Reklama

Odliczałam dni do weekendu. Po prawie 20 latach małżeństwa, dwóch odchowanych dzieciach, tysiącach nieprzespanych nocy i nieskończonych zakupach w markecie — wreszcie jechaliśmy gdzieś tylko we dwoje. Bez pieluch, bez plecaków, bez pytania „co na obiad?”. Bez biegających dzieciaków i wiecznego twierdzenia, że się nudzą. Tylko ja i Mirek. Romantyczny pensjonat w górach, wino przy kominku i długie rozmowy bez przerywania ich przez krzyki z pokoju obok. Czy może być coś piękniejszego? Dla mnie to prawdziwy raj na ziemi.

Chcieliśmy odpocząć we dwoje

Zwyczajnie potrzebowałam tego wyjazdu, żeby nieco oderwać się od codzienności i po prostu nie zwariować. Chciałam, żebyśmy na nowo odnaleźli nasze dawne uczucie. Bo ostatnio pochłonęła nas szara rzeczywistość i byliśmy głównie rodzicami, a nie zakochaną parą. A tak przecież zawsze być nie może, prawda? Nawet małżeństwa z dłuższym stażem potrzebują czasami poczuć się jak beztroskie dwudziestolatki wpatrzone w oczy partnera i czujące, że świat stoi przed nimi otworem.

Jak myślisz, poradzą sobie? – zapytałam Mirka, zapinając kurtkę i zerkając ostatni raz na nasz dom.

– Daj spokój z tym zamartwianiem się. Jasne, że sobie poradzą. Majka ma siedemnaście lat, Kuba dziewiętnaście. To już prawie dorośli ludzie, Ela. – mąż uśmiechnął się i pocałował mnie w czoło. – No i przecież twoja mama ma wszystko pod kontrolą.

Uwierzyłam. Zresztą… chciałam uwierzyć. Nasze nastolatki może i czasami miały swoje własne pomysły, ale ogólnie to dobre i odpowiedzialne dzieciaki. Do tego babcia Zosia będzie dyskretnie czuwać. A kto jak kto, ale ona z wnukami radzi sobie wyśmienicie.

Postanowiłam więc się odprężyć i na te dwa dni zapomnieć całkowicie o domu. W końcu i mnie, i Mirkowi to się należało.

Weekend był idealny

To były cudowne dwa dni. Chodziliśmy po szlakach, piliśmy grzane wino, śmialiśmy się, jakbyśmy znowu mieli dwadzieścia lat. Próbowaliśmy pyszności w pensjonacie i miejscowych knajpkach, a ja byłam wniebowzięta, że nie muszę po tym wszystkim zmywać naczyń. No po prostu, żyć nie umierać.

Nawet nie pamiętałam, kiedy ostatnio Mirek tak na mnie patrzył. Jakby znowu był tym chłopakiem z trzeciego roku, który przynosił mi kanapki na wykłady. I który zapraszał mnie do uczelnianego bufetu na wiecznie zimną kawę, żeby tylko chwilę pogadać. Eh, co to były za czasy.

– Powinniśmy robić to częściej – westchnęłam, przytulając się do niego przy ognisku.

Ogień przyjemnie trzaskał iskrami, a ja byłam zrelaksowana i naprawdę szczęśliwa. No i w głębi duszy młodsza o dobre dwadzieścia lat.

– Pewnie, że tak. I wiesz co? Tak naprawdę musimy tylko sobie na to pozwolić – odpowiedział cicho. – Przecież dzieci niedługo się wyprowadzą, a my znowu zostaniemy tylko we dwoje.

– No – odpowiedziałam tylko, wtulając się mocno w jego ramiona.

– A wtedy musimy na nowo ułożyć sobie nasze życie – Mirek się do mnie uśmiechnął. – W końcu nie bez powodu ludzie mówią, że po czterdziestce przeżywa się drugą młodość – mrugnął okiem, ale widziałam, że mówi całkiem poważnie.

To wszystko brzmiało jak bajka, z której wcale nie chciałam się budzić. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że nasza sielanka skończy się gwałtownie tuż po powrocie do domu.

Byliśmy w szoku

Wróciliśmy w niedzielę wieczorem. Podjechaliśmy pod dom i od razu coś mi nie pasowało. Na podjeździe stał samochód, którego nie znałam. Z okien na górze przebijało się dziwne, pulsujące światło. Spojrzałam na Mirka.

– Może mama została dłużej? – mruknęłam niepewnie.

Ale kiedy weszliśmy do środka, zamarliśmy. W całym salonie panował nieopisany bałagan. Nie taki zwykły, no wiecie, nie taki pod tytułem: „dzieci nie sprzątnęły po obiedzie”. To był totalny chaos. Puste butelki walały się po całej podłodze. Na stole leżała paczka chipsów wysypanych obok miski, a na ścianie ktoś powiesił… czerwone stringi z koronki. Z sufitu zwisała girlanda z napisem „IMPRA ROKU”.

– Co do… – szepnął Mirek, wchodząc dalej.

W kuchni śmierdziało przypalonym popcornem. Zlew był pełny. Brudne talerze, przypalona patelnia, jakieś garnki, miski, talerze, widelce, szklanki. Lodówka niemal świeciła pustkami. Zostało mleko, masło, trochę jajek, kubeczek śmietany i warzywa, których nikt nie ruszył. Ktoś rozlał coś czerwonego na moim wymuskanym blacie. A w łazience... nawet nie chcę opisywać, co tam zobaczyłam. Z głośników w salonie wciąż sączyła się cicho jakaś techno-playlista. Jednym słowem – koszmar.

– Gdzie oni są?! – zapytałam już głośno, czując, jak drży mi głos.Nie musieliśmy długo szukać.

Czy my w ogóle znaliśmy nasze dzieci?

Majka spała w swoim pokoju. Leżała na kołdrze, z makijażem rozmazanym na pół twarzy i z rozczochranymi włosami. W pokoju Kuby na podłodze leżało trzech chłopaków. Wszyscy chrapali. W kącie stała dziewczyna w za dużej koszulce i z kubkiem w ręce. Moim ulubionym kubkiem, który kiedyś przywiozłam z Międzyzdrojów – muszę podkreślić. Tym samym, w którym codziennie piłam kawę i którego nie pozwalałam używać nikomu z domowników.

– Przepraszam… wy to… rodzice? – zapytała cicho, zawstydzona.

No chociaż tyle, że to dziewczę się wstydzi. Nie odpowiedziałam jej jednak. Po prostu wyszłam z pokoju i zamknęłam się w łazience. Musiałam ochłonąć. Patrzyłam na swoje odbicie i próbowałam zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. Kto podmienił mój dom i moje dzieci?

To miały być odpowiedzialne dzieciaki. Kuba zawsze był spokojny, lubił książki, nawet na studniówkę nie chciał iść. Musieliśmy na siłę wysyłać go z Mirkiem, żeby nie opuścił pierwszej najważniejszej imprezy w swoim życiu. Przecież to wspomnienia, do których po długich latach wraca się z nutką sentymentu w głosie. W końcu poszedł z córką mojej koleżanki z pracy, ale i tak twierdził, że takie zabawy, to nie jego klimaty. A Majka? Może i jest trochę pyskata, ale przecież to normalne w tym wieku. Ona też nie jest typem imprezowiczki. A tutaj coś takiego.

Z łazienki wyszłam dopiero po dobrych dwudziestu minutach. Gdy dom był już w miarę ogarnięty, a wszyscy goście opuścili nasze progi – jedni przytomni, inni nieco mniej.

Zrobiłam awanturę

– Jak mogliście?! – wybuchłam, gdy grzecznie siedzieli już przy stole.

Majka spuszczała wzrok, a Kuba starał się być opanowany.

To była tylko jedna impreza…– zaczął.

– Tylko jedna impreza? Wpuściliście obcych ludzi do naszego domu! – krzyknęłam. – Pod naszą nieobecność. Jak dobrze pamiętam, to nie na to się umawialiśmy. Nie pisnęliście nawet słowem, że coś planujecie. Zwyczajnie wykorzystaliście sytuację i oszukaliście nas. Na co liczyliście?

– Ale mamo, przecież jesteśmy dorośli – syn próbował protestować, ale mu przerwałam:

– Po pierwsze, osiemnaście lat jeszcze nie oznacza dorosłości. Po drugie, Majka nie ma nawet tyle. Po trzecie, zrobiliście straszny bałagan. A co jakby któryś z waszych gości wyniósł coś cennego z naszego domu.

Wyraźnie widziałam, że Jakub się zawstydził. Córka uparcie milczała. Zupełnie jak nie ona. Gdzie się podział ten jej charakterek wyrażający się tendencją do dyskusji?

– A tak w ogóle to gdzie jest babcia? Przecież miała mieć na was oko – nagle przypomniałam sobie, że to moja własna matka miała czuwać nad wnukami.

– Pojechała do cioci – odpowiedziała Majka. – Poprosiliśmy ją, powiedzieliśmy, że sami damy sobie radę, a ona chętnie skorzystała z okazji, żeby wyrwać się z domu. Ciocia Zosia zaplanowała dla niej jakąś wizytę u bioenergoterapeuty czy coś takiego.

Próbowali się tłumaczyć

Zrobiłam wielkie oczy. Naprawdę, z nią też muszę sobie pogadać, bo przecież nie taka była między nami umowa.

– I to jest wasza wersja „damy radę”? – zapytał przytomnie Mirek.

Zrobiło się cicho. Bardzo cicho.

– Myśleliśmy, że to nic takiego. No wiesz, że jesteśmy dorośli i zasłużyliśmy na trochę wolności – powiedział w końcu Kuba.

Westchnęłam. Byłam zła, ale też rozczarowana. I – chociaż nie chciałam się do tego przyznać – przestraszona. Bo może faktycznie nie znaliśmy już swoich dzieci?

Jeszcze tego samego wieczoru usiedliśmy z Mirkiem w naszej sypialni. Bez gniewu, bez krzyków. Po prostu rozmawialiśmy.

Może popełniliśmy błąd – powiedział cicho. – Zawsze staraliśmy się ich chronić, ale może za bardzo. Nie nauczyliśmy ich, co to znaczy odpowiedzialność.

– A może chcieliśmy nadal traktować ich jak dziesięć lat temu. I nie dostrzegliśmy, że w międzyczasie dorośli? – dodałam, ścierając łzy z policzków.

Następnego dnia poprosiliśmy dzieci o rozmowę. Ustaliliśmy nowe zasady. Więcej zaufania, ale też więcej odpowiedzialności. I przede wszystkim: szczerość. Bez niej nie zbudujemy już nic.

Dom sprzątaliśmy razem. Przez kilka godzin, całą czwórką – ja, Mirek, Kuba i Majka. Pucowaliśmy każdy zakamarek. I choć początkowo zgrzytało, w pewnym momencie zaczęliśmy się śmiać. Gdy Kuba rozlał płyn do podłóg, a Majka wylała pianę na swoje ulubione skarpetki w róże.

To nie był taki weekend, jaki sobie wymarzyłam. Ale może… właśnie taki był nam potrzebny? Bo czasami trzeba coś rozwalić, żeby potem zbudować to lepiej. Nawet jeśli zaczyna się od zmywania zaschniętego sosu pomidorowego z sufitu.

Matylda, 46 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama