„Pół życia poświęciłam wnuczce, a teraz się odpłaca. Chętnie schowałaby mnie już do drewnianego pudła i wzięła spadek”
„Zaczęłam się zastanawiać, gdzie popełniłam błąd. Czy dałam jej za dużo? Czy za bardzo chciałam być dla niej wszystkim, aż w końcu stałam się nikim? Może powinnam była postawić granice. Może odmówić przy pierwszym telefonie o pieniądze”.

- Redakcja
Oddałam jej wszystko. Młodość, czas, energię, każdy grosz, jaki miałam. Kiedy moja córka zmarła, wnuczka została tylko ze mną – miała wtedy dwa lata i nie rozumiała jeszcze, co to znaczy strata. A ja, choć sama byłam rozbita, stanęłam na nogi i postanowiłam, że dam jej tyle miłości, ile tylko zdołam unieść. Wychowałam ją najlepiej, jak umiałam. Zrezygnowałam z własnego życia, żeby mogła mieć swoje. Teraz gdy mam siedemdziesiąt dwa lata, słyszę od niej tylko: „Może czas pomyśleć o domu opieki?”. Tak się kończy wdzięczność?
Od pieluch po maturę
Kiedy sąd orzekł, że mała zostaje ze mną, nie miałam wątpliwości, że tak właśnie musi być. Alicja miała zaledwie dwa lata, kiedy moja córka zginęła w wypadku samochodowym. Jej ojciec – chłop, co to tylko do zdjęć się nadawał – ulotnił się jak kamfora. Ani razu się nie odezwał, nie zapytał, czy dziecko ma co jeść, w co się ubrać. Byłam już wtedy przed sześcdziesiatką i zamiast szykować się na emeryturę, znów miałam w domu pieluchy, kaszki i nocne pobudki.
Nie było łatwo. Emerytura niewielka, zdrowie nie to, ale serce miałam wielkie i miejsce w nim zawsze dla niej znajdowało się na pierwszym planie. Alicja rosła jak na drożdżach. Była bystra, rezolutna i szybko stała się całym moim światem. Gotowałam dla niej, prałam, szykowałam śniadaniówki do szkoły, a wieczorami pomagałam z lekcjami. Dla niej nauczyłam się korzystać z internetu, żeby sprawdzać plan lekcji czy korespondencję z wychowawczynią.
Pamiętam, jak pierwszy raz dostała piątkę z matematyki. Przyszła z zeszytem i rzuciła mi się na szyję.
– Babciu, widzisz? Dałam radę!
A mnie łzy napłynęły do oczu, bo wiedziałam, że to wszystko – nieprzespane noce, zmęczenie, wyrzeczenia – miało sens. Tyle że to było dawno. Dziś już nie biegnie, żeby się przytulić. Raczej przechodzi obok, z telefonem przy uchu. A ja coraz częściej czuję się jak służąca – potrzebna tylko wtedy, gdy trzeba wyprasować koszulę.
Serce na dłoni, portfel na wierzchu
Gdy Alicja była nastolatką, nie raz i nie dwa mówiłam sobie: „Jeszcze tylko przeczekać ten bunt”. Bo był. I to jaki. Trzaskanie drzwiami, fochy, krzyki, a czasem milczenie dłuższe niż trzeba. Ale przecież każda młoda osoba przechodzi przez swoje burze. Ja też kiedyś przechodziłam, tylko nie miałam wtedy nikogo, kto trzymałby mnie za rękę. Dlatego jej nigdy tej ręki nie cofnęłam.
Chodziła do dobrej szkoły. Po zajęciach – kurs angielskiego, pianino, korepetycje z chemii. Nie pytała, czy nas stać. Właściwie – nigdy nie mówiła „babciu, czy możemy”. Tylko rzucała: „Potrzebuję, zapisz mnie”. A ja robiłam wszystko, by miała to, czego potrzebuje. Złota karta, kredyt odnawialny, pożyczki… Na święta zawsze czekała na nowy telefon, a jak raz dostała „nie ten kolor”, to nawet nie podziękowała.
– Przecież mówiłam, że chcę różowy! – rzuciła i poszła do pokoju, trzaskając drzwiami.
Serce bolało, ale tłumaczyłam ją sobie: dorasta, przejdzie jej. Sama pamiętałam, jak ciężko było mojej mamie, kiedy ja się stawiałam. Potem przyszła matura. Byłam dumna, choć ona nawet nie zaprosiła mnie na uroczystość w szkole. Tylko zdjęcie wrzuciła na media społecznościowe i podpisała: „Dzięki wszystkim, którzy we mnie wierzyli”. Ale mnie tam nie oznaczyła. Jakby się wstydziła, że to stara babka w kapciach i z siwym koczkiem zajeżdżała po nią pod szkołę przez wszystkie te lata.
Nowe życie, stara babcia
Kiedy Alicja dostała się na studia, byłam chyba bardziej szczęśliwa niż ona. Złożyła papiery do Warszawy, Krakowa, Wrocławia… i oczywiście dostała się do Warszawy. Daleko. Za daleko, jak na moje serce, które przez dwadzieścia lat biło tylko dla niej.
– Babciu, to dla mnie szansa – mówiła, pakując walizki. – Nie mogę jej zmarnować.
Nie protestowałam. Pomogłam się spakować, wysłałam jej przelew „na start”. Jeszcze raz, jak przez wszystkie lata, zaciągnęłam kredyt. Tłumaczyłam sobie, że to inwestycja. W nią. W nasze wspólne „potem”. Na początku dzwoniła często. Czasem po radę, częściej – po pieniądze. „Babciu, muszę kupić książki. Babciu, koleżanki idą na kolację, a ja nie mam. Babciu, zepsuł mi się laptop”. Nigdy nie odmawiałam. Zaciskałam zęby, robiłam przelew.
Ale z czasem dzwoniła coraz rzadziej. W Święta nie przyjechała, bo „za dużo nauki”. W wakacje – też nie, bo „znalazła pracę i nie może”. A ja siedziałam na tej naszej kanapie, patrzyłam w okno i czekałam. Jak głupia. Na telefon. Na sms. Na wiadomość, że tęskni. Z czasem zaczęłam dostawać tylko suche „Dziękuję” po przelewie. Bez serduszka. Bez „buzi”. I coraz częściej, jak mówiłam, że boli mnie kręgosłup albo że znowu muszę leki wykupić, słyszałam:
– No ale to przecież masz emeryturę, babciu, prawda?
Z dnia na dzień bardziej zbędna
Któregoś dnia, całkiem niedawno, zadzwoniła. Rzadkość sama w sobie, bo ostatnio raczej pisała. Odebrałam z bijącym sercem.
– Cześć babciu. Masz chwilę? – zaczęła.
Myślałam, że coś się stało. A może, że zatęskniła. Że się rozklei i powie: „Chcę przyjechać, pobyć z tobą”. Tymczasem usłyszałam:
– Musimy porozmawiać poważnie. O przyszłości. O twojej.
Zamurowało mnie. Siedziałam przy stole, ściskając kubek z herbatą. Ona tymczasem ciągnęła dalej:
– Wiem, że coraz ciężej ci się poruszać, i że mieszkasz sama... Może powinnaś pomyśleć o czymś bardziej komfortowym? No wiesz… takim miejscu, gdzie miałabyś opiekę i ludzi dookoła?
Nie wierzyłam w to, co słyszę.
– Mówisz o domu starców? – spytałam spokojnie, choć w środku wszystko we mnie wrzało.
– Babciu, nie mów tak. To się teraz nazywa dom seniora. Są naprawdę fajne miejsca. I to nie znaczy, że cię zostawiam. Po prostu… nie mam jak do ciebie przyjeżdżać. Studiuję, pracuję, mam swoje życie. A ty tam miałabyś wszystko: lekarza, jedzenie, towarzystwo...
W tamtym momencie coś we mnie pękło. Nagle zrozumiałam, że dla niej nie jestem już babcią, która ratowała jej świat, ale ciężarem. Przeszkodą. Kosztem. Kimś, kogo trzeba „załatwić”.
Czy można kochać za bardzo?
Od tamtej rozmowy minęły dwa tygodnie. Nie dzwoniłam. Ona też nie. Tylko przelew zrobiłam, bo wiem, że ma teraz egzaminy. Nikt mi tego nie kazał, nikt nie prosił – ale jak tu nie pomóc własnemu dziecku, nawet jeśli ono już nie chce być twoje?
Zaczęłam się zastanawiać, gdzie popełniłam błąd. Czy dałam jej za dużo? Czy za bardzo chciałam być dla niej wszystkim, aż w końcu stałam się nikim? Może powinnam była postawić granice. Może powiedzieć „nie” przy pierwszym telefonie o pieniądze. Może nie sprzątać, nie gotować, nie siedzieć po nocach nad jej referatami. Może powinnam była pozwolić jej samej się przewrócić, żeby wiedziała, kto naprawdę poda rękę.
Ale nie umiałam. Byłam dla niej i matką, i babcią, i ojcem, i najlepszą przyjaciółką. Tylko teraz nie wiem już, kim właściwie jestem. Bo kiedy dzwoni sąsiadka, żeby spytać, jak się czuję, czuję ulgę. Że ktoś jeszcze pamięta. Alicja przysłała mi wczoraj link. Do strony o ośrodkach opieki. „Zobacz, babciu, ten wygląda naprawdę super – blisko Warszawy. Mogę ci pomóc z formalnościami”. Nawet nie zadzwoniła, tylko wysłała wiadomość.
Usiadłam i długo patrzyłam na ten ekran. Taki dom byłby może wygodny. Może rzeczywiście miałabym tam kogoś do rozmowy. Ale wtedy... czyje zdjęcia postawię na szafce? Czyje wspomnienia wezmę ze sobą?
Tyle zostało z wdzięczności
Dzisiaj poszłam na spacer. Wolno, z laską, uważnie patrząc pod nogi. Mijałam dzieci z tornistrami, matki z wózkami, pary trzymające się za ręce. Każdy gdzieś pędził. Ja jedyna nie miałam dokąd. A jeszcze niedawno całe moje życie miało imię: Alicja. Usiadłam na ławce i patrzyłam na młodą dziewczynę, która tuliła do piersi niemowlę. Tak samo tuliłam Alicję, gdy jej matka leżała w trumnie, a ja obiecywałam, że zrobię wszystko, by ta mała istota była szczęśliwa. Zrobiłam. I więcej.
A dziś? Dziś jestem tylko starą kobietą, której proponuje się „coś komfortowego”. Zamiast „jak się czujesz?”, dostaję link do katalogu domów opieki. Może i nowoczesnych, może i schludnych, ale to przecież nie dom. Dom jest tam, gdzie miłość, gdzie ktoś zaparza ci herbatę nie dlatego, że to jego praca, ale dlatego, że pamięta, jak lubisz z cytryną.
Nie wiem jeszcze, co zrobię. Może rzeczywiście pojadę zobaczyć ten ośrodek, skoro jej tak bardzo zależy, żeby mnie tam posłać. A może zostanę, póki starczy mi sił. Może kiedyś zatęskni. Może któregoś dnia zapuka, nie po pieniądze, nie po przysługę, ale z sercem. I z pamięcią o tym, kto był przy niej, kiedy cały świat się zawalił. Na razie siedzę tu, z herbatą w ręku i zdjęciem jej z komunii. I myślę sobie – kochałam za dwoje. Ale chyba tylko ja.
Halina, 72 lata
Czytaj także:
- „Dla rodziny byłam jak służąca, kucharka i szofer w jednym. Do czasu, aż zrobiłam coś, po czym zaczęli mnie szanować”
- „Zostawiłam męża i córkę dla chłopaka z liceum. 3 miesiące później znów pakowałam walizki i wracałam na kolanach”
- „Działka miała być moim azylem, a mąż zrobił z niej imprezownię. Pojednało nas ciasto drożdżowe z czereśniami”

