Reklama

Lubię mówić, że święta są jak stare seriale. Niby nowe odcinki, ale wiesz już, co się wydarzy – mama przesoli barszcz, ojciec będzie się krzywił na rybę po grecku, a ja dostanę skarpetki. Znowu. Wzór może inny, kolor może inny, ale intencja ta sama – coś, co się kupuje mechanicznie, bez refleksji, bez pytania, bez serca.

Mam trzydzieści lat i jeszcze nikt w tej rodzinie nie zadał sobie trudu, żeby naprawdę mnie poznać. Nie chodzi o to, że chcę dostać coś drogiego. Chciałbym po prostu wiedzieć, że ktoś o mnie pomyślał. Zamiast tego dostaję od lat krawaty, których nie noszę, i herbaty, których nie piję. A potem jeszcze oczekują uśmiechu. Tego fałszywego, wymuszonego grymasu wdzięczności, który ćwiczysz jak zaklęcie, żeby nie zepsuć nastroju.

– Kuba, no otwieraj! – zawołała mama ze swojej strony stołu. – Ciekawa jestem, czy trafiliśmy!

– Ja też – mruknąłem. W środku był zestaw: skarpetki z napisem „Najlepszy syn na świecie” i kubek z napisem „Kawa ratuje życie”.

Nie spojrzałem nawet w stronę Anki, która jak zwykle próbowała to rozbroić uśmiechem. Wstałem od stołu i wyszedłem na balkon. Zimno uderzyło mnie w twarz. Tylko jedna myśl dudniła mi w głowie: „czy naprawdę dla nich jestem tak nijaki, że nie warto się postarać?”.

Dostałem to, co zawsze

Tego roku wszystko było dokładnie takie samo. Ten sam obrus, który mama wyciąga tylko na Wigilię. Te same krzesła, z których jedno zawsze się chybocze. Nawet rozmowy te same – o polityce, o tym, że kiedyś śnieg był lepszy, i że zupa grzybowa już nie taka jak u babci. Rozpakowywanie prezentów to teatrzyk. Każdy zna swoje kwestie.

Ooo, skarpetki! – powiedziałem, wyciągając z paczki kolejny zestaw. Szaro-granatowe, trzy pary, jedna z nadrukiem renifera z pijanymi oczami.

– No przecież mówiłeś, że lubisz ciepłe! – obruszyła się mama.

Druga paczka – szalik. Gruby, gryzący. Trzecia – rękawiczki. Czarne, za duże. Czwarta – krawat. Czerwony. Nie noszę krawatów, ale ojciec twierdzi, że „facet powinien mieć przynajmniej jeden elegancki”.

– Kuba, serio ci się nie podoba? – zapytała Anka, podając mi swój prezent. – Bo wiesz, starałam się...

Nie odpowiedziałem. Wziąłem paczkę i położyłem obok innych. Widziałem, jak jej twarz na moment zesztywniała, ale uśmiech nie zniknął. Zawsze walczy o dobrą atmosferę. Kiedyś jej za to podziękuję.

Po kolacji, kiedy wszyscy już oglądali Kevina, a ojciec przysypiał z pilotem w dłoni, poszedłem do swojego pokoju. Zgarnąłem wszystkie paczki do jednej torby. Każdy prezent. Nawet ten od Anki. Bez otwierania. Wyszedłem na klatkę, zjechałem windą, przelazłem przez śnieg na podwórku i wrzuciłem wszystko do kubła na śmieci. Wszystko. Nawet te cholerne skarpetki. Stałem tam chwilę, patrząc na nieprzyzwoicie kolorowy papier wystający z czarnego worka. Poczułem ulgę. Była cicha. Potem przyszło coś jeszcze. Coś jak... pustka?

Zrobiłem coś głupiego

Minęły dwa dni po świętach. W moim mieszkaniu w końcu było cicho. Bez kolęd, bez migających światełek, bez cioci Haliny pytającej, „czy już kogoś masz”. Siedziałem z laptopem, piłem zimną kawę i cieszyłem się, że nikt niczego ode mnie nie chce.

Właściwie byłem z siebie dumny – pozbyłem się całego tego świątecznego badziewia. Zrobiłem miejsce na świeże powietrze.

– Jak było? – zapytała Anka przez telefon, gdy zadzwoniła późnym popołudniem.

– Jak zwykle – odpowiedziałem krótko.

A jak paczka ode mnie? – zapytała nagle. – Znalazłeś coś w środku?

Zamilkłem. Zmarszczyłem brwi. Coś... w środku?

– W środku? – powtórzyłem jak idiota.

– No tak. Schowałam tam coś ekstra. Pamiętasz ten zespół, którego słuchałeś w liceum, ten z idiotyczną nazwą?

– Co...?

– No, grają trasę po Europie i mają koncert w Warszawie. Kupiłam ci bilety. Były w jednej z par skarpet. W środku... Takie śmieszne, niebieskie z kasetami – mówiła z uśmiechem w głosie. – Powiedz, że je znalazłeś.

Nie odpowiedziałem. Obraz zsuniętej torby na śmieci błysnął mi w głowie. Skarpetki? Niebieskie, z kasetami? Nawet nie rozwinąłem z nich papieru.

– Nooo? – dopytywała.

– Jasne. Tylko... zgubiłem je gdzieś. Przenosiłem do szuflady. Na pewno się znajdą.

– Okej – powiedziała cicho. Wiedziałem, że już wie. Że właśnie straciłem coś więcej niż tylko bilety.

Miałem wyrzuty sumienia

Zima pachniała zgniłą kapustą i dymem z kominów. Stałem przed śmietnikiem w tym samym miejscu, w którym kilka dni wcześniej wrzucałem worek z prezentami. Tyle że teraz kucałem w śniegu i grzebałem ręką w zimnych odpadkach jak idiota.

Rozciągnięty worek już dawno zniknął. Ktoś zdążył go rozciąć albo wywieźli wszystko nad ranem. Przekładałem resztki kartonów, jakieś pudełko po pizzy, zwiędłe kwiatki, plastikową figurkę Mikołaja z urwaną głową. Nie było nic. Ani skarpet, ani biletu. Ani śladu po tamtym wieczorze.

Moje palce zgrabiały. Otarłem dłonie o kurtkę, ale nie chciały się rozprostować. Stałem tam jeszcze chwilę, jakby coś mogło się zmienić, jakby bilet miał się nagle zjawić na ziemi jak znak. Wtedy przypomniałem sobie dziadka. Miałem szesnaście lat, kiedy dał mi bilet na koncert w starym klubie na Pradze. Powiedział, że „muzyka to jedyne miejsce, gdzie można naprawdę być sobą”. Po koncercie siedzieliśmy w nocy na przystanku i on zapytał:

– I co? Fajnie było poczuć coś prawdziwego?

Pamiętam, że kiwnąłem głową i nie mogłem powiedzieć nic więcej. To była prawda. Muzyka mnie wtedy uratowała. A on... on to wiedział.

Teraz stałem tu, grzebiąc w śmieciach, z poczuciem, że znów coś zgubiłem. Coś więcej niż papierowy bilet. Może po prostu siebie. W końcu znalazłem worek obok śmietnika. Jak to możliwe? Nie wiem, ale ucieszyłem się jak dziecko.

Miałem jednak szczęście

Wróciłem do mieszkania z przemarzniętymi dłońmi i czymś ciężkim w środku klatki piersiowej. Taka kulka wstydu, która nie chciała się ruszyć. Usiadłem na podłodze i zacząłem otwierać paczki, które zostawiłem przy drzwiach.

Rozdarłem papier po papierze. Wyszarpnąłem z pudełka kolejny kubek, potem słoik z miodem lawendowym i ręcznie robione mydło. Rzeczy jak z wystawy „miłe, ale niepotrzebne”. W końcu dotarłem do małej paczuszki od Anki. Miała charakterystyczny granatowy papier w śnieżynki, z lekko krzywo przyklejoną kokardką. Otworzyłem ją delikatnie. W środku – trzy pary skarpet. Jedne czarne, drugie w gwiazdy, trzecie... niebieskie z kasetami.

Zadrżała mi ręka. Wyciągnąłem je i od razu wyczułem coś twardszego. Koperta. Mała, wciśnięta między skarpety. Wyjąłem ją. W środku były dwa bilety. Z datą, godziną i nazwą zespołu, który przez lata uważałem za jedyny, który „mówi językiem mojego serca”. Koncert w styczniu. Miejsce: moje miasto.

Zamknąłem oczy. W głowie pojawił się obraz – Anka pakuje skarpetki, uśmiecha się, podkłada kopertę, wyobrażając sobie moją reakcję. Jak zauważam. Jak się cieszę. Jak się przytulamy. A ja? Ja nawet nie spojrzałem. Wolałem się obrazić. Siedziałem długo z tymi skarpetkami na kolanach. Czułem się jak ktoś, kto właśnie zrozumiał, że to nie prezenty są bezduszne. Tylko on sam.

Zawiodłem ją i to mocno

Spotkaliśmy się w kawiarni obok dworca. Anka przyszła pierwsza – siedziała przy oknie z kubkiem gorącej czekolady, ubrana w ten za duży sweter, który zawsze przypominał mi dzieciństwo. Uśmiechnęła się, kiedy mnie zobaczyła, ale ten uśmiech był już inny. Jakby wiedziała, że coś się zmieniło. Usiadłem naprzeciwko, zdjąłem kurtkę, ale nie mogłem znaleźć słów.

– Kawa? – zapytała.

– Nie, dzięki... – odchrząknąłem. – Anka, ja...

– Spokojnie. Domyślam się – przerwała, bawiąc się łyżeczką. – Bilety. Nie znalazłeś ich wtedy, prawda?

Zacisnąłem dłonie. Nie mogłem się zdobyć na „przepraszam”. To słowo brzmiało jak plaster na starą ranę.

Wyrzuciłem wszystko – przyznałem. – Wszystko, zanim cokolwiek otworzyłem. Byłem zły, myślałem, że to kolejne... skarpety. Że nikt mnie nie zna. Że to wszystko jest na pokaz.

– A teraz? – zapytała cicho.

– Teraz wiem, że to nie do końca prawda. Ty... ty się postarałaś. Naprawdę. A ja byłem zajęty byciem zawiedzionym.

Anka pokiwała głową. Jej spojrzenie nie było już takie ciepłe. Było uważne. I smutne.

– Wiesz, ja naprawdę się starałam, ale chyba już nie warto – powiedziała spokojnie. – Może musisz najpierw sam się poznać, zanim zaczniesz wymagać tego od innych.

Zamilkliśmy. Patrzyłem na jej dłonie, które kiedyś ściskałem jako dzieciak, gdy bałem się burzy. Teraz one leżały na stole, nieruchome, jakby czekały, aż powiem coś ważnego. A ja nie umiałem.

Coś się we mnie zmieniło

Siedzę w mieszkaniu z kubkiem herbaty w dłoni. Na głośnikach leci stary kawałek, który znałem na pamięć w 2006 roku. Dziadek mówił, że muzyka to jedyne miejsce, gdzie człowiek nie musi udawać. Wtedy myślałem, że chodziło mu o dźwięki. Teraz wiem, że chodziło o uczucia.

Nie poszedłem na koncert. Bilety leżą w szufladzie z dokumentami, obok zdjęcia dziadka i starego listu od Anki sprzed lat, który kiedyś mi wysłała, kiedy pokłóciliśmy się o coś zupełnie głupiego. Tamten konflikt też wtedy olałem. Łatwiej było milczeć.

Z Anką od świąt nie rozmawiałem. Wysłałem tylko wiadomość: „Znalazłem je. Dziękuję”. Odpisała po trzech dniach: „W porządku”. Tyle. Święta minęły, Nowy Rok też. Mama już pewnie planuje barszcz na Wielkanoc. Ojciec będzie gadał o oponach zimowych. A ja... ja chyba po raz pierwszy nie jestem zły, że znów nic się nie zmieni.

Coś jednak się zmieniło. W szufladzie mam parę niebieskich skarpetek z kasetami, których nigdy nie założę. Już wiem, że nie o skarpetki chodzi. Chodzi o to, żeby czasem otworzyć paczkę, zanim ją wyrzucisz. Albo chociaż spojrzeć tej drugiej osobie w oczy, zanim się odwrócisz. Może i w tym roku znowu dostanę skarpetki. I może w końcu zrozumiem, co one naprawdę znaczą.

Jakub, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama