„Pojechałam na urlop na Korsykę i już stamtąd nie wróciłam. Po 50. zdecydowałam się na życie w stylu slow-life”
„Uczyłam się imion sąsiadów, składników lokalnych dań, pierwszych słów po korsykańsku. Ludzie byli serdeczni, ale nie wścibscy. Dali mi przestrzeń. A ja pierwszy raz w życiu nie musiałam się tłumaczyć z niczego”.

- Redakcja
Zawsze byłam kobietą, która wszystko miała pod kontrolą. Mąż, dzieci, kredyt, praca – jak większość. Niby stabilnie, niby bezpiecznie, ale gdzieś pod skórą od lat czułam, że coś mnie omija. Gdy dzieci dorosły, a z mężem coraz częściej mijaliśmy się w drzwiach, podjęłam decyzję, która dla wszystkich brzmiała jak kaprys – wyjechałam sama na urlop na Korsykę. Miałam wrócić po dwóch tygodniach. Nie wróciłam. Zostawiłam wszystko, co znałam, żeby po pięćdziesiątce wreszcie zacząć żyć tak, jak zawsze chciałam – powoli, uważnie, po swojemu.
Bilet w jedną stronę
– I co ty tam niby będziesz robić sama? – zapytał z przekąsem mój mąż, nie odrywając wzroku od ekranu telewizora.
– Odpocznę. Pooddycham. Może się trochę ponudzę – odpowiedziałam spokojnie, zerkając na torbę, którą właśnie dopakowywałam.
– Nudź się tutaj, za darmo – mruknął i sięgnął po pilot, jakby w ten sposób kończył rozmowę.
Nie odwróciłam się już. Wcisnęłam między ubrania cienki tomik poezji i zamek torby zasunął się z wyraźnym kliknięciem – dźwiękiem, który bardziej niż wszystko inne oznaczał: koniec. Na lotnisku byłam kilka godzin później. Czułam się dziwnie lekko, choć serce waliło mi jak oszalałe. Kiedy samolot oderwał się od ziemi, poczułam ulgę, a zaraz potem strach. Bałam się nie Korsyki – bałam się siebie. Że nie dam rady być sama. Że zatęsknię. Że będę żałować.
Ale kiedy tylko wyszłam z lotniska w Ajaccio i poczułam zapach gorącego powietrza, zmieszanego z solą i igliwiem, coś we mnie pękło.
– Bonjour, madame! – zawołał taksówkarz, biorąc moją walizkę.
– Bonjour – odpowiedziałam nieporadnie, choć uśmiechnęłam się szeroko.
Po raz pierwszy od miesięcy uśmiechnęłam się naprawdę. Nie wiedziałam jeszcze, że nie wrócę. Nie miałam żadnego planu, żadnej strategii. Tylko przeczucie, że jeśli zostanę choćby dzień dłużej, coś się we mnie zmieni. I tak się stało.
Dom w kolorze słońca
Noc spędziłam w małym pensjonacie, gdzie ściany pachniały lawendą, a poduszki były twardsze, niż się spodziewałam. Rano zeszłam na taras. Śniadanie było proste – kawa, chleb z figowym dżemem i biały ser, który miał w sobie coś, co natychmiast przenosiło mnie poza czas. Siedząc na wiklinowym krześle, przeglądałam ogłoszenia w lokalnej gazecie. Sama nie wiem, po co. Może z ciekawości, a może już wtedy coś we mnie drgnęło.
– Szuka pani czegoś konkretnego? – zapytała właścicielka pensjonatu, Madame Lucienne.
– Tylko oglądam – uśmiechnęłam się. – Może jakiś domek na lato...
Nie wiem, dlaczego to powiedziałam. Przecież miałam wracać za tydzień. Ale Lucienne zareagowała natychmiast.
– Mam kuzynkę w Oletta. Sprzedaje mały dom. Stary, ale z duszą.
Pojechałam tam po południu. Droga wiła się między drzewami oliwnymi, a ja coraz bardziej czułam, że oddalam się od wszystkiego, co znałam. Dom stał na wzgórzu, z tarasem wychodzącym na dolinę. Żółty tynk łuszczył się od słońca, ale pachniał ziołami, a okna skrzypiały tak, jakby opowiadały historie.
– W tym domu żyła babcia mojego męża – opowiadała kobieta, otwierając kolejne drzwi. – Mieliśmy go wyremontować, ale brakło czasu i chęci.
Patrzyłam na ten dom, a on patrzył na mnie. Nic nie powiedział, ale ja wiedziałam: on na mnie czekał.
– Wezmę go – powiedziałam nagle.
– Słucham? – kobieta uniosła brwi.
– Wezmę. Jeśli cena rozsądna, to tak. Zostaję.
Smak fig i ciszy
Nie miałam pojęcia, jak się kupuje dom za granicą, nie znając języka i nikogo na miejscu. Ale Korsyka najwyraźniej postanowiła mi pomóc. Kuzyn Lucienne znał prawnika, ten znał notariusza, a sąsiadka znała historię każdego muru w okolicy. Wszystko zadziało się w ciągu tygodnia. Przelałam oszczędności, podpisałam papiery, które do końca były dla mnie tajemnicą – zaufałam. A może po prostu nie miałam już czego stracić?
Pierwsze dni w nowym domu były jak mieszanka strachu i zachwytu. Ściany wymagały malowania, sufit w sypialni miał ślady wilgoci, a lodówka była starsza ode mnie. Ale z każdego kąta wyglądała na mnie cisza. Taka, którą czuje się w kościach. Rano wychodziłam na taras z kubkiem kawy i patrzyłam na dolinę, która powoli budziła się do życia. Słyszałam tylko cykady, dzwonki pasących się kóz i własne myśli. Tych ostatnich bałam się najbardziej. Bo kiedy cisza rozsiada się w człowieku, zaczynają wypływać rzeczy, które przez lata się w sobie tłumiło.
Raz, jedząc świeże figi zerwane prosto z drzewa przy płocie, zaczęłam płakać. Po prostu. Bez powodu. Albo może właśnie z powodu wszystkiego, co przez lata dusiłam.
– Nie wiem, kim teraz jestem – powiedziałam na głos. – Ale chyba nie chcę już wracać do tego, kim byłam.
Tego dnia pierwszy raz poszłam do wioski pieszo. Chciałam kupić chleb, a wróciłam z winem, serami i zaproszeniem na kolację od sąsiadów. Tak zaczęło się moje nowe życie. Od fig, łez i ciszy.
Nieoczekiwany gość
Pierwsze tygodnie mijały powoli. Poranki były chłodne i pachniały mokrą ziemią, a popołudnia rozgrzewały ciało i duszę. Uczyłam się imion sąsiadów, składników lokalnych dań, pierwszych słów po korsykańsku. Ludzie byli serdeczni, ale nie wścibscy. Dali mi przestrzeń. A ja pierwszy raz w życiu nie musiałam się tłumaczyć z niczego. Aż pewnego dnia usłyszałam stukot kół na żwirowym podjeździe. Otworzyłam drzwi i zamarłam.
– Cześć, mamo – powiedział mój syn. – Nie odbierasz telefonu od tygodnia.
Stał z plecakiem, zły, zmęczony i zaskoczony. Spodziewał się kobiety w kryzysie wieku średniego, a zobaczył mnie: opaloną, w lnianej sukience, z rozczochranymi włosami i figą w dłoni.
– Miałam ochotę na ciszę – odpowiedziałam spokojnie. – Nie myślałam, że ktoś zauważy.
– Tato cię szuka. Myślał, że coś ci się stało. A ty… tu sobie mieszkasz?
– Nie „sobie”. Po prostu mieszkam. Chcesz wejść?
Usiadł przy kuchennym stole, patrzył na słoje z suszonymi ziołami, na dzbanek z wodą i cytryną.
– Tu jest… inaczej – powiedział w końcu.
– Wiem.
– Wiesz, że nie rozumiem, co ty robisz?
– Nie musisz. Ale możesz zostać na kolację.
Nie odpowiedział. Ale został. I kiedy kroiłam chleb, zauważyłam, jak dotyka ściany, jakby chciał się upewnić, że to wszystko jest naprawdę. Tamtego wieczoru nie rozmawialiśmy dużo. Ale pierwszy raz od lat zjedliśmy razem coś więcej niż obiad – zjedliśmy ciszę
Wszystko, co naprawdę ważne
Syn został na trzy dni. Nie pytał, dlaczego wyjechałam, nie robił mi wyrzutów. Ale patrzył. Obserwował mnie, gdy podlewałam zioła, gdy szłam boso do piekarni w wiosce, gdy wieczorami siedziałam z sąsiadami na tarasie, popijając domowe wino. Milczał, ale wiedziałam, że jego cisza jest inna niż moja. W niej było zdziwienie, może zachwyt. A może żal.
– Mamo, ty zawsze mówiłaś, że kobieta musi mieć plan – odezwał się nagle, ostatniego dnia.
– Może już nie muszę – odpowiedziałam cicho. – A może ten właśnie się realizuje.
– Tata chyba nigdy cię takiej nie znał – dodał po chwili.
– Ja też nie – przyznałam.
Pojechał rano, wcześnie. Pożegnaliśmy się przy furtce, tak zwyczajnie, bez dramatu. Gdy samochód zniknął za zakrętem, wróciłam do domu i usiadłam w fotelu. Poczułam coś dziwnego. Nie smutek, nie samotność. Coś bardziej jak spokój. Jakby wróciła do mnie ta część mnie, którą kiedyś zostawiłam w jakimś biurze, kuchni, pralni, przy cudzych sprawach.
Minęło pół roku. Mój dom znów zarósł jaśminem. Mam kilka grządek, kilka ulubionych książek, kilka nowych zmarszczek. Mam też przyjaciół – takich, z którymi można milczeć godzinami. I mam siebie. Wreszcie. Czasem ktoś dzwoni. Czasem nie. Czasem pada. Czasem jest słońce. Ale nie gonię już niczego. I to jest wszystko, czego potrzebowałam. Nie planuję powrotu. Bo niczego więcej nie szukam.
Moje serce należy do Korsyki
Czasami siadam na starym krześle przy tarasie i patrzę na niebo. Nie liczę dni, nie planuję tygodni. Tu, na Korsyce, czas płynie inaczej – nie do przodu, tylko wokół. Pory roku nie są tu datami w kalendarzu, tylko zapachem kwitnącego tymianku, dźwiękiem owadów, smakiem pierwszych dojrzałych brzoskwiń. Ludzie z wioski przestali już pytać, kiedy wracam. Przestali traktować mnie jak turystkę. Madame Lucienne mówi teraz do mnie „nasza”. I choć mój francuski wciąż brzmi jak rozbita porcelana, rozumiemy się doskonale.
Z mężem nie rozmawiałam od miesięcy. Syn dzwoni czasem. Ostatnio powiedział: – Mamo, chyba ci zazdroszczę. I chyba cię rozumiem. To wystarczyło. Nie potrzebuję więcej. Nie uciekłam od życia. Po prostu odnalazłam je na nowo. W tym domu, w tej ziemi, w prostych rzeczach, które kiedyś wydawały mi się nieistotne. Chleb, który piekę co wtorek. Olej z lawendy, który robię dla sąsiadki. Mój ogródek z pomidorami, o które dbam z czułością, jak kiedyś o dzieci.
Nie jestem kimś innym. Jestem sobą – tylko pierwszy raz naprawdę. Kobietą, która już nie musi udowadniać, że zasługuje na czyjąś uwagę. Kobietą, która po pięćdziesiątce wybrała siebie. I została. Nie wiem, co będzie dalej. Ale wiem, że moje serce zapuściło tu korzenie. Nie w planach, nie w terminarzach. W ciszy, w słońcu, w smaku fig. I nie zamierzam już wracać.
Elżbieta, 53 lata
Czytaj także:
- „Dla rodziny byłem tylko dostawcą internetu. Urlop bez wi-fi miał nas zbliżyć, a wywołał konflikt roku”
- „Wakacyjna miłość okazała się koszmarem. Przystojny Hiszpan okradł mnie z uczuć i pieniędzy”
- „Miłość do muzyki połączyła mnie i Tomasza. Nasze serca biły w tym samym rytmie, ale jednak coś się nie stroiło”

