Reklama

Na samą myśl o tej podróży do dziś robi mi się słabo. Miało być tanio, klimatycznie i wygodnie. W praktyce? Koszmar, który pamiętam lepiej niż sam urlop. Wpadłam na genialny pomysł, żeby zamiast samolotu, wybrać się pociągiem do Chorwacji. Zamarzyła mi się podróż z przygodą, jak z filmów drogi – zachody słońca za szybą, nowe znajomości, spokojne bujanie się przez Europę. To miał być sposób na oszczędność i odmianę. Nie spodziewałam się, że będę żałować każdej minuty, że spędzę prawie dwie doby w ścisku, bez snu, bez powietrza i z ludźmi, którzy doprowadzili mnie do szału.

Pomysł z piekła rodem

Wszystko zaczęło się od kawiarnianej rozmowy z koleżanką. Siedziałyśmy nad cappuccino, gdy Asia rzuciła niby od niechcenia:

– Wiesz, do Chorwacji to można dojechać pociągiem, za grosze. I widoki podobno cudowne.

– Serio? – zapytałam, prostując się jak kot czujący mleko.

– Jasne! Tylko musisz wcześniej kupić bilety. No i nastawić się na przygodę. Ale to przecież lepsze niż siedzieć w tanich liniach, ściśnięta jak w konserwie.

Wtedy to brzmiało jak genialny plan. Dobrze przecież mieć nad sobą niebo, a nie plastikowy sufit samolotu. Poza tym – oszczędność! Sam bilet kosztował niecałe dwie stówki, a dojeżdżało się prawie pod sam Split. Byłam dumna z siebie jak nigdy. Opowiadałam każdemu, że wybieram się „koleją europejską” – brzmiało to o niebo lepiej niż „ryanem z Modlina”.

Przygotowania zaczęłam z wyprzedzeniem. Plecak spakowany, kanapki zrobione, książka do czytania – była nawet szansa, że się wyśpię. Wychodząc z domu, zrobiłam sobie zdjęcie z biletem w dłoni i podpisałam: „W drogę, Chorwacjo!”. Miałam być tam już za dwa dni – opalona, szczęśliwa, z nową energią.

Na dworcu kolejowym było tłoczno, ale nastroje wakacyjne unosiły się w powietrzu. Uśmiechałam się do ludzi, a w głowie już byłam w letnim barze przy plaży, z drinkiem i piosenką „Despacito” w tle. Nie miałam pojęcia, że właśnie wsiadam do najgorszego pociągu mojego życia.

Jak sardynki w puszce

Wszystko zaczęło się psuć, gdy dotarłam na peron i zobaczyłam ten pociąg. Stary skład, obdrapany, okna jakby przymglone, a drzwi otwierały się z jękiem jak w filmach wojennych. Przez chwilę pomyślałam, że to jakaś pomyłka. Może podstawili zły wagon? Ale nie – numer się zgadzał.

W środku... masakra. Sześć osób w przedziale to teoria. W praktyce było nas dziewięć. Jakaś para z dzieckiem, dwóch chłopaków z rowerami (bo przecież rower można było przewieźć „przy sobie”), starsza pani z psem wielkości jamnika i my – czyli ja i mój plecak, który z trudem upchnęłam pod nogami.

– Przepraszam, to moje miejsce – powiedziałam grzecznie do mężczyzny rozwalonego na fotelu przy oknie.

– A tak, jasne – uśmiechnął się, jakby był u siebie w salonie, i przesunął się o dziesięć centymetrów.

Już po dziesięciu minutach wiedziałam, że będzie źle. Za gorąco, zero klimatyzacji, a otworzyć okna się nie dało – jedne były zepsute, inne zablokowane. Ludzie sapali, pies jęczał, dziecko marudziło, a facet obok rozłożył sobie kabanosy i popijał piwem.

– Długa droga przed nami – powiedział, cmokając przy każdym łyku.

Miał rację. Wtedy myślałam jeszcze, że gorzej nie będzie. Naiwnie. Nie wiedziałam, że przed nami kolejka ludzi na korytarzu, toaleta bez wody i przygody, które spokojnie mogłyby być scenariuszem thrillera. Ale było już za późno. Pociąg ruszył.

Śmierdzące skarpetki i histeria

Po godzinie jazdy sytuacja była już dramatyczna. Przedział nagrzany jak szklarnia, ludzie zlani potem, a pies starszej pani zaczął wyć. Zrobiłam wachlarz z gazetki promocyjnej i próbowałam się chłodzić, ale to było jak polewanie ogniska łyżeczką wody.

– Można się przesunąć? Tu nikogo nie ma – zapytał chłopak z korytarza, wskazując miejsce, z którego chwilowo wyszła starsza pani. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, już siedział.

Wkrótce ktoś wcisnął się do środka z drugiej strony. Z korytarza zrobiła się rzeka ludzi – ci z miejscami stali, bo w przedziałach było duszno, ludzie koczowali wszędzie, gdzie się dało. Dwie dziewczyny siedziały pod moimi nogami. Jedna z nich zdjęła buty.

– Dziewczyno, błagam cię, ubierz to z powrotem – jęknęłam, bo zapach skarpetek był jak cios pięścią.

– Przepraszam, mam haluksy – odpowiedziała z pretensją, jakbym ją pytała o stan zdrowia.

W nocy nikt nie spał. Dziecko z przedziału marudziło, ktoś płakał, ktoś inny rozmawiał przez telefon z babcią, opisując każdą stację. Po którejś godzinie kobieta z korytarza zaczęła krzyczeć, że ją ktoś dotknął. Zrobiła się panika.

– Proszę wezwać konduktora! – wrzeszczała. – Tu się dzieją dantejskie sceny!

Konduktor nie przyszedł. Pewnie też gdzieś siedział wciśnięty między walizki. Próbowałam udawać, że śpię, ale czułam, jak przyklejam się do siedzenia. Było około trzeciej nad ranem. Miałam wrażenie, że jeszcze trochę i wszyscy zaczniemy się gryźć. A to był dopiero początek podróży.

Wpadka na granicy

Było po ósmej rano, kiedy konduktor wreszcie zaczął chodzić po wagonach z informacją, że zbliżamy się do granicy. Pasażerowie, jakby dostali zastrzyk energii, zaczęli nerwowo przekładać bagaże, szukać dokumentów, przepychać się do toalet – oczywiście do tej jednej działającej, bez papieru, bez wody, z drzwiami, które nie zamykały się do końca.

– Proszę państwa, proszę przygotować dowody osobiste, kontrole będą dokładne – powtarzał co chwilę znużonym głosem.

Siedziałam przy oknie i marzyłam, żeby wreszcie dotrzeć do Chorwacji, kiedy nagle starsza pani z pieskiem zbladła.

– Ja chyba... zapomniałam dokumentów – szepnęła.

– Jak to? – zapytała dziewczyna obok. – Nie można podróżować bez!

Pani zaczęła panikować. W przedziale zrobiło się nerwowo. Pies zaczął szczekać, dziecko płakać, a facet od kabanosów wyciągnął kolejnego browara.

Spokojnie, nikt tu pani nie aresztuje – próbowałam uspokajać, choć sama byłam bliska histerii.

Do pociągu weszli pogranicznicy. Weszli twardo, jakby mieli rozbić gang przemytników. Sprawdzali wszystko. Niektórzy musieli wyjść z przedziałów, pokazać bagaże. Pani bez dowodu została wyciągnięta z psem na peron, obok jeszcze dwóch chłopaków, którzy „zapomnieli” legitymacji. Nie wrócili.

Pociąg ruszył po pół godzinie. Ludzie wracali do przedziałów, mrucząc coś o „dzikim Wschodzie” i „policyjnym państwie”. Zrobiło się duszniej. Ktoś znów otworzył kabanosy. I wtedy zrozumiałam, że zostało jeszcze dobre kilkanaście godzin tej gehenny. A Chorwacja zaczęła kojarzyć mi się bardziej z Guantanamo niż z lazurowym rajem.

Chorwacka udręka zamiast raju

Do Chorwacji wjechaliśmy po blisko 40 godzinach jazdy. Słońce prażyło niemiłosiernie, a pociąg toczył się jakby miał się zaraz rozpaść. Ludzie byli zmięci, przepoceni, nieprzyjemni. Już nikt się nie uśmiechał. Każdy patrzył tylko w jeden punkt – okno, drzwi, swoją kanapkę. Cisza, którą przerywały jedynie jęki zawiasów, była bardziej wymowna niż jakikolwiek krzyk.

– Jeszcze tylko cztery godziny – powiedział mężczyzna naprzeciwko, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.

– Albo sześć, jeśli znowu coś stanie – burknęła dziewczyna z haluksami, wciąż na boso.

W przedziale wszyscy wyglądali jak po przeprawie przez pustynię. Zapasów brak, woda skończona. Z korytarza dobiegał zapach nóg, dymu papierosowego i... grzanek? Ktoś najwyraźniej miał jeszcze toster w torbie, bo nic innego nie tłumaczyłoby tej woni. Gdy wreszcie dotarliśmy do Splitu, nikt nie rzucił się do wyjścia. Wszyscy wyszli wolno, po kolei, z bagażami i pustym wzrokiem. Czułam się jakbym przeżyła oblężenie. Przewiązałam bluzę w pasie, wciągnęłam powietrze i spojrzałam w niebo.

– To tu? – zapytałam sama siebie, próbując odnaleźć radość, którą jeszcze dwa dni temu miałam w sobie.

Na peronie panował chaos. Pasażerowie rozchodzili się w różnych kierunkach, jakby uciekać chcieli jak najdalej od tego wspólnego piekła na szynach. Wzięłam taksówkę. Po raz pierwszy w życiu nie próbowałam oszczędzać. I po raz pierwszy byłam z siebie dumna.

Nigdy tego nie powtórzę

Kiedy dotarłam do apartamentu, właścicielka spojrzała na mnie z politowaniem.

– Pociągiem, tak? – zapytała i zanim odpowiedziałam, dodała: – Widać. Zawsze widać.

Wzięłam prysznic. Długi, lodowaty, bo tylko taki był dostępny. Stałam pod strugą wody jak sparzona – nie fizycznie, tylko psychicznie. Przez cały wyjazd nie mogłam się zresetować. Plaża była piękna, słońce prażyło, woda krystaliczna. A ja? Leżałam na ręczniku i w głowie miałam tylko ten zatęchły przedział, zapach skarpet i piski hamulców. Zrozumiałam jedno: oszczędność nie zawsze się opłaca. Można przyciąć na bilecie, ale nie na własnym zdrowiu psychicznym. Pociąg miał być przygodą, ale był porażką. Przestrogą. Lekcją na przyszłość.

Na miejscu poznałam kilku ludzi. Jedna dziewczyna przyjechała busem, inna stopem, ktoś inny miał lot z przesiadką w Mediolanie. Słuchając ich opowieści, kiwając głową, myślałam tylko jedno: i tak nikt nie miał takiej traumy jak ja. Kiedy wracałam do Polski, już nie kombinowałam. Kupiłam bilet lotniczy za ostatnie pieniądze. Wsiadłam, zapadłam się w fotel i zaczęłam płakać ze wzruszenia, gdy usłyszałam: „Proszę zapiąć pasy, za chwilę startujemy”.

Od tamtej pory unikam pociągów na dłuższe trasy. Zresztą… jak słyszę słowo „przedział”, coś się we mnie spina. Jadę gdzieś tylko, jeśli wiem, że dotrę tam w mniej niż pięć godzin, siedząc, z dostępem do toalety i bez cudzego psa pod pachą. Tak, Chorwacja była piękna. Ale ten pociąg to był koszmar. Nigdy więcej.

Alicja, 34 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama