„Początek szkoły zawsze jest dla mnie wyzwaniem. Patrzę na stan swojego konta i chce mi się płakać”
„Stałam przed lodówką z nabiałem i próbowałam wyliczyć, ile jeszcze zostanie na zeszyty. Może chociaż te w promocji? Sześć sztuk za siedem złotych. Niby tanio. Ale to tylko dla jednego dziecka. A mam dwoje. A przecież jeszcze kredki, kleje, plasteliny”.

- Redakcja
Wrzesień zawsze mnie przerażał, ale odkąd jestem samotną matką dwójki dzieci, ten miesiąc staje się koszmarem. Początek szkoły to dla innych ekscytacja, dla mnie – źródło lęku i frustracji. Wyprawki, mundurki, składki, opłaty za obiady, nowe buty, zajęcia dodatkowe… Lista nie ma końca. A stan konta? Żałosny. Patrzę na cyferki i chce mi się płakać. Boję się, że czegoś nie dopilnuję, że dzieci zauważą moją bezradność. Że któryś raz z rzędu powiem „może za miesiąc”, choć wiem, że ten miesiąc nigdy nie przyjdzie. I że nikt nie zapyta, czy ja w ogóle daję radę.
Wrzesień jest koszmarem
– Mamo, muszę mieć białą koszulkę z krótkim rękawem na WF. I spodenki. I buty! – krzyknął Staś z przedpokoju, nawet nie ściągając plecaka.
– A ja potrzebuję farb plakatowych, pędzelków i dwóch bloków – dodała Marysia, z miną, która mówiła: „natychmiast”.
Stałam w kuchni z kubkiem zimnej już kawy i próbowałam zapanować nad rosnącym niepokojem. Za co to wszystko kupić?
– Zaraz, dzieci. Spokojnie. Piszcie na kartce, czego potrzebujecie, dobrze?
Udawałam opanowaną. W głowie robiłam szybki przegląd tego, co zostało z poprzednich wypłat. Nic. Dosłownie nic. Wczoraj zapłaciłam czynsz, prąd i abonament telefoniczny. Z konta zniknęło wszystko oprócz… dziesięciu złotych. Dziesięć złotych! A w portfelu może z dwadzieścia. I jeszcze tydzień do wypłaty.
Patrzyłam na nich – Marysia ładnie ułożona, z warkoczem, Staś z rozwianą grzywką i w dziurawej skarpetce – i robiło mi się niedobrze. Oni nic nie wiedzieli. I nie mieli wiedzieć.
– A ty masz pieniądze na radę rodziców? – zapytał znienacka Staś, sięgając po jabłko.
Zamrugałam.
– Yyy… tak, jasne. Dam w przyszłym tygodniu.
Nie dałam rady inaczej. Musiałam skłamać. Po raz kolejny. Staś wzruszył ramionami i poszedł do pokoju. Marysia jeszcze raz spojrzała na mnie z pytającym wzrokiem. Odwróciłam się, żeby nie widziała, jak zaciskam zęby i tłumię łzy.
Portfel nie jest z gumy
W sobotę poszłam do marketu z karteczką w ręku, na której wypisałam tylko najpotrzebniejsze rzeczy: chleb, mleko, masło, płyn do naczyń, jajka. Stan konta – nieco lepszy, bo dostałam zwrot za nadpłatę gazu: 93 złote. Prawie się ucieszyłam. Do czasu, aż zobaczyłam ceny. Jajka po 13, mleko prawie 5, masło – lepiej nie patrzeć.
Stałam przed lodówką z nabiałem i próbowałam wyliczyć, ile jeszcze zostanie na zeszyty. Może chociaż te w promocji? Sześć sztuk za siedem złotych. Niby tanio. Ale to tylko dla jednego dziecka. A mam dwoje. A przecież jeszcze kredki, kleje, plasteliny.
– Mamo, a możemy dzisiaj pizzę? – zapytał Staś, kiedy wróciłam.
Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy.
– Kochanie, nie dziś. Mam głowę jak balon, muszę coś lekkiego zjeść.
– To może chociaż mrożona? – zaproponował, nieświadomy, że i na nią mnie nie stać.
– Zrobimy domową! – uśmiechnęłam się, zerkając na stary słoik przecieru pomidorowego i resztki żółtego sera. – Zrobisz ze mną?
– No pewnie!
Udawałam, że wszystko jest pod kontrolą. I że naprawdę miałam ochotę na gotowanie. Ale tak naprawdę marzyłam tylko o tym, żeby ktoś zapytał mnie: „Hej, wszystko u ciebie w porządku?”. Albo po prostu przytulił i powiedział: „Już wystarczy, zrobiłaś tyle, ile mogłaś”. Ale nikt nie pytał. Nikt nie przytulał. Byłam przecież tylko mamą.
Zeszyty, dresy i… moje łzy
– A co to za zeszyty?! – zapytała Marysia, marszcząc brwi i przewracając kartki cienkiego brulionu w miękkiej okładce.
– No… zeszyty. Takie miały być, prawda? – odpowiedziałam z udawanym entuzjazmem.
– Ale ja potrzebuję z twardą okładką. I w kratkę. A tu są w linie.
– Pani się nie obrazi.
Marysia westchnęła i pokiwała głową, ale widziałam, że była rozczarowana. Zawsze była poukładana, obowiązkowa, chciała mieć wszystko tak, jak trzeba. A ja… po prostu nie mogłam jej tego dać. Staś z kolei próbował wcisnąć stopy w zeszłoroczne buty do WF-u.
– Mamo, one mnie cisną. W palcach. I w pięcie też. Nie mogę w nich biegać.
Przełknęłam ślinę. Wiedziałam, że cisną. Już wcześniej je przymierzał, ale próbował być dzielny. Teraz wreszcie pękł. I miał rację. Nie powinien chodzić w za małych butach.
– Dobrze. Po pensji pojedziemy po nowe, okej?
– Ale mama Adama kupiła mu dwa komplety – powiedział cicho. – I takie fajne, z logo. I torbę sportową też. Całą wypasioną.
Nic nie odpowiedziałam. Co miałam powiedzieć? Że jego mama nie umie kupić nawet skarpet bez sprawdzania? Że każde „a może też?” wbija mi nóż w serce? Wieczorem poszłam do łazienki. Zamknęłam drzwi na klucz, włączyłam prysznic i pozwoliłam sobie na to, czego nie robię przy dzieciach – płacz. Cichy, duszny, paraliżujący.
– Dasz radę – wyszeptałam do siebie. – Musisz. Bo kto, jak nie ty?
Duma kontra bankomat
W poniedziałek pod szkołą zaczepiła mnie mama kolegi Marysi.
– Pani Ewo, zbieramy na prezent dla wychowawczyni. Pięćdziesiąt złotych od dziecka. Może być do piątku.
Poczułam, jak świat mi się zawęża. Pięćdziesiąt złotych. Czy ci ludzie myślą, że wszyscy noszą takie kwoty w kieszeni ot, tak?
– Jasne, do piątku… – uśmiechnęłam się i skinęłam głową.
I przez resztę dnia kombinowałam, co mogę sprzedać. Może ten płaszcz, który wisi od dwóch lat nienoszony? Albo ekspres do kawy – i tak rzadko używany? Wieczorem wrzuciłam ogłoszenia na internetowe grupy.
– Mamo, a czy ja mogę pójść w piątek z klasą do kina? – zapytała Marysia podczas kolacji. – Bilety są tylko po 26 złotych.
Spojrzałam na nią i poczułam, jak zaciska mi się gardło.
– Kochanie… zobaczymy, dobrze? – powiedziałam łagodnie.
– Ale wszyscy idą! Tylko ja jeszcze nie mam zgody! – jęknęła, odstawiając widelec.
Nie miałam siły tłumaczyć. Że nie o to chodzi, że nie chcę. Chodziło o to, że nie mogłam. Że mój bankomat nie wypłaci mi nawet takiej kwoty. Położyłam się tego dnia wcześniej. Nie z bezsilności, ale po to, by choć na chwilę przestać kalkulować. Przestać liczyć, odejmować, dzielić. Przestać być kontrolą wydatków, kasjerką i urzędniczką we własnym życiu.
Udaję, że wszystko jest w porządki
W szkole Marysi trwał właśnie tydzień kolorowych dni. W poniedziałek „dzień niebieski”, we wtorek „dzień elegancki”, w środę „dzień śmiesznych skarpetek”… Każdego ranka dzieci przebierały się, pozowały do zdjęć, śmiały się, porównywały stylizacje. Marysia przyszła we wtorek i zapytała:
– Mamo, czy mogę założyć twoją białą koszulę? Tę, co wisi w szafie.
– Ale ona na ciebie za duża, myszko…
– Właśnie o to chodzi! – ucieszyła się. – Pani mówiła, że może być coś po dorosłych.
Wzięła ją z takim zachwytem, jakby to była sukienka z pokazu mody. Patrzyłam na nią i znowu miałam to bolesne ukłucie: moje dziecko tak bardzo się stara, by nikt nie zauważył, że czegoś mu brakuje. Staś, który jeszcze niedawno mówił, że nie zależy mu na nowych butach, wrócił smutny.
– Kacper powiedział, że moje są jak z bazaru. I że śmierdzą gumą.
Poczułam, jak wzbiera we mnie gniew. Ale nie na Kacpra. Na siebie. Bo Staś musiał to usłyszeć. Bo ja nie mogłam mu kupić lepszych.
– Wiesz co? – usiadłam obok niego. – Te buty są może z bazaru, ale są twoje. I służą ci, dopóki trzeba. A potem… potem znajdziemy coś fajniejszego, obiecuję.
Nie wiem, czy uwierzył. Ale przytulił się do mnie. I to wystarczyło. Tego wieczoru, leżąc między nimi na kanapie, z kubkiem herbaty i jedną wspólną kołdrą, pomyślałam: wszyscy mają więcej. Ale ja mam to, czego może nie zauważają – prawdziwą bliskość. I może to jest właśnie nasz luksus.
Nie jestem złą matką
Tamtego piątku nie oddałam pieniędzy na prezent dla wychowawczyni. Marysia nie poszła do kina. Staś ćwiczył w starych butach, a jego spodenki do WF-u miały zaciągnięcie na biodrze. Nikt nie umarł. Nikt się nie obraził. Życie toczyło się dalej. I choć bolało mnie to wszystko bardziej, niż bym chciała przyznać, zrozumiałam jedno: nie jestem złą matką. Po prostu żyję na granicy, której inni nawet nie muszą znać.
Wieczorami patrzę na moje dzieci, jak śpią z rozwichrzonymi włosami i spokojnymi oddechami, i myślę: dałam radę. Nie idealnie, nie zgodnie z podręcznikiem rodzicielstwa, ale najlepiej jak potrafiłam. Z miłością, cierpliwością i setką wyrzeczeń, których nikt nie widzi. Bo kto zauważa, że zjadłaś tylko połowę obiadu, żeby starczyło na jutro? Kto wie, że poszłaś na piechotę przez całe miasto, bo autobus kosztował za dużo?
To są moje drobne, niewidzialne zwycięstwa. Nie kupuję dzieciom wszystkiego, czego pragną. Ale daję im coś innego – obecność. Umiejętność dostrzegania wartości poza metką i nowością. Czułość. Poczucie, że są ważne. Może kiedyś to zrozumieją. I może wtedy spojrzą na swoją mamę nie jak na kobietę, która nie miała pieniędzy, tylko jak na kobietę, która miała odwagę iść przez życie z pustym portfelem, ale pełnym sercem.
Nie jestem złą matką. Jestem matką zmęczoną, walczącą, cichą bohaterką codzienności. I choć czasem patrzę na stan konta i chce mi się płakać… to przecież codziennie wybieram miłość.
Ewa, 37 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zostałam babcią w wieku 42 lat. Nie byłam przygotowana na to, że starość przyjdzie tak szybko”
- „Żyłam z mężem jak równy z równym, aż mu się odmieniło. Garnka nie chciał wytrzeć, bo dom to mój obowiązek”
- „Pojechałam na urlop do Chorwacji pociągiem i to był koszmar. Spędziłam 40 h upchnięta w przedziale jak grzyby w słoiku”

