Reklama

Dobrze wiedziałam, że teściowa przyjdzie z miną, jakby ją ktoś na pogrzeb zaprosił, a nie na rodzinny obiad. Jednak to przecież nie powód, żeby rezygnować z rodzinnego posiłku, prawda? W końcu nie dla niej to wszystko. Zrobiłam więc kluski śląskie. Takie jak robiła babcia Halinka. Babcia nie była żadną zawodową kucharką. Gotowała w fartuchu i z włosami związanymi w cebulkę na czubku głowy. A jednak jej kluski miały w sobie coś – coś, czego się nie dało zapisać w przepisie. Może to przez to, że robiła je tylko, kiedy wszyscy byli razem. A może przez to, że nikt wtedy nie oceniał, czy są wystarczająco „puszyste”. Nie wiem. Tamte kluski zapamiętałam na całe życie. Dlatego wzięłam się do roboty, choć wiedziałam, że jak postawię je na stół, to teściowa i tak znajdzie powód do kręcenia nosem. I oczywiście – nie zawiodła. Ale wtedy jeszcze nie przeczuwałam, że ten obiad wywróci moje życie do góry nogami.

Aż ścisnęło mnie w żołądku

– Możesz podać mi tę miskę z ziemniakami? – zapytałam, starając się, żeby mój głos brzmiał lekko i uprzejmie.

Teściowa siedziała już przy stole, wyprostowana jak struna, z torebką położoną obok krzesła, jakby zaraz miała wstać i wyjść.

– Tę? – wskazała misę srebrnym paznokciem. – Bo widzę, że tych ziemniaków to na pułk wojska.

– Tak, ta. Zaraz z nich zrobię kluski śląskie – wyjaśniłam z uśmiechem, choć po jej spojrzeniu wiedziałam, że zaraz coś będzie.

– Ty?

– No, a kto? Babcia Halinka mnie nauczyła. Z dziurką, żeby sos miał gdzie spływać. Klasyka.

Teściowa cmoknęła.

– No, zobaczymy. Oby nie były gumowate. Twoja babcia to miała rękę do gotowania, a ty to jeszcze młoda jesteś, musisz się uczyć.

– Mamo, robiłam je już tyle razy, że mogę z lepić zamkniętymi oczami.

– Tylko żebyś się z zamkniętymi oczami nie pomyliła w proporcjach – mruknęła i upiła łyk kawy, jakby właśnie wygrała tę wymianę.

Poczułam, jak mnie ściska w żołądku, ale milczałam. Ten obiad miał być miły. Cokolwiek się wydarzy, nie dam się sprowokować.

Zacisnęłam zęby

Stałam przy blacie, lepiąc kluski. Ziemniaczana masa była idealna – miękka, sprężysta, nie kleiła się za bardzo. W sam raz. I cały czas czułam na sobie spojrzenie teściowej.

A po co ty tyle tych klusek robisz? – zapytała w końcu, zerkając na uformowaną już kupkę.

– Bo dzieciaki je uwielbiają, Tomek też. A jutro to, co zostanie, odgrzeję na kolację – odpowiedziałam spokojnie, nie przerywając lepienia.

– Hmm – mruknęła. – U nas w domu się tyle nie gotowało. Bo i nie było potrzeby. Jak gospodyni dobrze gotuje, to wystarczy mniej, a lepiej.

Zacisnęłam zęby.

– Mamo, każdy ma swój sposób. Ja się nauczyłam tak, żeby się nie martwić, że ktoś wyjdzie od stołu głodny.

– No tak, każdy teraz gotuje po swojemu. Tylko potem dzieci za grube, a mężowie z brzuchem jak piłka.

– Mój mąż nie narzeka. I dzieci zdrowe – odpowiedziałam z uśmiechem, choć już czułam, jak puls mi przyspiesza.

Usłyszałam, jak krzesełko odsunęło się w jadalni. Tomek wszedł do kuchni i spojrzał na mnie.

– Mmm, pachnie jak u babci Halinki – powiedział i pocałował mnie w skroń. – Mamo, siadaj, zaraz będzie gotowe. Pomóc ci coś, Monika?

Możesz nastawić wodę – odparłam cicho i spojrzałam na niego z wdzięcznością.

Teściowa zamilkła. Wiedziałam, że to cisza przed burzą.

Parsknęłam śmiechem

Woda już bulgotała, gdy wrzucałam pierwszą partię klusek. Tomek nalewał kompot do szklanek, a dzieci układały serwetki, podśpiewując coś pod nosem.

– Mamo, może pomożesz dzieciom złożyć serwetki? One to robią po swojemu – rzuciłam przez ramię, starając się zabrzmieć naturalnie.

– Kiedyś się nie bawiło w takie fanaberie. Serwetka była serwetką, a nie origami – mruknęła, ale podeszła. – Daj tu, Bartuś, pokażę ci, jak to się robi porządnie.

Westchnęłam cicho. Kluski wypływały na powierzchnię. Idealne.

A czemu nie zrobiłaś mielonych? One zawsze wszystkim smakowały – odezwała się nagle teściowa.

– Bo tym razem chciałam coś innego. Kluski to taki nasz rodzinny klasyk – przypomniałam.

– Halinka to miała rękę do ciasta, a nie tylko dobre chęci – padło chłodno.

Tomek spojrzał na nią znad dzbanka z kompotem, uniósł brew i wyszeptał:

– Jeszcze trochę i nie wytrzymam.

Parsknęłam śmiechem, a teściowa spojrzała z niepokojem.

Co takiego? – zapytała.

– Nic, mamo – odpowiedziałam, wyciągając kluski łyżką cedzakową.

Zaczynałam się domyślać, że ten obiad będzie jak pole minowe – ładnie wygląda, ale w każdej chwili można wylecieć w powietrze.

Patrzyłam, jak robi sceny

Kluski parowały już na półmiskach, oblane gęstym sosem z cebulką i skwarkami. Na środku stołu parowała miska z modrą kapustą. Pachniało jak w kuchni babci Halinki, gdzie każdy mógł sięgnąć po dokładkę, nikt nie musiał się tłumaczyć.

No to siadamy – rzuciłam z uśmiechem. – Mamo, niech mama sobie weźmie pierwsza.

– Nie, nie – machnęła dłonią teściowa. – Najpierw dzieci, niech jedzą, bo potem będą marudzić.

Dziękujemy babciu! – zawołała Zuzia, już z łyżką w ręku.

Tomek nałożył sobie sporą porcję i z pełną buzią rzucił:

– Mmm, Monika, to jest sztos. Kluski w punkt. Jak u Halinki.

– Dziękuję, kochanie – dodałam, patrząc na teściową.

– Tylko Halinka miała inny garnek. Wiesz, to niby drobiazg, ale wpływa na smak – odparła, przekładając sobie kluskę na talerz.

– Może i tak – powiedziałam, nie dając się wciągnąć. – Ale smakują, jak trzeba, prawda?

Teściowa spróbowała. Przeżuła. I wtedy to się stało. Uniosła brwi, ale zamiast pochwalić, przewróciła oczami.

– No cóż... nie są złe. Chociaż trochę miękkie.

Tomek spojrzał na nią z niedowierzaniem.

– Mamo, to mają być kluski śląskie, a nie kule bilardowe.

Tylko mówię, co myślę – wzruszyła ramionami.

– Dla mnie są pyszne – powiedziałam spokojnie, choć w środku coś we mnie zgrzytnęło. – I cieszę się, że mama spróbowała.

Spojrzała na mnie zaskoczona

Obiad toczył się dalej, a atmosfera przy stole była… delikatnie mówiąc, napięta. Dzieci zajadały kluski z apetytem, Tomek dolewał kompotu, a ja próbowałam ignorować teściową.

– Mamo, przykro mi, że ci nie smakuje – rzuciłam w końcu, gdy po raz trzeci odsunęła sobie talerz i zaczęła rozgarniać kapustę na boki.

– Po prostu kapusta jest trochę za kwaśna. Może za dużo octu?

– Nie dałam w ogóle octu. Tylko jabłko i odrobina soku z cytryny – odpowiedziałam przez zęby. – Jak w przepisie babci Halinki.

– Halinka, Halinka… – teściowa przewróciła oczami. – Wszyscy teraz za tą Halinką. A ona przecież zwykłą kobietą była, nie żadna mistrzyni kuchni.

Tomek wziął głęboki oddech.

– Mamo, wystarczy. Nie smakuje ci – nie jedz. Uszanuj Monikę, bo się napracowała.

Tylko wyrażam opinię – odpowiedziała, poprawiając serwetkę z godnością. – Nie przywykłam do komplementowania na siłę.

– Czasem lepiej zamilknąć, niż rzucać kąśliwe uwagi – powiedziałam, spokojnym, ale stanowczym tonem. – Ja ten obiad zrobiłam z serca. Dla rodziny. Nie po to, żeby ktoś mi oceniał jak w teleturnieju.

Teściowa spojrzała na mnie zaskoczona. Jakby pierwszy raz usłyszała, że ktoś ma do niej pretensje.

– No dobrze – powiedziała w końcu. – Też zrobię kiedyś kluski. Zobaczymy, które lepsze.

– Z przyjemnością – uśmiechnęłam się.

Prawie mnie przeprosiła

Po obiedzie dzieci bawiły się do pokoju, Tomek poszedł umyć naczynia, a ja została z teściową w jadalni, zbierając serwetki ze stołu. Milczałyśmy chwilę.

– Monika… – zaczęła niepewnie mama Helena, wygładzając fałdę na obrusie. – Te kluski… No, może rzeczywiście miały coś z Halinki. Takie lekkie były. I ten sos… dobrze doprawiony.

– Mamo, dziękuję – powiedziałam cicho, odwracając się z naręczem talerzy. – Naprawdę mi zależało, żeby wyszły. Bo babcia Halinka robiła je tylko na specjalne okazje. I chciałam, żeby dziś też tak było.

– A co to za okazja? – zapytała, jakby dopiero teraz się nad tym zastanowiła.

Rodzina przy jednym stole, mamo. Czasem to wystarczy.

Teściowa przytaknęła wolno. Pierwszy raz chyba zrozumiała, że ten cały obiad nie był demonstracją siły. Ani pokazówką. Tylko próbą stworzenia domu, gdzie każdy ma miejsce. Nawet ona, z tym swoim kręceniem nosem.

– No, dobrze… To ja może następnym razem przyniosę sernik. Taki, z kokosem – mruknęła, prawie się uśmiechając.

Będzie mi bardzo miło, mamo.

Wiedziałam, że to jej sposób na powiedzenie: „przepraszam”. I że więcej raczej nie powie. Ale to wystarczyło. Bo wśród zapachu klusek, sosu i rodzinnych fochów, zdarzyło się coś rzadkiego – zbliżyłyśmy się do siebie. Na własnych zasadach.

Monika, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama