Reklama

Plan był prosty: wynajmujemy przytulny apartament nad Adriatykiem, odpoczywamy z dala od pracy, stresu i obowiązków. A że teściowie nigdy nie byli za granicą, uznaliśmy z mężem, że to świetna okazja, by spędzić trochę czasu razem i zrobić im prezent: podróż życia. Tyle że oni zrozumieli to zupełnie inaczej. Bo dla nich „prezent” oznaczał, że my – trzydziestoletnie dzieci – zapłacimy za wszystko.

Zaczęło się niewinnie. Trochę jak zły żart, który z każdą godziną przestaje śmieszyć, a zaczyna wkurzać. Gdybym wtedy wiedziała, że ten wyjazd skończy się dla mnie gorzką lekcją o granicach i bezczelności, zaproponowałabym im co najwyżej wspólnego grilla na działce. Ale nie. Dałam się wciągnąć w pułapkę uprzejmości, która miała mnie kosztować więcej niż tylko pieniądze.

Zapłaciliśmy za przekąski

Zaczęło się jeszcze w aucie, na trasie do Chorwacji. Mąż prowadził, teściowa komentowała widoki za oknem, a teść... spał. Ja nerwowo zerkałam na GPS i sprawdzałam, ile jeszcze do celu. Kiedy wreszcie zrobiliśmy postój na stacji benzynowej, marzyłam tylko o kawie i chwili ciszy. Mąż zatankował, kupiliśmy winietki, wodę, kanapki. Teściowie też sobie coś dobrali – oczywiście bez pytania, kto płaci.

Staliśmy w kolejce do kasy, gdy teść rzucił mimochodem:

– Oddamy wam potem.

Ani spojrzenia, ani gestu, żeby wyciągnąć portfel. Tylko to jedno zdanie, wypowiedziane tak lekko, jakby mówił o pogodzie. Zrobiło mi się duszno. Ale jeszcze nic nie powiedziałam. Spojrzałam tylko na męża. Ten uśmiechnął się i skinął głową kasjerce. Przeciągnęła kartę. Naszą kartę.

Wróciliśmy do auta. Cisza. Nikt nie poruszył tematu. Może nie chciałam robić afery już pierwszego dnia. Może łudziłam się, że to tylko taki „pierwszy raz” i że przecież normalni ludzie się rozliczają. Że może jutro rano ojciec męża wyskoczy z pieniędzmi i powie: „masz, córeczko, za stację, co by długów nie było”. Nie powiedział. Zostaliśmy z rachunkiem i niewygodnym milczeniem. I choć to był dopiero początek podróży, coś mnie wtedy tknęło. Ale, jak idiotka, machnęłam ręką. „Przecież to rodzina.” Tyle że rodzina potrafi najdotkliwiej przetestować twoje granice – i portfel.

Nie mieli euro

Gdy dotarliśmy na miejsce, słońce chyliło się ku zachodowi. Apartament rzeczywiście był uroczy – jasny, z widokiem na morze, pachniał czystością i olejkiem z lawendy. Gospodarz czekał na nas z kluczami i kartką, na której widniała kwota za cały pobyt.

Mój mąż wyjął portfel i zanim sięgnął po kartę, spojrzał pytająco na swojego ojca. A teść? Zrobił minę, jakby go pytali o misję na Marsa.

– Oj, nie mam euro przy sobie. Wszystko mam jeszcze w złotówkach. Miałem wymienić, ale nie zdążyłem... – rzucił tonem, jakby to był drobiazg.

Zamarłam. Spojrzałam na męża, który tylko westchnął i zapłacił całość. Pomyślałam: dobra, jeden dzień, najwyżej przeliczymy i oddadzą jutro. Nie oddali. Zamiast tego teściowa następnego ranka powiedziała radośnie:

– Przypomnijcie mi, żebyśmy podjechali do kantoru. Bo wiecie, ja się w tych euro zupełnie nie orientuję.

Nie podjechaliśmy. Przez cały tydzień temat kantoru był jak fatamorgana. Pojawiał się w rozmowach, ale znikał przy każdej próbie konkretu. A kwota – niemała – ciągle wisiała nad nami jak chmura.

Gdy trzeciego dnia zaproponowałam, że może spiszemy wszystko i rozliczymy się po powrocie, teściowa parsknęła śmiechem:

– Oj, Magda, naprawdę musimy być tacy drobiazgowi? Przecież jesteśmy rodziną.

Naciągali na wszystko

Każde wyjście na miasto wyglądało tak samo. My – z kalkulatorem w głowie, oni – z apetytem i rozkoszną beztroską. W knajpkach rozsiadali się jak królowie, wertowali menu, jakby czytali książkę kucharską, a potem zamawiali: ryby, owoce morza, regionalne wina, desery. Gdy kelner przynosił rachunek, następowała ta sama scena.

Mąż szturchał mnie łokciem.

– Zapłać, kochanie. Potem się rozliczymy – szeptał.

Tyle że to „potem” nigdy nie nadchodziło. A ja, idiotka, płaciłam. Kartą. Raz, drugi, piąty. Miałam nadzieję, że może zauważą, że coś tu nie gra. Że choć raz powiedzą: „tym razem my zapłacimy”.

Nie powiedzieli.

Kiedyś, przy lodziarni, usłyszałam, jak teściowa mówi do teścia:

– Weź jeszcze te dwie gałki dla mnie. Magda ma kartę, to i tak zapłaci.

Nie wiedzieli, że stoję tuż za nimi. Zamarłam. Przez gardło nie przeszło mi już ani jedno słowo. Płaciliśmy też za kawy na promenadzie, bilety na rejs statkiem, parking, opłatę klimatyczną, nawet za magnesy na lodówkę. Zawsze z tym samym komentarzem: „Później się podzielimy”, „Zaraz pójdziemy do kantoru”, „Nie mamy drobnych”.

Byłam wściekła, zmęczona i… zażenowana. Przed mężem, przed sobą, przed obcymi, którzy może myśleli, że to my ich sponsorujemy. I może tak właśnie było. Karta płatnicza, która miała być wygodą, stała się moim przekleństwem. Bo ile razy można ją wyciągać, zanim ktoś w końcu powie: „Dziękujemy”?

Chciałam się rozliczyć

Czwartego dnia nie wytrzymałam. To był ten moment, kiedy napięcie we mnie buzowało jak czajnik przed zagotowaniem. Siedzieliśmy wieczorem na tarasie, wiatr znad morza przynosił zapach soli i rozmarynu. Wydawałoby się – idealny moment na relaks.

– Słuchajcie… – zaczęłam niepewnie, zerkając na męża, który zamarł z kieliszkiem wina w ręce. – Może byśmy tak spisali wszystkie koszty i się po prostu rozliczyli? Dla porządku. Żeby potem nie było niedomówień…

Cisza. Teść spojrzał gdzieś w bok, jakby właśnie usłyszał odgłos wojny na horyzoncie. Ale to teściowa zareagowała pierwsza.

– Oj, Magdalena, naprawdę musimy tak liczyć każdy grosz? – zapytała z udawaną troską. – Przecież rodzina to nie kantor.

Zaniemówiłam. Mąż patrzył na mnie z mieszaniną zmieszania i żalu. Jakby chciał coś powiedzieć, ale się bał. A może wolał znowu przemilczeć.

– Ale my nie jesteśmy bankiem… – wyrwało mi się w końcu, cicho, z goryczą. – Płacimy za wszystko. Od początku.

Nikt was nie zmuszał – odparła sucho teściowa, jakby obrywała od klientki w kolejce, a nie słuchała synowej, która chciała tylko sprawiedliwości.

Od tej rozmowy atmosfera siadła. Wieczory stały się krótsze, śniadania cichsze. Nie było już śmiechów przy stole ani wspólnego planowania dnia. Tylko wymuszone grzeczności i lodowaty dystans. I jedno uczucie, które mnie nie opuszczało: byłam intruzem na własnych wakacjach.

Teściowie nie mieli wyrzutów sumienia

Ostatni dzień w Chorwacji spędziliśmy osobno. Oni poszli na targ, my z mężem usiedliśmy na plaży, w ciszy. Nawet morze jakby przestało szumieć. Patrzyłam w wodę i myślałam, jak bardzo te wakacje odbiegły od moich wyobrażeń.

Wieczorem, przy pakowaniu, teściowa jeszcze rzuciła:

– O, zapomniałam! Trzeba było pójść do kantoru… No nic, może po powrocie.

Nie odpowiedziałam. Właściwie już nie miałam siły. Zresztą i tak wiedziałam, że po powrocie też nie będzie żadnego „rozliczenia”. I nie było.

Po powrocie do Polski nikt nie wspomniał o pieniądzach. Nikt nie zapytał, ile wyniosły rachunki, ile zapłaciliśmy za paliwo, jedzenie, noclegi, opłaty. Zamiast tego usłyszałam od znajomej, że moja teściowa na kawie powiedziała coś, co zabolało bardziej niż wszystkie rachunki razem wzięte.

Oni to bogaci są, to im nie szkoda. A my, emeryci, to się człowiek trzy razy zastanowi, zanim wyda. Ale jak zaprosili, to niech płacą.

Dziś wiem jedno: granice trzeba stawiać wcześniej. Zanim padną pierwsze „zapłać, potem oddamy”, zanim ktoś założy, że skoro masz kartę, to możesz wszystko.

Magdalena, 32 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama