Reklama

Polecenie kogoś do pracy to nie tylko przysługa, ale też spore ryzyko. Przekonałem się o tym boleśnie na własnej skórze, gdy postanowiłem pomóc szwagrowi. Wiem, jak ciężko o dobrą robotę, a że akurat w mojej firmie szukali ludzi, to uznałem, że czemu by nie. Słyszałem, że szuka czegoś stałego, więc pomyślałem, że wszyscy na tym skorzystamy. Niestety, okazało się, że on miał zupełnie inne podejście do pracy niż ja. I teraz, mimo że sam pracuję sumiennie, to świecę oczami za niego, jakbym to ja zawinił.

Pomyślałem o dobrym uczynku

Wszystko zaczęło się od niewinnej rozmowy przy niedzielnym obiedzie u teściów. Siedzieliśmy przy stole, dzieciaki biegały po salonie, a szwagier, Wojtek, siedział naprzeciwko mnie z miną, jakby cały świat sprzysiągł się przeciwko niemu. Westchnął ciężko, popatrzył w talerz i rzucił niby od niechcenia:

– No nic, znowu mnie wywalili... Tym razem z dnia na dzień.

Spojrzałem na niego zaskoczony, ale nie zdążyłem zapytać o szczegóły, bo teściowa już lamentowała, jak to życie jest niesprawiedliwe, a jemu się przecież cały czas pod górkę trafia.

– A gdzie pracowałeś tym razem? – zapytałem spokojnie.

– Na magazynie w hurtowni. Szef miał pretensje, że się spóźniłem. Raz! I od razu wypowiedzenie. Jakby nigdy sam się nie spóźniał.

Nie komentowałem. Wojtek już od jakiegoś czasu przeskakiwał z jednej roboty do drugiej, ale starałem się nie oceniać. Zresztą, przecież to rodzina. A że akurat u nas w firmie szukali kogoś do pomocy przy rozładunkach, rzuciłem:

– A może pogadam z kierownikiem u siebie? Szukają ludzi, robota uczciwa, stawka przyzwoita.

Wojtek się rozpromienił, jakbym właśnie wręczył mu bilet do lepszego życia.

– Serio? Kurde, stary, dzięki! Jakbyś mógł… No super byłoby!

Nie wiedziałem wtedy, że właśnie wykopałem sobie dołek. Bo nie minęło wiele czasu, a miałem się przekonać, że dobry uczynek nie zawsze popłaca.

Od pierwszego dnia coś mi nie grało

Wojtek pojawił się pierwszego dnia z zadowoloną miną i nowiutkimi butami roboczymi, które pewnie kupiła mu teściowa. Stał przy wejściu, opierając się nonszalancko o ścianę, jakby wpadł tu tylko na chwilę. Wprowadziłem go do biura, przedstawiłem kierownikowi, załatwili papiery i jeszcze raz rzuciłem kilka słów na boku:

– Tylko się postaraj, dobra? Nie chcę świecić oczami.

– Jasne, stary, luz. Będzie tip-top – zapewnił mnie z przesadnym entuzjazmem.

Już w połowie dnia zacząłem czuć niepokój. Chłopaki z ekipy zaczęli coś przebąkiwać, że nowy więcej gada niż robi. Zresztą sam widziałem, jak Wojtek dopytywał się, gdzie jest automat z kawą, zanim w ogóle złapał za jakąkolwiek paczkę. A potem, jak już „pracował”, to z miną męczennika. Jedną paczkę dźwigał, jakby to był worek cementu. Obserwowałem go kątem oka i w środku robiło mi się nieswojo.

– Twój szwagier, co? – zagadnął mnie Michał z naszej zmiany. – Chyba nie bardzo się pali do roboty…

– Daj mu chwilę, to pierwszy dzień – rzuciłem.

Ale sam wiedziałem, że coś jest nie tak. Jakaś taka nonszalancja od niego biła. Jakby miał w nosie, że ktoś go polecił, że ktoś za niego ręczy. A ja – głupi – jeszcze czułem się za niego odpowiedzialny. Bo jak nie on da ciała, to ja będę się musiał z tego tłumaczyć.

Jeszcze dawałem mu szansę

Minął tydzień, a Wojtek zamiast się ogarnąć, to coraz bardziej się rozsiadał, jakby był tu od lat. W przerwach pierwsze, co robił, to odpalał papierosa i scrollował telefon. Jak chłopaki prosili, żeby podciągnął tempo, bo ledwo się wyrabialiśmy z dostawą, to wzruszał ramionami.

– Spokojnie, zdążymy. Po co się zarzynać?

Raz nawet zniknął na ponad pół godziny, niby do toalety. Kierownik potem podchodzi do mnie:

– Słuchaj, Bartek. Ten twój szwagier to coś taki znikający? Bo my tu mamy robotę, a jego wiecznie nie ma.

Przełknąłem ślinę i rzuciłem:

– Pogadam z nim. Może po prostu jeszcze się nie ogarnął.

Wiedziałem, że kłamię. Po pracy wziąłem Wojtka na bok.

– Co ty odwalasz, chłopie? To nie wakacje. Ludzie tu ciężko pracują, a ty znikasz jak duch.

– No co? Kibel mnie wołał. Serio mam ci się spowiadać, ile czasu siedzę w WC?

– Wiesz dobrze, że nie o to chodzi. Zachowuj się normalnie, bo za chwilę będzie po robocie.

Wzruszył ramionami i jeszcze dodał:

Jak mnie wywalą, to ich strata.

I wtedy coś mi się w głowie zapaliło. Przecież ja go tu przyprowadziłem. To ja powiedziałem, że jest sumienny. I teraz wychodzę na kompletnego idiotę. Ale jeszcze łudziłem się, że może się opamięta. Jeszcze mu chciałem dać szansę.

Szef mnie wezwał na dywanik

Telefon od kierownika przyszedł w środę po południu. Akurat kończyłem rozładunek palety, gdy usłyszałem: „Bartek, na chwilę do biura, proszę”. Ton był chłodny, rzeczowy. Już wiedziałem, że to nie będzie nic przyjemnego. Wszedłem, zamknąłem za sobą drzwi i zobaczyłem minę szefa – spiętą, zmęczoną i jakby zirytowaną.

– Siadaj – rzucił i złożył ręce na biurku. – Musimy porozmawiać o twoim szwagrze.

Nie odezwałem się, czekałem, aż sam zacznie.

– Bartek, ja cię szanuję. Jesteś tu długo, robisz robotę dobrze, nigdy nie było na ciebie skarg. Ale szczerze? Zastanawiam się, co ci odbiło, żeby polecić tego chłopaka.

– Myślałem, że się sprawdzi. Rodzina...

Nie obchodzi mnie, kto to. On nie pracuje, on symuluje. Kombinuje, gdzie się da. Dzisiaj widziałem, jak siedzi w magazynie na palecie i gra na telefonie. W środku zmiany!

Zacisnąłem zęby. Wiedziałem, że tego nie da się już obronić.

– Posłuchaj – ciągnął kierownik – dam mu jeszcze dwa dni. Ale to tylko z szacunku do ciebie. Bo gdyby był z ulicy, już dziś miałby papiery do podpisania.

Skinąłem głową. Nie miałem nic do dodania. Wyszedłem z biura czerwony jak burak. I nagle uderzyło mnie to z całą mocą: Wojtek nie tylko robił z siebie idiotę, on robił idiotę ze mnie. A ja za długo już pracowałem na swoje nazwisko, żeby ktoś je tak niszczył.

Nie miał sobie nic do zarzucenia

Jeszcze tego samego dnia, po pracy, zaciągnąłem Wojtka na bok, zanim zdążył zniknąć. Miał już telefon w ręce, słuchawki w uszach, totalny luz.

– Musimy pogadać – rzuciłem ostro. – Ale serio. Bez kręcenia.

– Oho, co się stało? – skrzywił się, jakbym go prosił o przysługę. – Znowu kierownik się przyp... czepił?

– Wojtek, ty nie rozumiesz, że to ja za ciebie świecę oczami? To ja cię tu wprowadziłem, ręczyłem za ciebie. A ty się obijasz, znikasz, siedzisz na telefonie! Ludzie patrzą na mnie jak na frajera.

Wzruszył ramionami.

– No i co z tego? Ty robisz swoje, ja swoje. Nikt ci nie każe się za mnie tłumaczyć.

– Ale właśnie się muszę! Dzisiaj szef mi powiedział, że jak nie ogarniesz się w dwa dni, to lecisz. A ja potem muszę się z tego tłumaczyć, że ściągnąłem jakiegoś lenia.

– Lenia? Ty wiesz, jakie ja miałem roboty wcześniej? Tu przynajmniej nikt nie wrzeszczy nad uchem. A że sobie posiedzę czasem, to co?

Patrzyłem na niego z niedowierzaniem. Ani grama refleksji. Ani cienia przeprosin.

– Wojtek, ty nie masz żadnego poczucia wstydu?

– Za co mam się wstydzić? Że nie chcę się zajechać za najniższą krajową?

I wtedy dotarło do mnie, że nie ma sensu już nic mówić. On nie zrozumie. Bo jemu nie chodziło o robotę. Jemu chodziło o wygodne przeczekanie. A ja miałem być jego podkładką.

Na swoje nazwisko trzeba uważać

Wojtek wyleciał po tygodniu. Nie dostał nawet szansy na te dwa dni więcej. Przyszedł po przerwie godzinę spóźniony, w słuchawkach i z miną, jakby robił wszystkim przysługę, że się w ogóle pojawił. Kierownik nie wytrzymał.

Dość tego cyrku. Niech składa papiery. Dziś.

I koniec. Poszło szybko. Tylko że sprawa po nim została. Kilka osób z ekipy zaczęło patrzeć na mnie jak na kogoś, kto nie wie, kogo poleca. Pojawiły się komentarze, żarty, niby niewinne teksty w stylu: „Bartek, znów kogoś ściągasz? Bo akurat nam się do kawy ktoś nowy przyda”. Nie powiedziałem nic. Przełknąłem to. Ale bolało.

Najbardziej jednak bolało to, że Wojtek nawet się nie odezwał. Nie podziękował, nie przeprosił, nie przyszedł z wyjaśnieniem. Po prostu zniknął. Później tylko słyszałem od teściów, że znowu narzeka, że praca była beznadziejna, że „Bartek mu to załatwił na odwal”.

Wtedy przysiągłem sobie jedno: nigdy więcej nie polecę nikogo tylko dlatego, że to rodzina. Nawet jeśli mi będą na ambicję wchodzić albo wyciągać emocjonalne teksty. Bo ja mam tylko jedno nazwisko. I to nazwisko budowałem przez lata ciężką pracą, nie klikaniem w telefon i szukaniem wygodnych miejscówek.

Dziś, jak ktoś mnie pyta, czy mamy wolne etaty, to odpowiadam krótko:

– Może i mamy, ale trzeba być gotowym na robotę. Bo u mnie już za nikogo nie ręczę. Ani za rodzinę, ani za znajomych. Za siebie – to tak. I tego się trzymam.

Bartek, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama