Reklama

Wyjazd do Hiszpanii miał być spełnieniem marzenia. Plaże, słońce, muzyka, taniec – wyobrażałam sobie, że będę chodzić boso po gorącym piasku i uczyć się salsy pod palmami. Zamiast tego wylądowałam w kuchni niewielkiej restauracji, gdzie jedynym rytmem był stukot talerzy i szum zmywarki. Przez pierwszy tydzień miałam ochotę wracać do Polski, byle tylko uciec od rozczarowania. A jednak coś mnie zatrzymało. Ludzie, chwile, drobiazgi, które zaczęły zmieniać mój sposób patrzenia na świat. Nie wszystko potoczyło się zgodnie z planem, ale właśnie dlatego ta podróż nauczyła mnie najwięcej.

Bilety do raju

Kiedy kupowałam bilety do Malagi, miałam wrażenie, że właśnie podpisuję umowę z życiem, które zawsze chciałam prowadzić. Przeglądając zdjęcia na Instagramie, widziałam siebie wśród białych domków z niebieskimi okiennicami, z drinkiem w dłoni, śmiejącą się do słońca. Znajomi gratulowali odwagi, mama płakała, tata milczał – jak zwykle. A ja czułam się wolna, gotowa rzucić wszystko i zacząć coś nowego. Planowałam zatrzymać się u znajomej znajomej, która obiecała pomoc w pierwszych tygodniach. Reszta miała się ułożyć sama.

– Dasz sobie radę. Jesteś ogarnięta – mówiła Ola na lotnisku, mocno mnie przytulając. – Tylko nie daj się wykorzystać.

Machnęłam ręką, śmiejąc się.

– Przecież jadę tańczyć na plaży, a nie do kopalni. Co niby może się stać?

Gdy samolot wzbijał się w powietrze, byłam pewna, że zaczyna się moja własna przygoda życia. W głowie miałam plan: najpierw trochę odpoczynku, potem może jakaś dorywcza praca w barze, wieczory na imprezach i weekendy na wycieczkach. Żadnych dramatów, żadnych szefów nad głową. Sama decyduję, gdzie, kiedy i z kim.

Gdy wylądowałam, uderzył mnie zapach ciepłego powietrza, mieszanina soli, spalin i przypraw. Słońce paliło mi skórę już po pięciu minutach. Mimo zmęczenia poczułam dreszcz ekscytacji. Tylko że nikt nie uprzedził mnie, że Hiszpania może być równie bezlitosna co piękna.

Hiszpańskie rozczarowanie

Już pierwszego wieczoru okazało się, że „znajoma znajomej” to zaledwie uprzejma kobieta, która miała dla mnie miejsce na kanapie i trzy dni tolerancji. Po tym czasie musiałam znaleźć coś własnego. Miałam w kieszeni kilkaset euro, w głowie plan B i ogromną wiarę w przypadek. Chodziłam od baru do baru, pytając niepewnym hiszpańskim o pracę. Wszyscy uśmiechali się grzecznie, czasem rzucali „no hablo inglés”, czasem po prostu patrzyli, jakby nie istniał świat poza turystami.

Po czterech dniach miałam bąble na stopach i zero odpowiedzi. W piątym dniu zatrzymałam się przy niewielkiej restauracji na uboczu. Nie było tam kolorowych lampionów ani głośnej muzyki. Były za to tłuste szyby, zmęczona kelnerka i kucharz, który wyglądał, jakby nie spał od trzech dni.

– Pracy szukasz? – zapytał po angielsku z silnym akcentem, kiedy zauważył moje niezdecydowanie w drzwiach.

– Tak. Mogę sprzątać, zmywać, pomagać. Cokolwiek.

Spojrzał na mnie, jakby mierzył moją odporność na upokorzenie.

– Dzisiaj? Od razu?

Kiwnęłam głową. Nie miałam nic do stracenia. Wcisnęli mnie między ścianę a zmywarkę. Pachniało wilgocią i smażonym czosnkiem. Gąbka była twarda jak kamień, a talerze tłuste jak olej. Nie było muzyki, nie było śmiechu. Tylko szum wody i moje rozczarowanie, które rosło z każdą godziną.

Tego wieczoru, siedząc na schodach zaplecza z mokrymi rękami i bolącym kręgosłupem, zadzwoniłam do Oli.

To nie miało tak wyglądać – powiedziałam cicho.

– Wiem. Ale nie poddawaj się. Jeszcze nie teraz.

Woda, gąbka i milczenie

Z czasem zmywak stał się moim małym światem. Przychodziłam wcześniej, wychodziłam ostatnia. Rzadko ktoś do mnie mówił. Nawet kelnerka, która pierwszego dnia rzuciła mi „hola”, potem udawała, że mnie nie widzi. Czasem tylko kucharz, Miguel, rzucał krótkie komendy przez ramię:

– Więcej gorącej wody. Tłuste nie schodzą.

Albo:

– Nie rozbij kolejnego talerza, proszę.

Starałam się. Na początku ręce piekły mnie tak bardzo, że zasypiałam z nimi owiniętymi w mokry ręcznik. Paznokcie pękały, skóra schodziła płatami. Po tygodniu nie miałam siły mówić. Miałam tylko rytm: talerz, gąbka, płukanie. I dźwięki: syk wody, stukanie naczyń, szum wentylatora. Nie potrzebowałam rozmów, tylko snu i czystych ubrań.

Pewnego dnia Miguel zostawił mi przy zmywaku banana i butelkę wody.

– Jesz coś w ogóle?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Po prostu skinęłam głową. Usiadłam na skrzynce po warzywach i zjadłam tego banana z takim uczuciem, jakby to był pierwszy owoc w moim życiu.

Nie jesteś zła w tym, co robisz – powiedział, nie patrząc na mnie. – Po prostu to nie twoje miejsce. Ale jesteś uparta. To dobrze.

Przez kolejne dni nie mówił już nic więcej. Tylko czasem, kiedy tempo pracy zwalniało, podśpiewywał coś pod nosem. Nie znałam słów, ale rytm przypominał mi muzykę, którą wyobrażałam sobie, tańcząc na plaży. I wtedy zrozumiałam, że czasem marzenia rozbijają się o rzeczywistość tylko po to, żeby je odbudować inaczej.

Talerze, które uczą pokory

Było coś oczyszczającego w tej monotonii. Gdy człowiek spędza osiem godzin dziennie, szorując talerze, przestaje się przejmować, jak wygląda, co myślą inni i czy w ogóle kogoś obchodzi jego historia. Zaczyna żyć od poniedziałku do niedzieli, mierząc czas nie kalendarzem, a kolejnymi porcjami tłustych naczyń.

Z początku miałam do siebie żal. Że jestem na to „za dobra”. Że mogłam przecież robić coś ciekawszego, coś z pasją. A potem nagle – bez żadnego konkretnego momentu – to uczucie zniknęło. Przestałam się porównywać. Zaczęłam zauważać, że każdy człowiek w kuchni ma swoją historię. Miguel kiedyś grał na gitarze w zespole, który niemal podpisał kontrakt z dużą wytwórnią. A teraz codziennie smaży ryby i nie narzeka.

Pewnego dnia kelnerka, która dotąd mnie ignorowała, poprosiła o pomoc przy rozpakowywaniu dostawy.

– Nie masz chyba dwóch lewych rąk – rzuciła bez uśmiechu.

Zdziwiło mnie to bardziej niż jej uprzednie milczenie. Właściwie to była forma uznania. Tego dnia, wracając do pokoju, który wynajmowałam z dwiema innymi dziewczynami, kupiłam sobie najtańsze wino i tabliczkę czekolady. Siedząc na balkonie, pierwszy raz od przyjazdu poczułam coś na kształt dumy. Nie za to, gdzie jestem, ale za to, że się nie poddałam. Może to nie była Hiszpania z moich marzeń, ale to była prawdziwa, uczciwa, czasem brutalna – i właśnie dlatego cenna.

Moje stare marzenia

Pod koniec drugiego miesiąca dostałam propozycję pracy w kawiarni, nieopodal plaży, tej samej, którą widywałam tylko przelotnie w drodze z mieszkania do restauracji. Prowadziła ją starsza kobieta, Pilar, która powiedziała, że potrzebuje kogoś „z rękami do roboty i sercem, które nie narzeka”. Miguel wspomniał jej o mnie. Zaskoczyło mnie to bardziej niż sama oferta.

W nowej pracy zaczęłam od parzenia kawy, wynoszenia krzeseł, ścierania stolików. Pilar mówiła do mnie wolno, poprawiała mój hiszpański, uczyła nazw ziół i odmian oliwek. Klienci byli stali, znali się nawzajem, przynosili sobie nawzajem świeże bułki i plotki. A ja byłam wśród nich – nie jako turystka, ale jako ktoś, kto tu naprawdę żyje.

Po pracy wychodziłam na plażę. Zdejmowałam buty, wchodziłam do wody, czasem puszczałam muzykę ze słuchawek i ruszałam się do rytmu, tak jak to sobie kiedyś wyobrażałam. Nie było tłumów, tylko ja, morze i wiatr. Tańczyłam nie dla nikogo, tylko dla siebie. Czasem, gdy wracałam do mieszkania, myślałam o tym, co powiedziałabym tej dziewczynie, która wysiadała z samolotu z głową pełną obrazków z internetu. Może tylko tyle: „Nie szukaj Hiszpanii z pocztówek. Ona jest prawdziwa, ale trzeba się ubrudzić, żeby ją dostrzec”.

Zanim wyjechałam, poszłam jeszcze raz do restauracji Miguela. Uściskałam go, jakbyśmy znali się od lat.

– Dziękuję – powiedziałam.

– Jeszcze zatańczysz na tej plaży. Tylko nie w klapkach – mruknął, wracając do smażenia.

Tak wygląda dorosłe życie

Kiedy wróciłam do Polski po trzech miesiącach, przyjaciółka zapytała mnie:

– I jak było? Opowiadaj wszystko!

Uśmiechnęłam się. Nie wiedziałam, od czego zacząć. Od zapachu smażonego czosnku, od bólu w nadgarstkach, od pierwszego banana podarowanego z litości, a może od tej jednej nocy, gdy zatańczyłam boso na plaży i nikt na to nie patrzył?

Zamiast plażowych imprez dostałam kuchnię, zmęczenie i samotność. I to one właśnie, krok po kroku, nauczyły mnie pokory. Zmusiły, bym przestała gonić za obrazkami, które nie mają zapachu, hałasu, brudu pod paznokciami. Pokazały mi ludzi, którzy żyją naprawdę – nie dla lajków, nie dla efektownych wspomnień, ale po prostu: dzień po dniu.

Nie wszystko w tej podróży było piękne, ale wszystko było prawdziwe. I to prawda – nie bajka – była tym, czego tak naprawdę potrzebowałam. Hiszpania nie była taka, jaką sobie wymarzyłam. Była lepsza. Ubrała mnie w codzienność, ściągnęła z piedestału wygodnych wyobrażeń i zostawiła z najważniejszym pytaniem: czego naprawdę chcesz?

Odpowiedzi nie znalazłam od razu. Ale kiedy wróciłam do Polski, do tej szarej rzeczywistości, wiedziałam jedno – już nie chcę tylko tańczyć na plaży. Chcę też wiedzieć, co jest za kuchnią, za zapleczem, za iluzją. I choć może brzmi to banalnie – ta podróż naprawdę otworzyła mi oczy.

Nina, 27 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama