„Pojechaliśmy z dziećmi na wakacje do Zakopanego. Paragon grozy wcale nie był najgorszą pamiątką z tego wyjazdu”
„Kiedy dotarliśmy na miejsce, wszystko było szare, rozmoknięte i chłodne. Zamiast gór – mgła. Zamiast spaceru – suszenie dziecięcych butów przy grzejniku. Szlak, który mieliśmy przejść pierwszego dnia, był cały zabłocony”.

- Redakcja
Ten urlop był moją nadzieją. Wymyśliłam go jako ratunek. W góry – daleko od świateł miasta, od telefonów, od rutyny. My, we czwórkę, razem. Widziałam to oczami wyobraźni: wspólne śniadania na tarasie z widokiem na dolinę, rodzinne zdjęcia na tle szczytów, dzieci z rumieńcami od świeżego powietrza, Tomasz trzymający mnie za rękę.
Marzyłam o tym
W dniu wyjazdu padało od rana. Nie jakiś tam lekki kapuśniaczek, ale prawdziwa ściana wody. Spakowani, z dziećmi z tyłu auta, ruszyliśmy o świcie z nadzieją, że może tam, w Zakopanem, pogoda okaże się łaskawsza. Włączyłam radio, próbowałam robić dobrą minę, podśpiewywałam piosenkę, która leciała w tle, ale z tyłu słyszałam tylko marudzenie. Hania mówiła, że boli ją brzuch, a Franek kopał ją w fotel.
– Przestań ją kopać, na litość boską – syknęłam, odwracając głowę.
Tomasz jechał w milczeniu, wpatrzony w drogę. Widziałam po zaciśniętej szczęce, że był spięty. Może przez ten deszcz, może przez dzieci, a może przez to, że wyciągnęłam nas w tę podróż, kiedy wolałby zostać w domu. Próbowałam zagaić, opowiedzieć anegdotkę z pracy, ale odpowiadał półsłówkami. Po pięciu minutach dałam sobie spokój.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, wszystko było szare, rozmoknięte i chłodne. Zamiast gór – mgła. Zamiast spaceru – suszenie dziecięcych butów przy grzejniku. Szlak, który mieliśmy przejść pierwszego dnia, był cały zabłocony.
Byłam bezradna
Dzieci się nudziły, mnie bolała głowa, a Tomasz przepadł z telefonem w ręce, siedząc przy oknie pensjonatu.
– Zobacz, można iść do tej bacówki niedaleko – powiedziałam po południu, pokazując mu mapkę.
– Myślisz, że z dzieciakami przejdziemy cokolwiek w tym błocie? – rzucił chłodno.
Zatkało mnie.
– No tak, przecież to wszystko moja wina – powiedziałam, nie ukrywając złości. – Bo kto wybrał to miejsce? Ja. Kto załatwił nocleg? Ja. Kto robił listę rzeczy i pakował torby? Też ja. A ty tylko przyjechałeś i narzekasz.
– Nie o to chodzi… – zaczął, ale machnęłam ręką.
– Właśnie o to chodzi. Zawsze o to chodzi.
Było mi wstyd, że dzieci słyszą tę rozmowę. Przeszłam do drugiego pokoju pod pretekstem rozpakowywania rzeczy, ale tak naprawdę musiałam złapać oddech. Oparłam się o ścianę i poczułam, że moje serce wali z rozczarowania. Przecież próbowałam. Tak bardzo się starałam. I znowu to ja byłam tą, która „źle zaplanowała”, „źle wybrała”, „czegoś nie przewidziała”.
Wiecznie marudził
W tamtym momencie dotarło do mnie, że Tomasz nie jest już moim sojusznikiem. Nie czułam wsparcia. Czułam się jak samotna kobieta na rodzinnym wyjeździe, który miał być ratunkiem.
Obudziłam się z nadzieją, że pogoda się poprawi, ale gdy tylko podniosłam roletę, zobaczyłam biały krajobraz. Na ulicy leżała cienka warstwa śniegu. W lipcu. W pierwszej chwili pomyślałam, że to żart, że może jeszcze śnię, ale po chwili dzieci wbiegły do pokoju rozemocjonowane.
– Mamo, zobacz, sypie! – krzyczała Hania.
Franek piszczał i próbował wkładać sandały, żeby wyjść na zewnątrz. Zatrzymałam go w progu.
– Nie, nie ma mowy. Najpierw musimy was porządnie ubrać.
Zaczęłam grzebać w torbie z ubraniami, ale od początku wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Mieliśmy tylko lekkie kurtki, bluzy i polary. Nie przewidziałam zimy w środku lata. Spakowałam się jak matka, która wierzy w prognozy pogody i foldery turystyczne z uśmiechniętymi rodzinami w t-shirtach. Tomasz wszedł do kuchni z telefonem w dłoni.
– Dwadzieścia minut temu była burza śnieżna na Kasprowym.
– Muszę iść do sklepu, dzieci zmarzną – powiedziałam. – Potrzebujemy ciepłych kurtek, skarpet, czapek.
– A nie możesz po prostu przykryć ich kocem?
Spojrzałam na niego i nie odpowiedziałam.
Nie przygotowaliśmy się
Wzięłam portfel, dokumenty i wyszłam z pensjonatu, zostawiając dzieci pod jego opieką. Na zewnątrz wiało. Biegłam niemal przez mokry chodnik, mijając turystów, którzy – tak jak ja – byli totalnie nieprzygotowani na pogodowy absurd.
W sklepie turystycznym natychmiast dopadły mnie ceny. Najtańsza dziecięca kurtka kosztowała trzysta pięćdziesiąt złotych. Rękawiczki – sto pięćdziesiąt. Zgrzytnęłam zębami i zaczęłam przeliczać, co muszę wziąć, żeby dzieci nie chorowały, a jednocześnie nie stracić wszystkich pieniędzy na początku urlopu.
W tym momencie zadzwonił telefon.
– Ile ty tam chcesz wydać? – zapytał Tomasz bez przywitania.
– Dzieci nie mają w co się ubrać. Nie mamy wyjścia – odpowiedziałam, starając się mówić spokojnie.
– Marta, ale nie mamy drukarki pieniędzy. Może trzeba było wziąć więcej z domu, a nie teraz szaleć.
Rozłączyłam się, nie mówiąc już ani słowa. Wróciłam do pensjonatu z siatką i poczuciem, że po raz kolejny wszystko muszę załatwiać sama. Tomasz nie zainteresował się, ile rzeczy wniosłam na plecach pod górkę, nieprzyzwyczajona do górskiego powietrza i śliskich chodników.
Wszystko zorganizowałam
Kolejnego dnia po południu wreszcie przestało padać. Niebo się rozjaśniło, chmury zaczęły powoli znikać i dzieci dosłownie wybiegły z pensjonatu. Spontanicznie zdecydowaliśmy, że pójdziemy na Sarnią Skałę. Miała być łatwa, widokowa, idealna na rozruch. Chciałam, żeby dzieci zapamiętały ten dzień jako coś więcej niż mokre buty i znudzenie.
Szliśmy w czwórkę, z plecakami pełnym kabanosów i z termosami z herbatą. Przez chwilę poczułam coś na kształt nadziei. Może jednak nie wszystko stracone? Może to miejsce nas jeszcze uratuje? Dzieci się śmiały, potykały na wystających korzeniach, zadawały pytania o szczyty, które ledwo było widać przez zarośla.
Ale ścieżka była w błocie. Grząska, śliska, zdradliwa. Co chwila któreś się przewracało. Tomasz pomógł Hani podnieść się z kolan, ale nie powiedział ani słowa. Podał jej dłoń i poszedł dalej. Gdy dotarliśmy na górę, wiatr wiał tak mocno, że nie dało się nawet spokojnie usiąść. Zrobiliśmy kilka zdjęć, dzieci znowu się śmiały, ale ja już czułam napięcie w całym ciele. Tomasz nie popatrzył w moją stronę ani razu.
Nie mogłam uwierzyć
Po zejściu postanowiliśmy, że zasłużyliśmy na nagrodę. I tak trafiliśmy do karczmy, jeszcze w mokrych butach, z resztkami błota na nogawkach. Dzieci zamówiły wszystko, co było kolorowe i słodkie. Tomasz przewrócił oczami, ale nie powiedział nic. Ja próbowałam udawać, że nie widzę, jak zaciska palce na widelcu, jak krzywi się na każdy dodatkowy sos czy wymyślne danie.
Rachunek przyszedł szybciej niż zamówione placki. Sześćset złotych. Prawie tyle, co całodniowy budżet. Zbladłam, Tomasz aż się oparł o stół.
– To jakaś pomyłka? – zapytał kelnera.
– Nie, wszystko się zgadza – odpowiedział chłopak z uśmiechem, pokazując pozycje w systemie.
– Czy wyście oszaleli? – warknął Tomasz. – Za pierogi i sok dla dzieci?
– Tomasz, spokojnie – powiedziałam, czując, jak wszyscy zaczynają się na nas gapić.
– Nie będę spokojny, skoro to kosztuje tyle, co weekend za granicą – podniósł głos.
Ludzie udawali, że nas nie słyszą. Siedziałam cicho, zawstydzona i zrezygnowana. Wiedziałam, że nie ma sensu się tłumaczyć. Po prostu zapłaciłam.
To był ostatni wyjazd
Po wyjściu z karczmy nastała cisza. Dzieci szły przodem, trzymając się za ręce.
– Gratuluję rozsądku – powiedział cicho Tomasz. – Teraz będziemy jeść zupki chińskie do końca wyjazdu.
– Wiesz co? Mam dość słuchania, że wszystko robię źle.
– A nie robisz?
Zatrzymałam się i spojrzałam mu w oczy. Nie chciało mi się już krzyczeć, właściwie nie chciało mi się już nic. Chciałam tylko wrócić do pensjonatu i pójść spać.
Po powrocie do domu wszystko wyglądało tak samo. Te same ściany, te same kubki w szafce, dzieci biegające po salonie w tych samych piżamkach. Ale ja już wiedziałam, że nic nie będzie takie jak wcześniej. Tomasz zaczął spać na kanapie. Powiedzieliśmy dzieciom, że tata chrapie i że łatwiej mu rano wyjść do pracy, że tak będzie przez chwilę. Kłamaliśmy z uśmiechem, jak wielu przed nami.
Nie rozmawialiśmy. W kuchni wymienialiśmy się tylko hasłami: mleko, papier toaletowy, zebranie u Hani. Każde z nas robiło swoje, każde udawało.
Marta, 38 lat
Czytaj także:
- „Matka nie sypia po nocach, bo siostra codziennie wieszczy jej koniec świata. Te przepowiednie skończyły się tragedią”
- „Pojechaliśmy z teściami na wakacje do Chorwacji. Chcieli, żeby im sponsorować noclegi i każdą zachciankę”
- „Przez całe wakacje czułam się jak służąca. Byłam na każde zawołanie rodziny, a mąż się tylko wylegiwał na plaży”

