„Pół roku oszczędzałam z emerytury na kwiaty i znicze na grób syna na Wszystkich Świętych. A one po prostu zniknęły”
„Szłam tą samą alejką, co zawsze, i już z daleka coś mnie ukłuło w piersi. Coś nie pasowało. Mój grób był pusty. Została tylko mokra plama po doniczce i kawałek wosku na płycie. Jakby ktoś zbezcześcił miejsce, które dla mnie było święte”.

- Redakcja
Czasem mam wrażenie, że już dawno przestałam żyć. Po prostu jakoś trwam – od pierwszego do pierwszego, od jednej herbaty do drugiej. Mój świat kończy się na drzwiach balkonowych, za którymi rosną dwa smutne geranium. Kiedyś miałam dom pełen dźwięków – śmiechu Michała, stukotu jego butów, zapachu kawy, który parzył dla mnie przed pracą. Teraz wszystko ucichło. Nawet radio wyłączyłam, bo i tak nic ciekawego do mnie nie mówi.
Emerytura wystarcza ledwie na rachunki i trochę jedzenia, ale ja od miesięcy odkładam po kilka złotych do słoika z napisem „Michałek”. To nie oszczędności – to miłość w drobniakach. Na kwiaty i znicze. Na ten jeden dzień w roku, kiedy mogę zrobić coś dla niego. Zabrało mi go życie, ale choć tyle mogę oddać w zamian.
W sklepie pytam o promocję na znicze.
– Te z aniołkami dziś po czternaście dziewięćdziesiąt, pani Helenko – mówi ekspedientka.
Licząc monety, czuję, jak palce mi drżą. Starczy ledwie na jeden.
– To proszę jeden, taki jak w zeszłym roku – odpowiadam, uśmiechając się, żeby ukryć wstyd.
Pod blokiem spotykam sąsiadkę.
– Jak tam, pani Helenko? – pyta z tym tonem, co brzmi jak litość.
– Po staremu – mówię. I już wiem, że więcej nie dopyta.
Wieczorem wsypuję resztki drobniaków do słoika. Brzęk metalu o szkło jest jak modlitwa. Zbieram nie na życie, tylko na miłość. Na pamięć, której nikt już nie potrzebuje oprócz mnie.
Spełniłam swój cel
– Udało się, Michałku – szepnęłam, stając przed jego grobem.
W kartonie miałam wszystko. Trzymałam go mocno obiema rękami, aż palce mi zdrętwiały. Po drodze kilka razy musiałam przystawać – tramwaj pełen ludzi, potem długi spacer przez mokre liście i kałuże. Plecy bolały, ale nawet przez chwilę nie pomyślałam, żeby zawrócić. Ten dzień miał być wyjątkowy. Inny niż poprzednie.
W tym roku kupiłam prawdziwe chryzantemy. Trzy duże donice – dwie białe, jedną żółtą. I znicz z aniołkiem, taki, jak Michał lubił. Ten sam model, co w tamtym roku, ale wtedy kupiłam tylko jeden, najmniejszy. Teraz był większy. Lepszy. Jakby to miało cokolwiek zmienić.
Rozpakowywałam wszystko powoli, z namaszczeniem. Przecierałam płytę nagrobną rękawiczką, poprawiałam wstążki na wiązance. Niebo było szare, jakby też pamiętało.
– Widzisz, Michałku? Udało się w tym roku. I kwiaty są porządne, nie te z przeceny. Mama się postarała, jak obiecała... – mówiłam cicho, żeby nikt nie słyszał. Bo to było nasze. Nasze rozmowy, nasze wspomnienia.
– Ale pani ładnie przystroiła – odezwała się kobieta przy sąsiednim grobie.
– Dziękuję... To dla syna – odpowiedziałam, uśmiechając się blado.
Oczy mi się zaszkliły. Zawsze tak mam, kiedy ktoś to zauważy. Że się staram. Że pamiętam.
Kiedy odchodziłam, jeszcze raz obejrzałam się przez ramię. Grób wyglądał pięknie. Jakby ktoś przy nim był codziennie. Jakby Michał wciąż tu był. Jakby to wszystko jeszcze miało sens.
Zrobiło mi się zimno w środku
Dwa dni później znowu pojechałam na cmentarz. Nie mogłam usiedzieć w domu, coś mnie ciągnęło. Chciałam tylko spojrzeć, czy wszystko stoi, czy kwiaty nie zwiędły. Zabrałam ze sobą wkłady do zniczy. Zawsze się przydają.
Szłam tą samą alejką, co zawsze, i już z daleka coś mnie ukłuło w piersi. Coś nie pasowało. Mój grób był pusty. Pusty. Została tylko mokra plama po doniczce i kawałek wosku na płycie. Jakby ktoś zbezcześcił miejsce, które dla mnie było święte.
Stałam jak sparaliżowana, trzymając w rękach siatkę z zakupami. Dopiero po chwili usłyszałam głos zza pleców:
– Znowu ktoś coś sprzątnął? – zapytała dozorczyni, która akurat przechodziła z miotłą. – A nie pierwszy raz, pani kochana. Cmentarz duży, ludzi różni. Niektórzy przychodzą nie po wspomnienia, tylko po łatwy zarobek.
Nie odpowiedziałam. Czułam, że słowa nie przejdą mi przez gardło. Podszedł starszy mężczyzna, zapalając papierosa.
– Złodzieje. Nawet Boga się już nie boją – mruknął.
Skinęłam głową. Nie miałam siły powiedzieć ani słowa. Patrzyłam na nagi, obdarty kamień, jakby ktoś po raz drugi zabrał mi dziecko. To przecież nie były tylko kwiaty i znicze. To był mój czas, moje serce, moje pół roku wyrzeczeń. Każdy grosz, każda niekupiona bułka – wszystko po to, żeby Michał miał choć odrobinę piękna. A teraz co? Został pusty kamień i lodowaty wiatr.
Po policzkach spłynęły mi łzy. Wytarłam je rękawem i szepnęłam:
– Nie martw się, synku. Mama znowu coś wymyśli. Jeszcze raz spróbuje.
Ale nawet ja nie wierzyłam już w swoje słowa.
Straciłam do tego serce
Wracałam do domu jak w transie. Nie pamiętam nawet, jak trafiłam na przystanek. W tramwaju ludzie rozmawiali, śmiali się, ktoś słuchał muzyki w słuchawkach. Świat toczył się dalej, a ja czułam, że mój właśnie się zatrzymał.
W mieszkaniu było zimno. Otworzyłam drzwi i od razu poczułam zapach kurzu i wilgoci. Zdjęłam płaszcz, usiadłam na krześle i gapiłam się w ścianę. W głowie tylko jedno zdanie: „Nie ma ich. Zabrali wszystko”. I zaraz drugie, które bolało jeszcze bardziej: „Zabrali mi też jego”.
Wzięłam do ręki telefon. Przewinęłam listę kontaktów, aż trafiłam na numer wnuczki. Zadzwoniłam. Mieszkała za granicą.
– Babciu? – odezwała się znużonym głosem.
– Kochanie… ukradli znicze i kwiaty z grobu Michała… wszystko… – wyszeptałam.
– Ojej. To takie przykre… Ale nie przejmuj się, kupimy coś następnym razem.
– Następnym razem? – powtórzyłam głucho. – To nie znicze, dziecko. To pół roku mojego życia.
– No babciu, przecież to tylko rzeczy – odpowiedziała obojętnie i szybko się pożegnała, tłumacząc, że ma spotkanie.
Odłożyłam telefon. W mieszkaniu zapadła cisza. Taka gęsta, że aż dzwoniło mi w uszach. Patrzyłam na słoik z napisem „Michałek”. Pusty. Jak ja.
Przypomniałam sobie dzień jego pogrzebu – ten sam chłód, ten sam ciężar w sercu. Tylko wtedy ludzie byli obok, składali kwiaty, mówili „proszę się trzymać”. Teraz nikt już nie mówił nic.
Zrozumiałam, że to nie złodzieje zabrali kwiaty. Oni tylko dokończyli to, co zaczęło życie. Ukradli mi syna jeszcze raz.
Jak można żyć z czymś takim na sumieniu?
Pierwszy listopada. Od rana padał lekki deszcz, a z nieba zwisała mgła jak gruba firanka. Ubierałam się powoli, jak do czegoś ważniejszego niż święto. Ubrałam czarne palto, to, co zawsze. Szalik z wełny, który kiedyś zrobiła mi mama. W torebce świeczki i chusteczki. I portmonetka – prawie pusta.
Na cmentarzu tłum. Dzieci ze zniczami, matki z siatkami, ojcowie pchający wózki. Ja szłam sama, jak zawsze. W rękach tylko ta jedna reklamówka z tanimi zniczami z bazaru. Wzięłam dwa po dwa pięćdziesiąt. Takie na godzinę płomienia. Na więcej nie było mnie stać.
Usiadłam na ławeczce przy grobie. Wokół kwiaty, kolorowe, drogie. Grób Michała – surowy. Dwa znicze i ja.
– Wybacz, Michałku. Nie tak miało być – szepnęłam.
Obok usiadła jakaś starsza kobieta. Milczałyśmy chwilę, aż odezwała się cicho:
– Wie pani… ja tam wierzę, że dusza syna i tak wie, że pani tu była. Nawet jakby nic tu nie było.
– Ale przecież ludzie widzą…
– Ludzie zawsze widzą. Ale nie patrzą sercem – odparła, patrząc w dal.
Pokręciłam głową. Co ona może wiedzieć? Ale chwilę potem poczułam, że ma rację. Może to tylko ja tak kurczowo trzymam się rzeczy, bo tylko rzeczy mi zostały.
Patrzyłam, jak płomienie tańczą na mokrym wietrze. Jeden po drugim gasły. Patrzyłam do końca. Nie miałam po co wracać.
– Więcej nie dam rady, Michałku – szepnęłam. – To był ostatni raz.
Został mi tylko smutek
Kiedy wróciłam do domu, było już ciemno. W korytarzu pachniało zimnem i starymi butami. Zrzuciłam płaszcz, usiadłam na krześle i przez chwilę po prostu siedziałam. Czułam, jak mokre włosy przyklejają mi się do twarzy. Z radia, które ktoś włączył za ścianą, leciała wesoła piosenka o miłości. Wyłączyłam światło, żeby nie widzieć swojego odbicia w szybie.
Na stole stał słoik z napisem „Michałek”. Pusty. Pomyślałam, że mogłabym go wyrzucić, ale jakoś nie umiałam. To był mój mały skarbiec nadziei, której już nie miałam. Otworzyłam szafkę, wzięłam herbatę, nalałam wrzątku. Kubek zadrżał w dłoniach. Czułam, że nie chodzi o te kwiaty, ani o znicze. Chodziło o to, że miałam po co wstawać. Miałam cel, sens, rytuał, w którym jeszcze czułam się potrzebna. Teraz to też mi zabrali.
Spojrzałam w okno. Na ulicy przechodziła młoda para – śmiali się, trzymali za ręce, ślady ich butów znikały w mżawce. Pomyślałam, że kiedyś ja też tak szłam. Z mężem. Z synem. Z życiem, które miało kolor.
Zgasiłam światło w kuchni i usiadłam w ciemności. W ciszy słychać było tylko kapanie kranu. Zamknęłam oczy. „Zabrali mi kwiaty, zabrali znicze… Ale najbardziej zabrali mi powód, żeby jutro wstać z łóżka” – pomyślałam. I wtedy pierwszy raz od dawna nie poczułam już nic.
Helena, 75 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy ktoś okradł grób mojego dziadka, zaczął się rodzinny festiwal pretensji. Winowajca zaskoczył nas wszystkich”
- „Teściowa robiła szopkę z grobu teścia, a do mnie miała pretensje. Na cmentarzu wykrzyczałam coś, czego pożałowałam”
- „Na grobie babci znalazłam obcy wieniec na Wszystkich Świętych. Rodzina uniosła się honorem i zaczął się kabaret”

