Reklama

– Waldek, przecież możemy pojechać razem – powiedziałam do męża, zerkając na ekran laptopa, gdzie właśnie wypełniałam wniosek do sanatorium.

– Eee, ja tam nie będę siedział wśród starych bab – mruknął Waldemar bez odrywania wzroku od telewizora. – W tym roku mam dość. Nigdzie nie jadę.

– Ale przecież to rehabilitacja. Zabiegi, masaże, basen… Lekarz sam powiedział, że ci się należy!

– Należy to mi się święty spokój! I moja kanapa – dodał, poprawiając sobie poduszkę pod plecami.

Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Prawda jest taka, że Waldemar to tylko narzeka: że boli, że w krzyżu łupie, że znowu szedł ciśnieniomierz, że w nocy nie spał. Ale jak przychodzi co do czego – żeby coś ze sobą zrobić – to zawsze znajdzie wymówkę. A to mu nie po drodze, a to mu się nie chce, a to „sanatoria to dla starych ludzi”, choć sam ma 67 lat i więcej leków niż ja!

Owszem, najpierw chciałam, żebyśmy pojechali razem. Żeby było jak dawniej – spacerki, karty, wieczorki taneczne. Ale skoro on taki uparty... To ja go błagać nie będę. Wypełniłam ten wniosek tylko dla siebie.

Nie minął tydzień, a dostałam przydział. Mielno. Wrzesień. Morze, świeże powietrze i trzy tygodnie zabiegów. Ja się ucieszyłam – naprawdę się ucieszyłam. Ale Waldemar… o, ten to dopiero zrobił minę!

– Ale jak to? Sama jedziesz? – zdziwił się, jakby się dopiero zorientował, co się właśnie wydarzyło.

– A jak? – odpowiedziałam chłodno. – Skoro nie chciałeś, to nie chciałeś. Zresztą teraz to już po ptokach. Możesz się zapisać, ale dopiero na przyszły rok.

I tak właśnie, pierwszy raz od trzydziestu lat, spakowałam walizkę bez Waldemara. Zostawiłam mu bigos w słoikach, listę leków przypiętą na lodówce i uprasowane koszule. A potem wsiadłam do pociągu i pojechałam. Sama. A na miejscu? Na miejscu to dopiero się zaczęło…

Poczułam się wolna

Gdy tylko wysiadłam z pociągu w Mielnie, poczułam się jak ktoś inny. Nie jak żona Waldemara, matka trójki dorosłych dzieci, babcia Stasia i Karolinki, tylko jak... kobieta. Po prostu kobieta. Taka, co idzie na zabiegi z podniesioną głową, a nie z siatą ziemniaków pod pachą.

Ośrodek był ładny, zadbany. Pokój miałam z panią Jolą z Katowic – wygadana, rówieśnica, od razu się dogadałyśmy. Już pierwszego dnia po śniadaniu razem poszłyśmy na spacer po promenadzie.

A pani z mężem przyjechała? – zapytała, poprawiając apaszkę.

– Sama – odpowiedziałam z uśmiechem. – On nie chciał, to nie musiał. Ja nie mam zamiaru siedzieć w czterech ścianach i czekać, aż mu się zachce.

– I dobrze pani zrobiła – pokiwała głową. – Tutaj takich jak my jest sporo. A i panów nie brakuje. O, zobaczy pani, jeszcze pani nie raz ktoś zakręci w głowie!

Zaśmiałam się, ale nie bardzo w to wierzyłam. Tymczasem już wieczorem, podczas kolacji, dosiadł się do nas pan Zbyszek. Emerytowany kolejarz z Łodzi, z bujną siwą czupryną i nieschodzącym z twarzy uśmiechem. Najpierw zagadał o pogodę, potem o kawę, a zanim się obejrzałam, zaprosił nas na wieczorek taneczny.

A mąż nie będzie zazdrosny? – zapytał półżartem.

– Nie sądzę. On teraz pewnie ogląda mecz i nie zauważył nawet, że mnie nie ma.

Nie żałowałam, że przyjechałam sama.

Bawiłam się jak młódka

Wieczorki taneczne odbywały się w niewielkiej sali na parterze, gdzie ktoś rozwiesił lampki ledowe, porozstawiał krzesła wzdłuż ścian i puścił muzykę z lat 70. Weszłam z panią Jolą, niby tylko pooglądać. Ale pan Zbyszek już czekał przy drzwiach – elegancki, wyprostowany, jakby miał nie sześćdziesiąt parę lat, tylko trzydzieści.

– A mówiła pani, że tylko na chwilkę – uśmiechnął się i podał mi rękę.

– No to... chwilkę potańczę – odpowiedziałam, czując, jak coś mi się przewraca w brzuchu.

I potańczyłam. A potem jeszcze jeden kawałek, i jeszcze. I nie tylko z nim. Pani Jola miała rację – tutaj naprawdę nie brakowało panów chętnych do towarzystwa. Pan Henio z Gdańska kręcił się koło mnie już przy barze z herbatą. Pan Mieczysław zaproponował wspólną gimnastykę poranną, a jakiś wysoki brunet z krzaczastymi brwiami przez cały wieczór tylko patrzył. A ja – czułam się, jakby mi lat ubyło. Nikt nie patrzył na mnie jak na „żonę Waldka”, tylko jak na Teresę. Kobietę.

Gdy wracałam do pokoju, Jola już leżała na łóżku z maseczką na twarzy.

– No i jak ci się podoba nasz dom sanatoryjny?

Czuję się... jakbym odżyła – powiedziałam szczerze. – Jakby ktoś mnie na nowo zobaczył.

– No widzisz? A miałaś siedzieć w domu i słuchać, jak mąż narzeka na pogodę.

Spojrzałam przez okno – w oddali słychać było jeszcze muzykę, a niebo było pełne gwiazd. I po raz pierwszy od lat nie miałam wyrzutów sumienia, że mnie tam nie ma. Że jego tam nie ma.

Korzystałam z uroków życia

Następnego dnia rano, tuż po zabiegu borowinowym, pani Jola zaciągnęła mnie na gimnastykę na plaży. Było chłodno, wiatr od morza ciął po twarzy, ale powietrze pachniało świeżo i czysto, jakby ktoś otworzył okno do innego życia.

– O, już czekają – wskazała ręką. – Miecio wziął sobie matę i koc, pewnie będzie znowu próbował czarować głosem jak Czubówna.

Rzeczywiście, pan Mieczysław – emerytowany nauczyciel biologii – właśnie tłumaczył grupce seniorek, że „ćwiczenia wczesnym rankiem to dar dla ciała”. Ale mnie tego ranka bardziej interesował ktoś inny.

Pan Zbyszek, ubrany w granatowy dres, stanął obok mnie i podał mi butelkę z wodą.

Myślałem, że nie przyjdziesz. Ale wiedziałem, że jesteś kobietą słowa.

– Albo kobietą ciekawą poranka – odparłam z uśmiechem.

Zaczęliśmy ćwiczyć. Trochę się śmialiśmy, trochę wygłupialiśmy, ale po chwili poczułam, że się rozluźniam. Przestałam myśleć o domu, o tym, co robi Waldemar, czy zjadł śniadanie i czy pamiętał o lekach.

Zbyszek pomagał mi się podnieść z maty, a jego dłoń była ciepła, pewna.

Pójdziemy potem na kawę? – zapytał, jakby to było najprostsze pytanie na świecie.

– A czemu nie? – odpowiedziałam.

I poszliśmy. Do małej kawiarenki z widokiem na morze. Piliśmy kawę, rozmawialiśmy, śmialiśmy się. I wtedy po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna poczułam, że ktoś mnie słucha. Nie tylko słyszy, ale naprawdę słucha. Znów nie żałowałam, że przyjechałam sama.

Mąż mógł tylko żałować

Wieczorem, po kolacji, poszłam na chwilę do ogrodu przy ośrodku. Lubiłam tam siadać – był cichy, zacieniony, pachniał miętą i piołunem. Myślałam, że będę sama, ale Zbyszek już tam był. Siedział na ławce, z ramionami opartymi o poręcze, jakby właśnie na mnie czekał.

– A mówiłem, że pani Teresa będzie miała dziś wieczorem spacerową duszę – rzucił z uśmiechem.

– A mówiłam, że Teresa nie potrzebuje już „pani” – odpowiedziałam, siadając obok.

Przez chwilę milczeliśmy. Ja patrzyłam na liście trzęsące się na wietrze, on chyba patrzył na mnie. Czułam to.

– Wiesz, Tereniu… – zaczął nagle. – Gdybyś była moją żoną, nie puściłbym cię samej do sanatorium.

– Gdybym była twoją żoną, może wcale bym nie chciała jechać sama – odpowiedziałam, zaskakując samą siebie.

– A on teraz co? Żałuje?

– Pewnie tak. Ale cóż mu z tego? Za późno się zorientował. Jak zwykle.

Nie chciałam być złośliwa. Ale przez te dni poczułam coś, czego nie czułam od lat – spokój. I... lekkość. Zbyszek nie nalegał, nie dopytywał. Po prostu podał mi rękę. Tak po prostu. I w tej ciszy, przy trzasku liści i szumie morza w oddali, ta ręka była wszystkim, czego potrzebowałam.

Tego wieczoru nie wracałam do pokoju jako czyjaś żona. Wracałam jako kobieta, którą ktoś zauważył. Ktoś docenił. Której nie trzeba przypominać, że istnieje.

Coś się we mnie zmieniło

Ostatni tydzień turnusu upłynął mi jak z bicza strzelił. Rano zabiegi, potem spacery, gimnastyka, wieczorami tańce albo kino. A między tym wszystkim – rozmowy. Ze Zbyszkiem, z Jolą, z nowo poznaną Haliną z Wrocławia, która miała siedemdziesiątkę i więcej energii niż niejedna dwudziestolatka.

Zbyszek nie był nachalny. Nie wypytywał, nie naciskał, nie snuł wielkich planów. Ale był. Codziennie. Przynosił herbatę z cytryną, kiedy byłam przeziębiona. Pilnował, żebym nie przegapiła gimnastyki. Odprowadzał pod drzwi pokoju i zawsze mówił: „Dobrej nocy, Tereso. Cieszę się, że tu jesteś”.

Nie potrzebowałam więcej.

W międzyczasie zadzwonił Waldemar. Pierwszy raz od mojego wyjazdu.

– I jak tam? – spytał, z głosem niby obojętnym.

– Dobrze. Pogoda dopisuje. A ludzie – jeszcze bardziej – odpowiedziałam krótko.

– No... może za rok i ja bym się zapisał – rzucił półżartem.

– Za rok to ja może pojadę gdzie indziej – powiedziałam spokojnie.

Zamilkł. Po chwili rzucił coś o tym, że bigos się skończył i że znalazł moje okulary. Ale ja już nie słuchałam. Nagle uświadomiłam sobie coś ważnego – wcale nie tęsknię.

Nie chodziło o to, że Waldemar był zły. Po prostu... już nie wystarczało mi, że „jest”. Teraz, kiedy poczułam, jak to jest być widzianą, nie chciałam wracać do bycia przezroczystą.

A Zbyszek? Nie pytał, czy wrócę do męża. Tylko zapytał, czy chcę się z nim spotkać w grudniu. W Krynicy.

– Chcę – odpowiedziałam.

Naprawdę to czułam.

Niech lepiej sobie uważa

Gdy wróciłam do domu, Waldek siedział w fotelu. W tym samym, w którym zawsze siedzi. Pilot w ręce, nogi na stołku, gazetka rozłożona, herbata niedopita.

No i jesteś – mruknął, nie odrywając wzroku od ekranu.

– No, jestem – odpowiedziałam, zdejmując płaszcz.

Nie zapytał, jak było. Nie zapytał, czy dobrze dojechałam, czy się nie rozchorowałam, czy ktoś mi pomógł z bagażem. Właściwie… wcale nie zapytał.

Otworzyłam walizkę w sypialni i położyłam na niej folder z Krynicy. Grudzień. Turnus świąteczny. Już byłam zapisana. I to nie sama.

Wieczorem, przy kolacji, Waldek spojrzał na mnie uważnie.

– Jakoś tak... zmieniłaś się. Taka jakaś... uśmiechnięta jesteś.

– Może pierwszy raz od dawna – odpowiedziałam. – Może potrzebowałam chwili dla siebie.

– No ale przecież to tylko sanatorium…

Spojrzałam na niego spokojnie. Nie musiałam się tłumaczyć. Ja tam swoje wiedziałam. Wiedziałam, że zrobiłam dobrze, że pojechałam sama. Nie żeby uciec od męża. Tylko po to, żeby wrócić do siebie.

Kobieta, która całe życie dbała o wszystkich, też ma prawo do własnych zachcianek. I do tego, żeby czasem ktoś podał jej herbatę. I zatańczył z nią walca, nie patrząc na zegarek.

Tak, pojechałam do sanatorium bez męża. I dobrze, że tak właśnie się stało. Bo to właśnie tam przypomniałam sobie, kim jestem. I że wciąż potrafię być szczęśliwa. Nawet – albo właśnie – bez niego.

Teresa, 65 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama