidze regularnie. Wydawało mi się, że to drobiazgi. Po prostu, gdy szłam na zakupy, pytałam, czy i ona czegoś nie potrzebuje. Najczęściej potrzebowała. Ze sklepu, albo z apteki. Czasami prosiła też, żeby wysłać jej coś na poczcie, kupić gazetę w saloniku prasowym, wypożyczyć książki z biblioteki czy puścić kupon totolotka, w którego namiętnie grała. Wydawało mi się, że to drobiazgi. Nie zajmowały mi aż tak dużo czasu, a dzięki mnie starsza, schorowana sąsiadka miała lżej.

Gdy więc usłyszałam, że pani Jadwiga idzie na operację stawu biodrowego, pierwszą moją myślą było: „kto jej pomoże po powrocie ze szpitala?”.

Sąsiadka mieszkała sama, nie miała dzieci. Jej siostra zmarła, najlepsza przyjaciółka się od niej odwróciła, a najbliższa rodzina ponoć przebywała w Niemczech.

– Pani Elu, ja naprawdę nie chcę być ciężarem. I tak już tak dużo dla mnie robisz – mówiła, płynnie przechodząc z formy „pani” na „ty”.

– Oj, co pani opowiada! To tylko kilka dni, najwyżej dwa tygodnie. Pomogę, jak tylko będę mogła – uśmiechnęłam się.

Nie miałam wtedy pojęcia, że ta moja pomoc na dwa tygodnie potrwa dwa miesiące. Codziennie zaglądałam do niej rano, zanim zaprowadziłam Hanię do przedszkola i pobiegłam do pracy. Po południu gotowałam jej zupę, robiłam zakupy, zmieniałam opatrunki, pomagałam sprzątać. Biegałam też do aptek po leki, rozwieszałam pranie, podlewałam kwiatki w domu i na balkonie, wyprowadzałam na spacery jej psa – Rafika.

Jesteś jak córka, której nigdy nie miałam – mawiała ze wzruszeniem, a w kącikach jej oczu pojawiały się łzy.

A ja czułam się po prostu potrzebna. Lubiłam to uczucie, bo od zawsze byłam tak nauczona. Nie oczekiwałam niczego w zamian.

Zaczęła wymagać i rozkazywać

Z czasem wdzięczność pani Jadwigi zaczęła blaknąć. Zamiast „czy mogłabyś?”, słyszałam „przynieś”, „zrób”, „posprzątaj”.

– Elu, dziś poproszę bigos, bo wczorajsza zupa była za mdła. I ta twoja dziewczynka… niech nie biega po klatce, bo hałasuje.

Nie miałam kiedy zrobić zakupów dla siebie, nie mówiąc o odpoczynku. A co dopiero gotować bigos? Na głowie przecież miałam pracę w sklepie, dodatkowe sprzątanie, dziecko, własny dom. Hania zostawała w przedszkolu najdłużej ze wszystkich dzieci. Na szczęście klientki, u których sprzątałam, pozwalały przyprowadzać mi ją ze sobą. Kiedy raz powiedziałam, że córcia jest chora i muszę zostać z nią w domu, usłyszałam:

To kto mi poda leki? Przygotuje obiad? Mam cierpieć, bo dziecko ma zwykły katar? Teraz w ogóle matki za bardzo cackają się z dzieciakami. Byle infekcja i już wielki raban, bieganie po lekarzach.

Zatkało mnie. Postanowiłam odsunąć się od pani Jadwigi. Musiałam tak zrobić. Dla siebie, dla Hani. Zamiast codziennych wizyt – co drugi dzień. Zamiast dwudaniowych obiadków – gotowe zupki ze słoika. Myślałam, że się obrazi, może fuknie... ale nie. Pani Jadwiga się tylko uśmiechała słodko. Ale to były tylko pozory.

Podobno zaniedbuję dziecko

Pamiętam ten dzień jak dziś. Wracałam z Hanią z przedszkola, miałyśmy robić pierogi – jej ulubione, z serem. Gdy tylko weszłam do mieszkania, usłyszałam pukanie do drzwi.

Pani Elżbieta K.? – zapytała kobieta w średnim wieku, pokazując legitymację. – MOPS, dział do spraw rodziny. Chciałabym porozmawiać o pani córce.

Zamarłam.

– Co się stało?

Dostaliśmy zgłoszenie. Sąsiedzi skarżą się, że dziecko zostaje samo, że słychać krzyki, że biega po klatce, hałasuje. Że jest zaniedbane.

Serce podeszło mi do gardła. Myślałam, że zemdleję.

– Przepraszam… co? Kto to powiedział?!

– Tego nie możemy ujawnić. Takie mamy procedury. Ale pewnie sama pani rozumie, że musimy sprawdzać każdy sygnał – wyrecytowała beznamiętnym głosem.

Ale ja już wiedziałam. Wystarczyło spojrzeć naprzeciwko: drzwi pani Jadwigi były lekko uchylone. Kontrola trwała dwa tygodnie. Sprawdzali, czy Hania ma czyste ubrania. Czy nie chodzi głodna, pobita, zaniedbana. Czy ma na co dzień należytą opiekę. Czy nie biega samopas. Pytali sąsiadów. A wiecie, jacy są ludzie – każdy coś dopowie, żeby było ciekawiej.

– No, pani Elżbieta czasami wraca późno z pracy. I ciąga małą gdzieś wieczorami – mówiła pani z dołu. – A dziewczynka rzeczywiście płakała kiedyś, ale to może przez bajkę.

W głowie mi dudniło. Przez kogo? Przez kogo to wszystko? Wreszcie pracownica MOPS-u zamknęła segregator.

– Z naszej strony wszystko jest w porządku. Ale proszę uważać na sąsiadów. Ludzie bywają różni, nie zawsze są tacy, jak się nam wydaje – powiedziała mi na pożegnanie.

Nie zapytałam o nic więcej. Nie było sensu. Wystarczyło jedno spojrzenie na drzwi naprzeciwko. Przecież już od jej pierwszej wizyty doskonale wiedziałam, kto na mnie doniósł. Pani Jadwigi nie odwiedziłam już ani razu. Chociaż wiedziałam, że nadal kuleje, że sama nie zawiąże sobie nawet butów. Kiedy poprosiła o pomoc, wrzucając mi list do skrzynki, odpisałam tylko: „Proszę zgłosić się do MOPS-u. Oni chyba wiedzą, że potrzebuje pani opieki. Na pewno to sprawdzą”.

Byłam po prostu zła. I bardzo zraniona. Ale chyba najbardziej byłam rozczarowana. Bo zawsze myślałam, że dobro wraca. Że jak pomagasz z serca, to świat jakoś to zauważy. Ale nie zauważył. Małego tego. Za to pokazał mi coś innego – że trzeba pomagać z głową. I umieć stawiać zdrowe granice. Albo że najlepiej zająć się własnymi sprawam.

Teraz dbam o czas dla siebie i córki

Minął rok. Hania chodzi do szkoły, a ja dostałam awans w pracy na kierowniczkę zmiany. Zarabiam więcej, dlatego już dużo mniej sprzątam u obcych ludzi, więcej rozmawiam z własnym dzieckiem. Domowe pierogi lepimy już nie tylko w soboty, ale i w środku tygodnia. Czasami zapraszam na kawę sąsiadkę z góry – młodą mamę z synkiem. Ale nie wchodzę za bardzo w jej sprawy, a jej nie opowiadam o swoich problemach.

A pani Jadwiga? Widuję ją czasami przez kuchenne okno. Siedzi na ławce przed blokiem. Bez Rafika, bo i on już odszedł. Albo taszczy ciężkie siatki z zakupami, przystając co chwilę. Widać, że jest samotna i zagubiona. Czy czegoś żałuje?

Ale ja już nie mam miejsca na współczucie dla niej. Mam córkę. Mam siebie. Odebrałam jedną, ważną lekcję: pomagaj innym, ale z rozsądkiem. I nigdy nie kosztem własnego życia.

Elżbieta, 34 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama