„Pojechałem do domu na święta i już przed pierwszą gwiazdką miałem dość. Zamiast prezentu dostałem same pretensje”
„Przez ostatnie lata właściwie przyzwyczaiłem się do siedzenia samemu przy stole, z kubkiem herbaty i cichą muzyką sączącą się z radia. W tle leciały jakieś świąteczne hity, a ja wyciągałem z lodówki gotowy makowiec i kroiłem sobie kawałek, jakbym w ten sposób próbował udawać, że wszystko jest w porządku. Bo nie było”.

- Redakcja
Nigdy nie lubiłem świąt. Nie chodziło nawet o to, że były samotne. Przez ostatnie lata właściwie przyzwyczaiłem się do siedzenia samemu przy stole, z kubkiem herbaty i cichą muzyką sączącą się z radia. W tle leciały jakieś świąteczne hity, a ja wyciągałem z lodówki gotowy makowiec i kroiłem sobie kawałek, jakbym w ten sposób próbował udawać, że wszystko jest w porządku. Bo nie było.
Zawsze, kiedy zbliżała się Wigilia, czułem, jak napięcie zaczyna rosnąć gdzieś w klatce piersiowej. Najpierw cicho, podstępnie, jakby jeszcze dawało się je zignorować. Ale w końcu zawsze wybuchało – w samotności, w ciszy mieszkania, w spojrzeniu na telefon, który i tak nie zadzwoni. Przez te wszystkie lata ani mama, ani Kasia nie zrobili pierwszego kroku. Ja też nie. I tak zostaliśmy w zawieszeniu – jak trzy planety, które kiedyś krążyły wokół siebie, ale teraz już tylko udają, że mają wspólne niebo.
Mieszkam w dużym mieście. Tu łatwiej się ukryć. Być jednym z wielu, anonimowym. Pracuję w firmie informatycznej. Mam swoje rytuały: kawa w tym samym miejscu, powrót tą samą trasą. W weekendy zakupy, sprzątanie, seriale. Nikt nie zadaje pytań. I to mi pasowało – przez długi czas. Ale w tym roku coś pękło. Może to przez to, że usłyszałem w pracy rozmowę koleżanki, jak cieszy się na wyjazd do rodziny. Może przez przypadek, że w supermarkecie ktoś puścił kolędę, której słuchała kiedyś mama. Albo dlatego, że poczułem się po prostu... zmęczony. Tym udawaniem, że wszystko mi jedno. Że to mój wybór. To nie był wybór. To była ucieczka.
Nie jestem już tym samym Maćkiem
Mama nigdy nie była ciepła. W jej świecie liczyły się obowiązki, porządek i żeby „nie marudzić”. Tata zmarł, kiedy miałem piętnaście lat. Od tego czasu jakby wszystko się jeszcze bardziej popsuło. Kasia – starsza ode mnie o dwa lata – szybko przejęła rolę „tej odpowiedzialnej”. Ja miałem się ogarnąć. Przestać się mazać. Przestać dramatyzować. Nawet kiedy w liceum nie chciało mi się iść do szkoły, mama potrafiła tylko rzucić:
– Nie przesadzaj. Inni mają gorzej.
Kasia nie była lepsza. Zawsze twarda, praktyczna. Nie rozumiała mojego zamknięcia, moich prób ucieczki. I tak oddaliliśmy się od siebie. Nie odwiedzałem domu od kilku lat. Na początku wysyłałem jeszcze kartki. Potem przestałem. Nie dlatego, że nie tęskniłem. Ale dlatego, że miałem wrażenie, że nikogo to nie obchodzi. A jednak tym razem... postanowiłem wrócić. Na Wigilię. Nie wiem, dlaczego.
Może z ciekawości – jak wygląda teraz dom, czy Kasia dalej gotuje te same potrawy, które zawsze przypalała. Może z sentymentu – za czasami, kiedy jeszcze jako dzieci siedzieliśmy przy choince. A może po prostu z potrzeby – żeby w końcu coś zakończyć. Zamknąć. Albo spróbować naprawić. Wiedziałem tylko jedno: że nie jestem już tym samym Maćkiem. Że dorosłem. Że nie dam się zepchnąć w rolę tego, który „znowu robi problemy”. I że nie oczekuję cudu. Tylko rozmowy. Może zrozumienia. Choćby najmniejszego. Ale to było zbyt wiele.
W końcu to powiedziałem
Śnieg zacinał pod wiatr, kiedy wysiadałem z autobusu. Ulice były białe i ciche, jakby miasto zamarło w oczekiwaniu na coś ważnego. Dom rodzinny stał w tym samym miejscu, w którym zostawiłem go kilka lat temu, choć wydawał się mniejszy, jakby się skurczył. Albo to ja urosłem. Dorosłem. Dzwonek zabrzmiał krótko, a potem usłyszałem kroki. To była Kasia.
– O, wreszcie łaskawie – powiedziała, nie patrząc mi w oczy. – Wchodź, bo zimno.
Zdjąłem kurtkę i buty, powiesiłem wszystko na tym samym haczyku co kiedyś. Mama siedziała w kuchni, z wałkiem w dłoni, gniotła ciasto z takim zacięciem, jakby chciała w nim wyładować wszystkie niewypowiedziane słowa. Spojrzała na mnie tylko przelotnie.
– Zjemy za godzinę. Możesz się przebrać, jeśli chcesz.
Nic więcej. Usiadłem na kanapie, w salonie pachniało choinką i woskiem ze świeczników. Stały dokładnie tam, gdzie zawsze. Nawet biały obrus był ten sam – z plamą po barszczu, której nigdy się nie dało do końca doprać. Kasia wchodziła i wychodziła, przestawiała talerze, poprawiała sztućce, komentowała pod nosem. Wreszcie zasiedliśmy do stołu.
– Jestem zmęczona tymi przygotowaniami – Kasia westchnęła, niosąc tacę z pierogami. – W tym roku znowu wszystko na mojej głowie. Cały tydzień latania. A ty przyjeżdżasz po takim czasie jak gdyby nic się nie stało, na gotowe.
Spojrzała na mnie z wyrzutem.
– Zawsze myślisz tylko o sobie – dodała.
Podniosłem wzrok, nie odpowiadałem od razu. Mama się wtrąciła:
– To prawda. Nigdy nie pomyślałeś, jak my się czujemy.
Ich słowa były chłodne i ostre, jakby ostrzyli je przez lata, czekając, aż wrócę. Odstawiłem widelec. Wziąłem oddech.
– Bo przez lata nie obchodziło was, jak ja się czuję – powiedziałem cicho.
Nikt nie odpowiedział. Kasia spojrzała na mamę, mama spuściła wzrok. A ja poczułem, jak drży mi serce, ale nie ze złości. Z ulgi. W końcu to powiedziałem.
Przez lata nic się nie zmieniło
Wstałem od stołu spokojnie, bez gwałtownych ruchów. Zdjąłem serwetkę z kolan i odłożyłem ją obok talerza. Kasia spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Obraziłeś się?
– Nie. Po prostu nie chcę za każdym razem wysłuchiwać pretensji. Widzę, że przez lata nic się nie zmieniło.
Mama drgnęła, jakby chciała coś powiedzieć, ale ostatecznie milczała. Ubrałem się powoli, zapiąłem płaszcz. Zamknąłem za sobą drzwi. Bez trzasku. Bez teatralnego gestu. Nie było we mnie gniewu. Była decyzja. Spokój i smutek. Jednocześnie. Szło się trudno, bo chodniki pokryte były cienką warstwą lodu, ale nie zwracałem na to uwagi. Minąłem kilka domów z migającymi lampkami w oknach. Nie miałem dokąd iść, więc szedłem przed siebie, byle dalej od tego stołu, przy którym znowu nie było miejsca na mnie naprawdę. W głowie przewijały się sceny sprzed lat. Mama, która patrzyła surowo, gdy powiedziałem, że nie dam rady iść na lekcje. Kasia, która z nieskrywaną irytacją rzucała:
– My tu nie mamy czasu na twoje smutki.
Zawsze byłem tym, który nie robi problemów. Tym, co zamykał się w pokoju i milczał. Nikt nie pytał, co się dzieje. A ja nie mówiłem, bo wiedziałem, że nie usłyszę nic poza radą, żeby się wziąć w garść.
Rodziny się nie wybiera
Wróciłem do mieszkania późnym wieczorem. W kuchni czekał kubek niedopitej herbaty z rana, jeszcze ciepła pościel, jakby nic się nie zmieniło. A jednak coś się zmieniło. We mnie. Zdjąłem płaszcz, odwiesiłem go na wieszak i zadzwoniłem do kumpla. Wiedziałem, że odbierze. Miał w zwyczaju zostawiać telefon włączony, nawet w święta.
– Cześć – powiedziałem.
– I jak tam?
– Byłem. Zjadłem kilka pierogów i wyszedłem.
– Coś się stało?
– Nic się nie zmieniło, znowu tylko pretensje. Wiedziałem, że to się tak skończy.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Potem usłyszałem jego spokojny głos.
– Nie wiem, czy zrobiłeś dobrze, ale sam wiesz, co dla ciebie najlepsze.
Usiadłem na kanapie i spojrzałem na pusty pokój.
– Może rodziny się nie wybiera. Ale granice można postawić.
– Właśnie tak – powiedział. – I czasem trzeba.
Zostawiłem coś za sobą
Byłem sam w mieszkaniu. Wstawiłem wodę na herbatę, wyjąłem z lodówki kawałek sernika, który kupiłem kilka dni wcześniej. Usiadłem przy stole i przez chwilę patrzyłem w okno. Światła latarni odbijały się w szybie. W oddali słychać było jakieś głosy, może kolędników, może sąsiadów wracających z rodzinnej wieczerzy. Nie było we mnie radości. Ale nie było też tego znajomego ciężaru, który co roku dusił mnie od środka. Zamiast tego czułem coś nowego – coś na kształt ulgi.
Wiedziałem, że to nie jest happy end. Nie wróciliśmy do siebie, nie przytuliliśmy się przy choince, nie padły wzruszające słowa. To nie ta opowieść. Ale nie był to też dramat. To była chwila, w której powiedziałem w końcu to, co od lat nosiłem w sobie. Cicho, spokojnie. Bez krzyku. I zrozumiałem, że nie chodziło mi nawet o to, by zostać zrozumianym. Chciałem tylko przestać udawać, że wszystko jest dobrze. Nie wiem, co będzie dalej. Może za rok znowu zjem sam kolację. A może nie. Nie planuję. Wiem tylko, że wracając stamtąd, zostawiłem coś za sobą.
Maciek, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż kazał mi przygotować dodatkowe miejsce przy wigilijnym stole. Ten, kto przyszedł, nie był zbłąkanym wędrowcem”
- „Brat miał przyjechać na święta, a wciąż siedzi mi na głowie. Jak to mówią: gość i ryba trzeciego dnia cuchną podobnie”
- „W święta rodzinę widywałam tylko na ekranie komputera. Tym razem nawet Wigilia online skończyła się wielką awanturą”

