„Pojechałam na wieś pomóc rodzinie w zbiorach owoców. Teraz rośnie we mnie mała śliwka, której nadałam już imię”
„Wyciągnął rękę i zerwał śliwkę z najniższej gałęzi. Podał mi ją bez słowa. Była miękka, ciepła od słońca. Wzięłam ją do ręki, a nasze palce się musnęły. Czułam, jak w gardle zaczyna mi drgać jakieś niepokojące napięcie”.

- Redakcja
Nie planowałam tej podróży. Mama zadzwoniła z prośbą o pomoc przy zbiorach owoców, a ja, zmęczona miejskim życiem i samotnością, spakowałam torbę i wsiadłam do pociągu. Wieś, z której pochodzi moja rodzina, pachniała latem, ziemią i wspomnieniami z dzieciństwa. Nie spodziewałam się tam niczego poza zmęczeniem, brudnymi paznokciami i obolałymi plecami. A jednak właśnie tam, między starymi śliwami, wydarzyło się coś, co wywróciło moje życie do góry nogami.
Powrót do korzeni
Gdy wysiadłam z autobusu na znajomym przystanku, powitało mnie gorące, sierpniowe powietrze i zapach kurzu zmieszanego z dojrzałymi owocami. Droga do domu babci wyglądała tak samo jak kiedyś – wyboista, otoczona drzewami i krzakami malin, które latem zdzierały skórę z nóg, gdy biegałam po nich boso. W jednej ręce torba, w drugiej słoik dżemu dla mamy – jakby ten prezent miał zrekompensować moje długie milczenie przez ostatnie miesiące.
Mama przywitała mnie w fartuchu, z twarzą spoconą od gotowania i słońcem odbitym w oczach.
– No, w końcu! Myślałam, że cię to miasto wciągnęło – rzuciła półżartem, przytulając mnie na progu.
– Trochę mnie wciągnęło – odparłam, nieco nieśmiało. – Ale już jestem. Na ile trzeba.
W sadzie uwijali się ludzie – ciocia Grażyna, dwóch kuzynów i ktoś jeszcze, obcy. Chłopak w czapce z daszkiem, opalony, z szerokim uśmiechem. Podniósł wzrok znad skrzynki śliwek i kiwnął mi głową, a ja... odwróciłam się do mamy.
– Kto to?
– A, to Igor. Syn sąsiadki. Przyjechał na lato dorobić.
Nie skomentowałam. Nie miałam przecież zamiaru się z nikim zadawać. Przyjechałam pomagać, a nie flirtować. Po obiedzie założyłam stare trampki i ruszyłam w stronę drzew. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a nad śliwami unosił się rój os. Szukałam spokoju, ale gdy między drzewami znów pojawił się Igor i powiedział:
– Zostaw tę skrzynkę, ja wezmę... – poczułam coś, czego nie chciałam czuć.
Poranna rosa i jego uśmiech
Obudził mnie zapach świeżo skoszonej trawy i krzyki ptaków. Wiejski poranek miał swój rytm – inny niż ten w mieście. Tu czas nie pędził. Tu czas się przeciągał jak kot na słońcu. Założyłam T-shirt, związałam włosy w koczek i zeszłam na dół po schodach, które skrzypiały jak dawniej. W kuchni czekała już mama z kawą w szklance z uchem.
– Igor był tu chwilę temu, pytał, czy mu pomożesz dziś przy dolnym rządku – rzuciła mimochodem, jakby mówiła o pogodzie.
– Pytał? – zmarszczyłam brwi.
– No tak, mówił, że dobrze mu się z tobą pracuje.
Zamruczałam coś pod nosem, udając, że nie robi to na mnie żadnego wrażenia. Wyszłam na dwór. Rosa jeszcze nie zdążyła wyparować z trawy, mokre źdźbła przylepiały się do butów. Sad o tej porze dnia był cichy i srebrzysty. Zobaczyłam go przy jednej z drabin – stał tyłem, opierając się o skrzynkę, w zębach trzymał źdźbło trawy. Kiedy się odwrócił, uśmiechnął się tak, jakby widział mnie nie pierwszy raz, ale czekał od rana.
– Myślałem, że się nie zjawisz – powiedział. – Trochę szkoda byłoby zbierać samemu.
– Wszystkie dziewczyny tak bajerujesz? – prychnęłam z przekąsem, choć coś ciepłego rozlało mi się po brzuchu.
– Lubię gadać, jak ktoś słucha. A ty wyglądasz, jakbyś chciała słuchać, tylko się jeszcze nie przyznała.
Nie odpowiedziałam. Wspięłam się na drabinę i sięgnęłam po pierwszą śliwkę. Soczystą. Dojrzałą. Trochę jak ja.
Bliskość między nami
Słońce wspinało się powoli, a z nim – nasze skrzynki pełne fioletowych śliwek. Pracowaliśmy obok siebie w rytmie, który sam się ułożył: ja zrywałam, on podstawiał skrzynki, czasem podawał mi wodę, czasem żartował z jakiejś krzywej śliwki, twierdząc, że wygląda jak jego ucho po meczu bokserskim w podstawówce. Śmiałam się. Śmiałam się więcej, niż powinnam.
– W mieście nie masz jak zbierać owoców – zagadnął, gdy na chwilę usiedliśmy w cieniu.
– W mieście to ja zbieram co najwyżej paragon z podłogi w Biedronce – mruknęłam. – A potem biegam z torbą po schodach, bo windy nie działały przez dwa miesiące.
– I za tym tęsknisz? – spojrzał na mnie spod daszka czapki.
– Nie wiem. Chyba nie. Ale wrócę tam. Muszę.
Nie odpowiedział. Wyciągnął rękę i zerwał śliwkę z najniższej gałęzi. Podał mi ją bez słowa. Była miękka, ciepła od słońca. Wzięłam ją do ręki, a nasze palce się musnęły. Czułam, jak w gardle zaczyna mi drgać jakieś niepokojące napięcie.
– Igor... – zaczęłam, ale nie dokończyłam.
I wtedy to się stało. Na trawie, pod dorodną śliwą. Nasze ciała połączyły się idealnie, jakby były dla siebie stworzone.
Nie tego się spodziewałam
Minął tydzień. Śliwki znikały z drzew, a ja coraz rzadziej spałam spokojnie. Coś zaczęło się dziać we mnie – niepokój, rozdrażnienie, zmienne nastroje. Mama zrzucała to na zmęczenie. Ja też próbowałam tak to sobie tłumaczyć. Do czasu. Któregoś wieczoru, gdy wszyscy już spali, siedziałam na progu ze szklanką mięty i patrzyłam w czarne niebo. Usłyszałam kroki. Igor.
– Nie śpisz? – zapytał cicho.
– Ty też nie – odpowiedziałam, nie odrywając wzroku od gwiazd.
Usiadł obok. Pachniał dymem z ogniska, choć nie było żadnego ogniska.
– Myślałem o tobie. Dużo ostatnio – powiedział nagle, bez wyraźnego powodu.
Nie odpowiedziałam. Nie chciałam odpowiadać. Bałam się, że cokolwiek powiem, stanie się czymś więcej niż powinno. Ale wtedy on chwycił moją dłoń. I nie puścił. Nie było w tym nic spektakularnego. Żadnej burzy, żadnych fajerwerków. Tylko ciepła dłoń w mojej, cichy oddech i coś, co zalało mnie falą... zaufania? Czułości? Tęsknoty?
Dwa tygodnie później zaczęłam wymiotować. Mama stwierdziła, że to słońce. Ciocia – że pewnie coś zjadłam. Ja już wiedziałam. I choć mówiłam sobie, że to niemożliwe, że tak nie powinno, że to głupie i zbyt szybkie... poszłam do apteki. Test pokazał dwie kreski. Siedziałam na krawędzi wanny, trzymając go w dłoni, i miałam ochotę się śmiać. Albo płakać. Albo zadzwonić do Igora. Ale nie zrobiłam nic.
Cisza, która mówiła wszystko
W sadzie zrobiło się pusto. Ostatnie śliwki leżały na ziemi, zgniecione przez buty i czas. Prace się kończyły, ludzie wracali do swoich miast, domów, szkół, obowiązków. Miałam wracać i ja. Ale nie wracałam. Krążyłam wokół domu, sadzałam się na schodach, gapiłam się w telefon. Igor nie dzwonił. A ja nie pisałam.
Bałam się. Reakcji. Jego, mamy, całego świata. Bałam się tego, że może uznać mnie za wariatkę. Że powie „to nie moje” albo gorzej – „to twoja sprawa”. W końcu nie wytrzymałam. Poszłam do niego. Był w ogrodzie, opierał się o szpadel, ubrany w spraną koszulkę i z dłońmi brudnymi od ziemi.
– Musimy pogadać – powiedziałam, zanim zdążył się uśmiechnąć.
– Coś się stało?
– Jestem w ciąży – rzuciłam. Tak po prostu. Żadnego wstępu, żadnej dramy. Prosto w oczy.
Zamarł. I w tej sekundzie świat mi się skończył. Bo milczał. Nie powiedział nic. Nie zrobił nic. Tylko patrzył. A ja stałam przed nim jak idiotka, z oczami pełnymi łez i rękami zaciśniętymi na krawędzi bluzy.
– No. To tyle – wymamrotałam i już miałam się odwrócić, gdy w końcu odezwał się cicho:
– Myślisz, że jestem przerażony? Jestem. Ale nie tobą. Tylko sobą. Bo nie wiem, jak się robi to dobrze, a chciałbym. Dla ciebie. Dla... tej małej śliwki.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. On się uśmiechał. Cicho. Skromnie. Ale prawdziwie. I wtedy wiedziałam już, jak ją nazwę.
Śliwka, której nadałam imię
Śliwka – tak ją sobie nazywam. Czasem dla żartu, czasem z czułością, jakby była owocem nie tylko mojego ciała, ale i tego lata, tych rozmów, tych poranków pełnych rosy i spojrzeń spod czapki z daszkiem. Mama wie. Nie była zaskoczona. Tylko westchnęła ciężko, wzięła mnie za rękę i powiedziała:
– Zrobiłaś to po swojemu. Jak zawsze.
Od rozmowy z Igorem minęło kilka dni ciszy, ale wrócił. Nie z kwiatami, nie z deklaracjami, ale z torbą śliwek i zeszytem w kratkę, w którym napisał: „Uczę się być tatą”. Pokazał mi to, po czym schował do kieszeni, jakby wstydził się swojej czułości. Ale ja już wiedziałam, że on nie ucieknie.
Nie wiem jeszcze, jak to wszystko się potoczy. Czy wrócę do miasta, czy zostanę tu, gdzie ziemia pachnie dzieciństwem. Ale wiem jedno – nie jestem już sama. Śliwka będzie dziewczynką. Lekarz pokazał mi ją na ekranie i powiedział, że wszystko wygląda dobrze. Serce bije. Rośnie zdrowa. A ja już wiem, jak ma na imię.
Zosia. Imię, które przychodziło mi do głowy każdego wieczoru, gdy dotykałam brzucha. Proste, ciepłe. Zwyczajne. Jak ja. Jak ta historia. Jak lato, które mnie zmieniło. Zosia, moja mała śliwka. Czekam na ciebie.
Oliwia, 27 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Wolę wynajętą klitkę z grzybem na ścianie, niż nowe mieszkanie od matki. Postawiła warunek, którego nie zaakceptuję”
- „Myślałam, że moja rodzina jest idealna, aż odkryłam sekretną teczkę. Okazało się, że całe moje życie było iluzją”
- „Teściowa błagała o wnuki, a gdy się pojawiły, zaczął przeszkadzać jej krzyk i bałagan. W końcu pękłam”

