Reklama

Kiedy ciotka Hela zaprosiła mnie na tydzień do siebie na wieś, nie miałam wielkich oczekiwań. Ot, oderwę się od miejskiego zgiełku, przewietrzę głowę, nacieszę oczy zielenią. Spodziewałam się sielanki – hamak pod gruszą, świeże jajka i długie spacery po lesie. Ale to, co zastałam na miejscu, przeszło moje wyobrażenia. Chałupa z odpadającym tynkiem, wychodek na podwórzu i brak zasięgu – zamarłam. Miałam ochotę od razu wracać do miasta. Ale coś mnie powstrzymało. Coś, czego wtedy jeszcze nie rozumiałam. I co przez kolejne dni przewróciło moje podejście do życia do góry nogami.

Szok już na podjeździe

Kiedy wysiadłam z autobusu na przystanku, miałam jeszcze dobry humor. Plecak na plecach, w dłoni papierowa torba z ciastkami z cukierni na Mokotowie – prezent dla ciotki Heli. Było ciepło, pachniało polami. W oddali widziałam ją – machającą ręką, w gumowcach, z rozwianymi włosami, z wozikiem, do którego zaprzęgnięty był... kucyk. No nie wierzyłam. Czy to jest żart?

– Wsiadaj, dziecko! – zawołała z uśmiechem. – Pieszo cię nie puszczę, to trzy kilometry!

W milczeniu zajęłam miejsce obok niej. Wóz skrzypiał, kucyk powłóczył nogami, a ja patrzyłam na nierówną drogę z kocich łbów i domy z eternitem na dachach. A potem zobaczyłam jej dom. Jeśli to można było nazwać domem. Odpadający tynk, ściany pokryte mchem, w oknach firanki jak z innej epoki. Na podwórku sterta drewna, dwa kury biegające luzem i… wychodek.

– Żartujesz, prawda? – zapytałam cicho, kiedy zaprowadziła mnie do środka.

– A co, dziecko? My tu tak zawsze. Wszystko działa. Ciepła woda z pieca, prąd z paneli na dachu. Spokojnie, przeżyjesz.

W kuchni pachniało chlebem. W pokoju stała wersalka obita brązowym skajem.

– Tu pośpisz – oznajmiła. – Ale jak chcesz ciszę, to mogę cię ulokować w stodole, tam tylko sowa czasem pohukuje.

Zaczęłam się zastanawiać, w co ja się wpakowałam.

Nie wierzyłam w to

Wieczorem, kiedy emocje już trochę opadły, a ja przestałam obgryzać paznokcie z przerażenia, ciotka Hela wzięła się za kolację. Piekarnik? Zapomnij. Miała żeliwny piec z fajerkami, który dymił przy każdym ruchu drzwiczek. Wrzuciła na patelnię cebulę i jajka od swoich kur. Do tego ogórki kiszone własnej roboty i pajda chleba, którego skórka chrupała jak z bajki.

– Jedz, Martynka. Od tego się człowiek robi silny. I niech ci nie przyjdzie do głowy marudzić, że nie jesz glutenu.

Uśmiechnęła się szeroko, a ja nie miałam siły jej odmówić. Głód wygrał z uprzedzeniami. Zjadłam wszystko. Nawet dokładkę. A potem przyszedł czas na spanie.

– Idź się tylko umyj w miednicy, woda ciepła stoi w garnku. A jak ci mało, to czajnik też pełen.

Łazienka była... cóż, nie istniała. W kącie kuchni zasłonka, za nią umywalka z miski i lustro na sznurku. Stałam tam z gąbką w dłoni i mydłem Biały Jeleń, czując się jak na obozie harcerskim. W końcu położyłam się na wersalce. Sprężyna wbijała mi się w łopatkę, koc pachniał wilgocią i lawendą. A jednak… było cicho. Bez szumu ulicy, bez świateł latarni. Tylko świerszcze i jakiś odległy szczek psów.

– Dobrej nocy, dziecko! – krzyknęła ciotka z drugiego pokoju. – Jak coś, to ja chrapię, nie bój się!

– Dzięki – odpowiedziałam, uśmiechając się w ciemności.

Nie wiedziałam jeszcze, że mimo niewygody – zasnę jak niemowlę.

Pranie w rzece, spanie z kurami

Obudziło mnie pianie koguta. Serio, pianie koguta. Otworzyłam oczy, zdezorientowana. Słońce zaglądało do pokoju przez haftowaną firankę, a za oknem ktoś już kosił trawę. Była szósta rano. Ciotka stała w kuchni, ubrana jak do wyjścia do kościoła.

– No wstawaj, Martynka! Nie po to przyjechałaś, żeby do południa spać!

Z jękiem zwlekłam się z wersalki. Ubrana, nakarmiona jajecznicą na słoninie i napojona kawą zbożową, ruszyłam za ciotką z koszem pełnym brudnych ubrań.

– Gdzie idziemy?

– Do rzeki.

– Że co?

– Pranie. A co, myślałaś, że mam tu pralkę?

Rzeka była płytka, ale lodowata. Ciotka klękała na deskach i z wprawą szorowała spodnie na tarce. Ja ledwo trzymałam ręce w wodzie dziesięć sekund. Bolały mnie z zimna. Ale było w tym coś... śmiesznego. Zaczęłam się śmiać. Ciotka spojrzała na mnie, też się uśmiechnęła.

– No, wreszcie. Bo już myślałam, że z ciebie taka panienka z miasta, co tylko Instagram zna.

– A znam. Ale to nawet zabawne.

Po praniu wróciłyśmy z mokrym koszem. Słońce grzało, powietrze pachniało sianem. Późnym popołudniem poszłam z ciotką po jajka. Kury uciekały przed nami, gdakały głośno, jedna usiadła mi na stopie. Czułam się, jakby ktoś wrzucił mnie do innego świata. Świata, który nie miał pośpiechu. Wieczorem zasnęłam tuż po zmroku. Z kurami, jak to się mówi. Bez telefonu, bez telewizora. I znów – spałam jak dziecko.

Wieczór pod gwiazdami

Czwartego dnia zaczęłam zauważać, że coś się we mnie zmienia. Może to przez ten spokój? Przez brak hałasu, pędu, ekranów? Przez śniadania jedzone przy stole, nie w biegu, przez rozmowy z ciotką przy herbacie, przez to, że nikt tu nie patrzył na zegarek.

– Martynka, nie siedzisz dzisiaj z nosem w telefonie – zauważyła ciotka, mieszając powidła w wielkim garze. – I dobrze. Od tego to ludzie głupieją.

– A nie mam zasięgu – wzruszyłam ramionami.

– A co, jakbyś miała, to zaraz byś tam siedziała i nawet ze mną nie pogadała?

– Może... – przyznałam. – Ale teraz nie mam wyjścia.

– I chwała Bogu.

Tego wieczoru wyszłyśmy na pole. Ciotka przyniosła dwie herbaty w słoikach i usiadłyśmy na starych krzesłach przy płocie. Niebo było tak czyste, jakiego nigdy nie widziałam. Żadnych świateł miasta, tylko gwiazdy. Miliony gwiazd. Było coś kojącego w tym widoku.

– Tu się widzi więcej – mruknęła ciotka. – Nie tylko na niebie. I w sobie też.

Nie odpowiedziałam. Bo chyba pierwszy raz w życiu zrozumiałam, o co jej chodzi. Później długo siedziałyśmy w milczeniu. Słyszałam tylko świerszcze i raz czy dwa pohukiwanie sowy. Wciągnęłam koc pod brodę i pomyślałam: może ten świat nie jest taki zły. Może po prostu trzeba mu dać szansę.

Jutro zrobimy pierogi. I idziemy do lasu po grzyby – powiedziała nagle ciotka. – Zgadzasz się?

– Jasne – uśmiechnęłam się. – Z przyjemnością.

Zmiana, której się nie spodziewałam

Rano nie potrzebowałam już piania koguta. Obudziłam się sama, rześka jak nigdy. Wciągnęłam stary sweter, zjadłam kromkę chleba z masłem i miodem z sąsiedztwa i ruszyłyśmy z ciotką do lasu. Kosze w rękach, termos z herbatą, nożyk do grzybów.

Las był jak z bajki. Pachniał mokrą ziemią, igliwiem i czymś... spokojnym. Nie umiem tego opisać. Przypomniało mi się dzieciństwo – jak biegałam z tatą po lesie i wracałam z brudnymi rękami, dumna z dwóch podgrzybków. Z ciotką milczałyśmy przez większość drogi. Tylko czasem pokazywała mi grzyby:

– Tego nie bierz. Robaczywy. Ale tu masz prawdziwka, zobacz, jaki dorodny.

Zebrałyśmy kosz pełen. Po powrocie usiadłyśmy na ganku, czyściłyśmy grzyby i piłyśmy kawę z mlekiem prosto od krowy sąsiadki. I wtedy poczułam, że nie chcę, żeby to się kończyło.

– Martynka, powiem ci coś – ciotka spojrzała na mnie z uśmiechem. – Jak tu przyjechałaś, patrzyłaś na mnie, jakbym żyła w epoce kamienia łupanego.

– Bo tak wyglądało.

– Ale teraz patrzysz inaczej. Wiem, bo masz spokojniejsze oczy.

Zamyśliłam się. Ona miała rację. Byłam spokojniejsza. Jakby mi ktoś wyłączył szum w głowie.

Chyba nie chcę jutro wracać do Warszawy – powiedziałam cicho.

– A kto ci każe? Zostań jeszcze parę dni. Świat nie ucieknie. A może właśnie tu ci się lepiej oddycha?

I wtedy naprawdę nie wiedziałam, czy wracać. Bo pierwszy raz od dawna poczułam, że jestem dokładnie tam, gdzie trzeba.

Powrót z innej planety

Kiedy tydzień dobiegł końca i ciotka Hela pomachała mi na odjezdne, miałam wrażenie, że wracam z innej planety. Ubrana w te same dżinsy i trampki, z plecakiem na ramieniu, ale inna. Jakby coś się we mnie uspokoiło. Złagodniało. W mieście wszystko wydawało się za głośne, za szybkie, za intensywne. Nawet moje mieszkanie pachniało jakoś inaczej – zimno, nijako.

Zorientowałam się, że przez cały tydzień nie tęskniłam za Wi-Fi, za kawą na wynos, za planowaniem postów na Instagramie. Zamiast tego zbierałam jajka, piłam herbatę ze słoika i podziwiałam gwiazdy. Zamiast bezmyślnie scrollować, patrzyłam, jak rośnie ciasto drożdżowe.

– Jak było? – zapytała mnie przyjaciółka, gdy spotkałyśmy się na kawę.

– Niby nic. Ale wszystko.

– Przesadzasz – zaśmiała się.

– Nie. Serio. Musisz to kiedyś przeżyć.

I zrozumiałam, że ludzie z miasta nie zrozumieją tego od razu. Bo tam, na wsi, życie płynie inaczej. Wolniej. Głębiej. Nie jest łatwiej – wręcz przeciwnie. Ale coś tam się układa w głowie. W sercu też. Do ciotki Heli wracam teraz regularnie. Nie zawsze mam tydzień. Czasem tylko weekend. Ale potrzebuję tego miejsca. Tych zapachów, tej ciszy. Tych rozmów. I jej zupy szczawiowej z jajkiem.

Nie sądziłam, że tak się to skończy. Że pokocham to, czego się bałam. I że zrozumiem coś ważnego: nie trzeba mieć wszystkiego, by czuć, że ma się dużo.

Martyna, 31 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama