Reklama

Nie miałam szczególnych oczekiwań wobec tego wyjazdu. Chorwacja w listopadzie? Dla większości brzmi jak nieudany pomysł. Ale potrzebowałam odpoczynku od wszystkiego. Od mejli, korków, ludzi, co ciągle mają pretensje do świata i do mnie. Od Marka, który wciąż nie wiedział, czego chce. Potrzebowałam zmiany. Zmiany widoku z okna, zmiany temperatury, zmiany ludzi wokół.

W biurze podróży spojrzeli na mnie z mieszaniną współczucia i zdziwienia.

Sama? I w listopadzie? – spytała dziewczyna o sarnich oczach jak z kreskówek.

– A co, nie wolno? – uśmiechnęłam się chłodno. Zrobiła minę, jakby to ona płaciła za mój bilet.

Wylądowałam w Splicie w szary, chłodny wieczór. Z lotniska dojechałam autobusem, potem jeszcze szłam 10 minut pieszo. Niby nie sezon, ale ceny wcale nie były dramatycznie niższe. Wynajęłam niewielki apartament na wzgórzu z widokiem na port. Gospodyni, starsza pani o zmęczonych oczach, mówiła łamaną angielszczyzną i częstowała mnie rakiją już pierwszego wieczoru. Nie odmawiałam.

Nie pojechałam tam po słońce. Nie po przygodę. Chciałam się schować. Ale jak to bywa w takich historiach – kiedy nie szukasz cudów, właśnie wtedy coś cię dopada. I chociaż byłam przygotowana na nudę, deszcz i samotne spacery, jedna rzecz zupełnie mnie zaskoczyła.

Gospodyni mnie rozumiała

– Dobra, dobra, jeden kieliszek, ale tylko żeby pani nie było przykro – powiedziałam i usiadłam na krześle z poduszką w kratkę. Gospodyni, którą od razu zaczęłam nazywać w głowie „ciocią Zlatką”, nalewała mi czegoś ciemnoróżowego z wielkiej plastikowej butli, jaką u nas trzyma się płyn do spryskiwaczy.

– Domácí vino! – powiedziała z dumą i stuknęła się ze mną kieliszkiem. Miała dłonie jak moja babcia – szorstkie, ale ciepłe. W tle leciało chorwackie radio, a z kuchni dobiegał zapach gotowanego mięsa.

Nie spodziewałam się, że wyląduję w czyimś domu zamiast bezosobowego hotelu. Ale strona z rezerwacjami zrobiła swoje, a zdjęcia były bardziej zachęcające niż te z betonowych apartamentowców z widokiem na dachy. Tu miałam widok na morze. I ciocię Zlatkę, która miała więcej do powiedzenia niż niejeden przewodnik.

Sama przyjechałaś? – zapytała po chwili, dość wyraźnym angielskim.

– Sama – przytaknęłam i napiłam się. Wino było kwaśne i ciepłe, ale jakoś tak pasowało.

Zlatka kiwnęła, głową jakby wiedziała więcej niż ja sama o sobie.

Czasem to najlepsze. Samotność. Cisza – westchnęła i dolała sobie. – Mąż zmarł trzy lata temu. A dzieci w Niemczech. Zawsze obiecywali, że przyjadą. Teraz tylko turyści mi zostali.

Pokiwałam głową. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Co mogłam? Że ja uciekłam od faceta, który nie pytał, gdzie jadę? Nie było potrzeby się tłumaczyć. Nie z nią.

– Chcesz coś zjeść? Nie lubię pić na pusto – powiedziała nagle i już zniknęła w kuchni.

Tego wieczoru zjadłam najlepszą zupę rybną w życiu i po raz pierwszy od miesięcy nie sprawdziłam telefonu. Wtedy, w tej kuchni pełnej pary i czosnku, zaczęło do mnie docierać, że ten wyjazd to nie będzie tylko ucieczka.

Pustka mi pasowała

Następnego dnia wstałam wcześnie. Przez okno wpadało szare światło, a wiatr miotał gałęziami drzew pod domem. Ulice były puste. Właściwie to wszystko było puste – promenada, plaża, nawet kawiarnia, którą zaznaczyłam sobie wcześniej na mapie, miała wywieszoną kartkę „Zamknięte do marca”.

Spacerowałam bez celu. Mijałam zamknięte kioski z pamiątkami, których kolorowe daszki smętnie falowały na wietrze. Miasto, które w sezonie tętni życiem, teraz wyglądało jak opuszczona scenografia po spektaklu. Zamiast turystów – tylko miejscowi staruszkowie w czapkach z daszkiem, którzy przesiadywali przy ławkach i gapili się w morze, jakby szukali w nim odpowiedzi na pytania, których już nikt nie zadaje.

To chyba dobrze – mruknęłam do siebie. – Przynajmniej nikt nie pyta, dlaczego jestem sama.

Weszłam na kamienistą plażę. Zdjęłam buty i stanęłam na zimnych kamieniach. Fale były spienione, mocne. Czułam, jak wiatr wciska mi się pod kurtkę. Było zimno, ale też dziwnie uwalniająco.

„Przynajmniej nic nie muszę” – pomyślałam. Nie muszę być miła, ładna, zabawna. Nie muszę robić planów, udawać, że mi zależy. Nikt tu mnie nie zna.

Zrobiłam kilka zdjęć telefonem, choć wiedziałam, że nikomu ich nie wyślę. Potem usiadłam na mokrej ławce i pozwoliłam sobie na coś, czego dawno nie robiłam: płakałam. Po cichu. Po prostu pozwoliłam łzom lecieć, jakby wiatr mógł je wywiewać razem ze wszystkim, co zalegało mi w środku.

Po powrocie do apartamentu ciocia Zlatka nie zadawała pytań. Zaparzyła herbatę, położyła na stole talerz z naleśnikami i powiedziała tylko:

– Dzisiaj wieczorem przychodzi Luka. Mój siostrzeniec. Możesz się do nas dosiąść. Chyba że wolisz spokój.

Nie wiedziałam jeszcze, że ten Luka to właśnie to, co mnie tu najbardziej zaskoczy.

Mogłam go słuchać w nieskończoność

Przyszedł o dziewiętnastej. Punktualny, z siatką w jednej ręce i gitarą przewieszoną przez ramię. Wyglądał na niewiele ponad trzydziestkę, miał ciemne, zmierzwione włosy i twarz człowieka, który wie, że może się komuś podobać, ale wcale nie musi się z tym obnosić.

– Dobry wieczór – powiedział po polsku. Akcent miał śpiewny, ale zrozumiały. – Jestem Luka. Ty jesteś Dorota, tak?

– Tak – uśmiechnęłam się niepewnie. – Skąd znasz polski?

– Z filmów. I trochę od dziewczyny, którą kiedyś znałem – powiedział i postawił siatkę na stole. – Ale ona znała więcej przekleństw niż słów.

Zlatka zachichotała, jakby znała tamtą dziewczynę osobiście. Ja się tylko uśmiechnęłam, trochę zaskoczona, jak naturalnie Luka mówił. Jakbyśmy już się kiedyś spotkali.

Usiedliśmy przy stole. Była jakaś zupa, warzywa zapiekane z serem, wino w kubkach, a potem herbata z rumianku. Luka dużo mówił. O tym, że gra w barach latem, że zimą wszyscy muzycy wracają do rodzin, że Split w listopadzie to nie miejsce dla romantyków.

A jednak tu jesteś – powiedział nagle, patrząc na mnie.

Złapałam jego spojrzenie i coś mnie ukłuło pod mostkiem.

– Bo nie jestem romantyczką. Po prostu potrzebowałam... ciszy – odparłam.

– Cisza to najlepsza muzyka, jak wiesz, jak jej słuchać – powiedział i oparł gitarę o krzesło. – Chcesz posłuchać czegoś?

Skinęłam głową. Zaczął grać delikatnie, coś pomiędzy flamenco a balladą. Kiedy śpiewał, a ciocia Zlatka zasnęła z głową na poduszce przy kuchennym oknie, pomyślałam, że pierwszy raz od dawna z kimś siedziałam, nie czując potrzeby, żeby się tłumaczyć, usprawiedliwiać, uciekać. To było zaskakująco dobre uczucie.

Byłam aż zbyt szczera

Spotkaliśmy się znów dwa dni później. Przyszedł wieczorem, bez zapowiedzi, niosąc trzy ryby zawinięte w gazetę. Pachniały cytryną i ziołami.

Dzisiaj gotuję ja – oznajmił. – Zatęskniłem za obiadem robionym u cioci.

Zlatka pokręciła głową z uśmiechem i zniknęła na górze, zostawiając nas samych w kuchni. Luka gotował jak ktoś, kto więcej czasu spędził z gitarą niż z patelnią, ale było w tym coś uroczo niezdarnego. Kroił cebulę w zbyt grubych plastrach, przewracał rybę z rozmachem i cały czas coś nucił pod nosem.

Masz dziewczynę? – zapytałam nagle. Zbyt bezpośrednio. Wina było trochę za dużo, rozmowy zbyt lekkie.

Zamarł z widelcem w dłoni.

– Miałem. Ale dawno temu. Potem byłem zakochany jeszcze raz, ale to już była inna historia.

– A teraz?

– A teraz mam gitarę, ciocię Zlatkę i niekończący się sezon turystyczny, który zaczyna się, zanim jeszcze skończy się poprzedni. A ty?

Wzruszyłam ramionami.

Ja miałam… Marka. Przez cztery lata. Ale on kocha tylko siebie. I nie chyba nie ma miejsca na mnie.

Zapadła cisza. Nie taka niezręczna, tylko... uczciwa.

– Wiesz, co mnie zaskakuje? – odezwał się po chwili. – Że tu jesteś. Sama. Że przyjechałaś w listopadzie. To odważne.

– To nie było odważne. To było desperackie – przyznałam, ale bez wstydu. – Potrzebowałam się zgubić. Zniknąć.

Spojrzał na mnie uważnie.

– Czasem, żeby się odnaleźć, trzeba się najpierw zgubić.

Tego wieczoru nie było pocałunku. Tylko długa rozmowa i jego ręka, która na chwilę spoczęła na mojej, gdy podał mi talerz z przypaloną rybą. A mimo to – wyszłam z kuchni z sercem jak po biegu. Pierwszy raz od miesięcy nie czułam się sama.

Ten wieczór był niezapomniany

Zaczął padać deszcz. Nie taki romantyczny kapuśniaczek z filmów, tylko zimny, listopadowy, który wdziera się pod kołnierz i czyni każdą ulicę bardziej smutną niż zwykle. Promenada, która jeszcze kilka dni temu wydawała mi się malowniczo pusta, teraz wyglądała jak martwa. Sklepy pozamykane, ławki mokre, psy chowające się pod balkonami.

Jutro wracam – powiedziałam Luce, kiedy spotkaliśmy się wieczorem. Przyszedł z gitarą. Już nie w roli gościa, ale jakby... swojego.

– Wiedziałem – odparł cicho. – Po oczach było widać.

Usiedliśmy w kuchni. Cioci Zlatki nie było – pojechała do siostry, zostawiając nas z kluczami i flaszką domowej rakiji na stole.

– Boję się, że wrócę i wszystko będzie takie jak wcześniej – powiedziałam. – Że ta cisza, którą tu znalazłam, była tylko złudzeniem. A Marek… on nawet nie zapytał, kiedy wrócę. Chyba pierwszy raz w życiu mu to było obojętne.

Luka przez chwilę milczał, po czym odezwał się spokojnie:

– Może o to chodzi. Żeby wrócić i już nie być tą samą osobą.

Potem wyjął gitarę, zagrał melodię, której nie znałam. Nie śpiewał. Tylko grał. A ja słuchałam, czując, jak każda nuta zmienia coś we mnie. Kiedy skończył, wstałam, podeszłam do niego i po prostu się przytuliłam. Mocno. Bez słów.

Nie całowaliśmy się. Nie padły żadne wielkie deklaracje. Ale kiedy leżeliśmy później w milczeniu na kanapie przykryci jednym kocem, czułam, że właśnie to – to ciepło, ta obecność – tego będzie mi najbardziej brakować. Kiedy rano ruszyłam na lotnisko, deszcz wciąż padał. A jednak nie czułam, że wyjeżdżam z pustymi rękami.

Chorwacja dużo mi dała

Minęły dwa tygodnie, odkąd wróciłam. Warszawa wciągnęła mnie z powrotem jak wir: praca, metro, zakupy, korki, powiadomienia. Wszystko wyglądało tak samo. Tylko ja czułam się… inna. Jakby ktoś przekręcił mój obrazek na ścianie – lekko, ale wystarczająco, bym widziała go zupełnie inaczej.

Marek zadzwonił dwa razy. Pierwszy raz, żeby zapytać, czy może odebrać swoje książki. Drugi – by życzyć mi wszystkiego dobrego. W jego głosie nie było żalu. Raczej ulga.

Na lotnisku w Splicie, przed odlotem, Luka wręczył mi małą kartkę. Nie otworzyłam jej od razu. Dopiero po powrocie. Było tam kilka słów, zapisanych jego koślawym polskim: „Nie szukaj cudów. Sama jesteś jednym z nich”. Wzruszyłam się.

Nie wiem, czy się jeszcze zobaczymy. Nie wiem, czy miałby ochotę pisać, odwiedzać, czekać. Nie o to chodziło. Luka nie był romansem. Był lustrem. W nim zobaczyłam siebie taką, jaką dawno przestałam być: prawdziwą, nieposkładaną, bez roli i bez makijażu. Byłam tylko kobietą, która się zagubiła – i która dzięki pustej Chorwacji, gitarze, ciszy i przypalonej rybie – zaczęła się odnajdywać.

Nie, Chorwacja w listopadzie to nie był szalony pomysł. To był ratunek. I choć nie przywiozłam magnesu na lodówkę, wróciłam z czymś cenniejszym. Z lepszą wersją siebie.

Dorota, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama