Reklama

Na Mazury pojechaliśmy z założeniem, że to będzie nasza druga szansa. Po siedmiu latach małżeństwa, coś między nami przygasło. Byliśmy bardziej współlokatorami niż parą, która kiedyś nie mogła się od siebie oderwać. Ja marzyłam o spokojnych wieczorach nad jeziorem i rozmowach przy ognisku. On – chyba o świętym spokoju. Myślałam, że oddalenie od codziennych spraw pomoże nam się zbliżyć. Wynajęliśmy małą przyczepę na kempingu pod Giżyckiem. Drugiego dnia mój mąż zniknął. Wszystko nagle posypało się jak domek z kart.

Podróż pełna ciszy

Z Warszawy wyjechaliśmy po południu. Piątek, koniec czerwca, więc korki jak zwykle. Droga na Mazury powinna była zająć nam niecałe cztery godziny, ale jechaliśmy prawie sześć. I przez większość z nich nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa.

– Znowu się zamknąłeś w sobie – rzuciłam w końcu, gdy staliśmy w korku za Ostrołęką.

– Może po prostu nie mam nic do powiedzenia – odburknął mój mąż, nie odrywając wzroku od przedniej szyby.

Zamilkłam. Nauczyłam się już, że każda próba rozmowy kończy się tym samym. Obrażony chłopiec za kierownicą. Miałam nadzieję, że ten wyjazd coś zmieni. Chciałam wierzyć, że kilka dni bez internetu, z komarami i kiełbasą z ogniska, przypomni nam, kim kiedyś byliśmy.

Dojechaliśmy na miejsce o zmierzchu. Kemping był mały, tuż nad brzegiem jeziora. Przyczepa, którą wynajęliśmy, miała wszystko, czego potrzebowaliśmy – lodówkę, łazienkę, nawet leżaki. Za nami ciągnęły się gęste krzaki i lasek, z przodu widok na wodę. Obok stała inna przyczepa, dość nowa, z parasolem ogrodowym i suszącym się strojem kąpielowym na sznurze.

– No, może nie będzie tak źle – powiedział, wychodząc z auta i przeciągając się z przesadą. – Piwko masz?

Zamiast odpowiedzi podałam mu butelkę z lodówki i zaczęłam wypakowywać nasze rzeczy. Niecałe dziesięć minut później usłyszeliśmy kobiecy śmiech zza sąsiedniej przyczepy. Wyszła z niej szczupła blondynka w luźnej sukience, z kieliszkiem w dłoni.

– No to się zaczyna, pomyślałam.

Sąsiadka od wieczornego wina

– Dobry wieczór! – zawołała blondynka, poprawiając ramiączko sukienki. – Dopiero przyjechaliście?

– Tak, właśnie się rozpakowujemy – odpowiedziałam uprzejmie, choć już odruchowo poczułam napięcie w karku.

– To może wieczorem lampka wina u mnie? Mam gruzińskie, świetne na rozruch! – mrugnęła do mojego męża, jakbyśmy od lat się znali.

On się zaśmiał. Taki śmiech, jaki pamiętałam z pierwszych randek, lekki, trochę chropowaty, szczery. Mnie tak już dawno nie rozśmieszył.

Dziękujemy, może wpadniemy – rzucił, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.

Obejrzałam ją uważnie, kiedy zniknęła za swoją przyczepą. Miała może trzydzieści pięć lat, o kilka mniej ode mnie. Paznokcie na czerwono, stopy bose, poruszała się lekko, z pewnością kogoś, kto dobrze wie, jak wygląda w zwiewnej sukience. I komu to nie przeszkadza.

– Serio? – zapytałam męża, gdy zamknęliśmy drzwi naszej przyczepy.

– Co? – udawał, że nie rozumie.

Od razu się piszesz na wieczory przy winie z nieznajomą?

– Przesadzasz. Próbujemy się wyluzować, pamiętasz?

Wieczorem rzeczywiście poszliśmy. A raczej – on poszedł pierwszy. „Na chwilę, sprawdzić, co to za wino”, rzucił. Ja jeszcze kończyłam zmywać naczynia po kolacji. Weszłam tam dwadzieścia minut później. Siedzieli przy stole, już w drugim kieliszku. Śmiali się.

– No, Anka! – zawołała sąsiadka. – Wreszcie jesteś! Twój mąż mówił, że lubisz czerwone.

Mój mąż. Czułam, jak żołądek zaczyna się wiązać w supeł.

Krzaki za jeziorem

Trzeciego dnia rano obudziłam się sama. Na poduszce leżał zmięty koc. Buty mojego męża zniknęły z przedsionka przyczepy, ale jego telefon został na stole. Zawsze go brał. Zawsze. Nawet do łazienki. Zerwałam się z łóżka, przewróciłam kubek po wczorajszej herbacie. Krzyknęłam jego imię. Raz. Drugi. Cisza. Wyszedł wcześniej? Po co? Bez słowa?

Udałam się nad jezioro. Nie było go ani na pomoście, ani przy rowerach wodnych. Przeszłam kawałek ścieżką wzdłuż brzegu. Minęłam starego wędkarza. Krzaki były gęste, ale nie na tyle, by nie usłyszeć śmiechu. Kobiecego i męskiego. Mieszającego się, cichego, ale nie na tyle, by nie rozpoznać jego barwy.

Przyspieszyłam kroku. Po kilku metrach zobaczyłam ich plecy. On w krótkich spodenkach, ona bez butów, w tej samej sukience. Pochylali się nad czymś, jakby oglądali zdjęcia w telefonie. A może to nie były zdjęcia?

– Michał! – wrzasnęłam. Dźwięk był ostry, metaliczny. Odwrócili się. Ona roześmiała się głośno.

– Oj, zgubiliśmy się! – zawołała, jakbyśmy grali w jakieś chore podchody.

Nie odezwałam się ani słowem, kiedy wracaliśmy do przyczepy. On szedł za mną jak zbity pies. Kilka razy próbował coś powiedzieć, ale wystarczyło jedno moje spojrzenie, by się zamknął. Gdy dotarliśmy do drzwi, rzucił cicho:

– To nie było tak, jak myślisz.

– Nie? – odwróciłam się do niego powoli. – To może powiedz mi, jak było. Chętnie posłucham tej bajki.

– Byliśmy tylko na spacerze – zaczął, jakby to miało wystarczyć. – Spotkaliśmy się przypadkiem przy jeziorze, wiesz, oboje nie mogliśmy spać

– Aha, i postanowiliście razem pohasać po krzakach o szóstej rano? Bez telefonu, bez słowa? – mój głos był tak spokojny, że sama się tego przestraszyłam.

On spuścił wzrok.

– Przesadzasz. Przecież nic się nie stało.

– To ciekawe, bo kiedy kobieta znajduje swojego męża w krzakach z sąsiadką, zazwyczaj nie mówi, że „nic się nie stało”.

Nie odpowiedział. Tylko usiadł na brzegu łóżka i wbił wzrok w podłogę.

Prawda po zmroku

Wieczorem usiadłam sama nad jeziorem. Powietrze pachniało żywicą, a w wodzie odbijały się rozedrgane światła z dalekiego pomostu. Nie płakałam. Siedziałam tam długo, aż zaczęły szczypać mnie komary i kark zesztywniał od chłodu. W końcu usłyszałam za sobą kroki. Ciche, ale znajome. Nie odwracałam się. Czekałam.

– Anka… – zaczął. – Wiem, że zawaliłem.

– Przestań – przerwałam. – Po prostu przestań. Nie chcę słuchać kolejnego opowiadania, jak to „samo się stało”.

Usiadł obok, niepewnie, jakby nie wiedział, czy wolno mu się zbliżyć.

– Myślisz, że nie widziałam, jak na nią patrzysz? Od pierwszego wieczoru. Jak się śmiałeś z jej dowcipów, jak ci się oczy świeciły, kiedy mówiła o… czymkolwiek.

– Bo z tobą ostatnio nie można było porozmawiać. Ciągle miałaś pretensje – rzucił z rezygnacją.

– Bo próbowałam coś z nas uratować. A ty? Uciekałeś. I teraz też uciekłeś. W cudze nogi, jak tchórz.

Zamilkł. Po chwili wyjął z kieszeni coś, czego się nie spodziewałam – mój pierścionek zaręczynowy.

– Znalazłem go rano na dnie kosmetyczki. Chciałem go ci oddać, bo chyba to już koniec.

Zabrałam go bez słowa. Zacisnęłam palce na chłodnym metalu.

– Nie wiem, czy już koniec.

Nie odpowiedział. Wstał i odszedł powoli w ciemność. A ja zostałam nad wodą, ściskając w dłoni coś, co kiedyś znaczyło „na zawsze”.

Cisza po burzy

Spakowaliśmy się następnego ranka bez słów. Ja z westchnieniami i złością upychając ubrania, on z miną chłopca przyłapanego na kradzieży cukierków. Nikt nie żartował, nie rzucał ostatnich spojrzeń na jezioro. Włożyliśmy wszystko do bagażnika jak w pośpiechu gaszoną świecę. Po sąsiadce nie było śladu – ani jej samochodu, ani śladów na trawie. Zniknęła tak samo nagle, jak się pojawiła.

Podczas jazdy do Warszawy nie rozmawialiśmy. Słuchałam radia, on patrzył w drogę. W pewnym momencie sięgnął ręką w moją stronę, jakby chciał dotknąć mojego kolana, ale cofnął ją, zanim sięgnęła celu. Wrócił do kierownicy. Wieczorem weszliśmy do mieszkania. Nasze łóżko, kuchnia, kanapa – wszystko wyglądało tak, jakby tylko nas nie było na kilka dni. Ale wewnątrz mnie wszystko było inne. Już nie próbowałam odzyskać tego, co było. Wiedziałam, że to niemożliwe. Zrozumiałam, że nawet jeśli wybaczę – nie zapomnę. A nie zapominając, nie wrócę do poprzedniego spokoju.

Trzy dni później Michał wyniósł się do kolegi. Powiedział, że potrzebuje przestrzeni. Nie zatrzymywałam go. Minął miesiąc. Codziennie dzwonił, pisał. Raz nawet zostawił bukiet pod drzwiami z kartką „Może jeszcze nie wszystko stracone?”. Ale ja już nie byłam tą samą Anką. Kobietą, która godziła się na milczenie, na śmiechy z sąsiadkami i samotne wieczory. Marzyłam o życiu, w którym jestem ważna.

Anna, 39 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama