Reklama

Letni weekend zbliżał się wielkimi krokami. Marzył mi się odpoczynek, ale z mężem nie mieliśmy na ten czas żadnych szczególnych planów. Myślałam, że może poczytam książkę na balkonie, obejrzymy jakiś fajny film na Netflixie i wybierzemy się na lody do naszej ulubionej cukierni. Klasyk. W ostatnim czasie mieliśmy kilka nieprzewidzianych wydatków i nie mogliśmy pozwolić sobie na szaleństwa. A wyjazd na weekend w jakieś fajne miejsce do tych szaleństw właśnie się zaliczał. No cóż, nie zawsze można mieć to, co się chce. Ale postanowiłam, że i w mieście porobimy coś fajnego. A tu nagle zadzwoniła teściowa, rzucając propozycją, która spadła nam prawie jak z nieba.

– Kochana, wpadajcie do nas na weekend! Pogoda ma być piękna, rozpalimy grilla, może wyskoczymy nad jezioro? – zachęcała mnie przez telefon.

Spojrzałam na męża, który uśmiechnął się od ucha do ucha. W końcu był ustawiony tryb głośnomówiący i Łukasz słyszał każde słowo swojej matki.

– Jedźmy. Mama się naprawdę postara – rzucił.

Pomyślałam: dobra, raz się żyje. W końcu i tak nie mieliśmy innych planów. A taki wyjazd to zawsze wyrwanie się chociaż na trochę z domu. No wiecie, zmiana otoczenia, wypoczynek na łonie przyrody. Może nawet pluskanie się w pobliskim jeziorze? Dla mnie, osoby, która całe osiem godzin pracy spędzała w klimatyzowanym biurze nas siódmym piętrze szklanego biurowca w samym centrum miasta, a potem jechała zakorkowanymi uliczkami do ciasnego mieszkanka w bloku, po prostu bajka.

Na co dzień brakowało mi ciszy, spokoju, widoku kojącej zieleni i śpiewu ptaków. Już marzyła mi się kawa w ogrodzie pita o poranku, leżenie z książką w hamaku, wieczorny grill z pysznościami prosto z rusztu. Spakowałam letnie sukienki, sandały, książkę, która czekała w kolejce na przeczytanie i okulary przeciwsłoneczne. Zostawiliśmy nasze mieszkanie, żeby złapać oddech w domku pod lasem. Gdy zamykałam drzwi i wędrowałam do windy wieżowca z wielkiej płyty położonego w samym środku betonowego osiedla, czułam się naprawdę szczęśliwa. Jakbym za chwilę miała przenieść się w zupełnie inny świat.

Liczyłam na słodkie nicnierobienie, opalanie się i rozrywki.Nie miałam pojęcia, że to będą najbardziej męczące trzy dni mojego życia.

Zimna kawa i gorący temperament

Zaraz po przyjeździe zostałam zaproszona do kuchni. Nawet nie zdążyłam odsapnąć po podróży i nieco się odświeżyć. Ba, teściowa nie pozwoliła mi nawet spokojnie skorzystać z łazienki.

Pospiesz się, co tam tak długo siedzisz? – krzyknęła pod drzwiami, przywołując mnie do rzeczonej kuchni. – Pomóż mi tylko z mięsem, dobrze? – dodała, gdy już przydreptałam za nią.

I wręczyła mi dwie torby z zakupami. Wypełnione po brzegi kiełbasą, karkówką, filetami z kurczaka i innymi kawałkami mięs, które miały trafić na wieczornego grilla. A może do obiadu? Już sama nie wiem. Nawet nie dała mi spokojnie wypić kawy, którą zaparzyła. Napój stygł, a ona wynajdywała mi kolejne zadania.

– A później obierzesz ziemniaki na sałatkę – zadecydowała z uśmiechem na ustach.

Spojrzałam przez okno na męża, który zniknął już gdzieś w ogrodzie z ojcem i piwem w ręce. Zmęczona po drodze, z bolącym od siedzenia za kierownicą kręgosłupem, zaczęłam krzątać się między lodówką a kuchennym blatem, gdy usłyszałam głos Hanny:

U nas kobiety nie siedzą bezczynnie, tylko pomagają. W końcu jedzenie samo się nie przygotuje, prawda? Mężczyźni mają swoje obowiązki: grill, ogień, ławki, logistyka – wyliczała, a ja miałam ochotę podbiec do niej, złapać ją za ramiona i nią potrząsnąć.

Poważnie. Ta kobieta naprawdę przesadza z tymi kobiecymi i męskimi sprawami. U nas w domu panują zupełnie inne zasady. A Łukasz nie jeden raz obiera ziemniaki za mnie. No ale cóż, nie zamierzałam mówić tego jego matce. I tak by nie zrozumiała. „Logistyka?! Pani Haniu, niech pani nie żartuje” – pomyślałam.

Ale nie wdawałam się w zbędne dyskusje. Tylko się uśmiechnęłam. Uprzejmie. Naiwnie. I to był mój błąd. Bo ten mój uśmiech Hanna przyjęła jako zgodę z jej poglądami. Godzinę później miałam na sobie jej stary fartuch w zielone groszki, resztki obierków z ziemniaków pod paznokciami i plamę z majonezu na bluzce. A książka, którą miałam czytać podczas weekendu? Leżała sobie spokojnie w mojej torbie podróżnej. Oczywiście nietknięta.

Cały dzień na nogach

Sobota zaczęła się o szóstej rano. Wyobrażacie to sobie? W weekendy o tej nieludzkiej porze nie wstaję nawet w domu. Gdy mam w planach zakupy, generalne sprzątanie i kończenie projektu do pracy. A co dopiero podczas wolnego weekendu w plenerze, który miał być okazją do odpoczynku i relaksu na łonie natury?

My tu wstajemy wcześnie – oznajmiła teściowa z uśmiechem, wparowując do naszego pokoju. – A śniadanko trzeba przygotować. Nic się samo nie zrobi. No, zbieraj się Natalka – zakończyła słodkim głosem i pobiegła na dół, oczywiście do kuchni.

Myślałam, że żartuje. Nie żartowała. Podczas gdy mój mąż przewracał się na drugi bok, ja już smażyłam jajecznicę dla ośmiu osób i ucierałam rzodkiewkę na pastę. Naprawdę? Po co komu ta rzodkiewkowa pasta z samego rana? Czy już ta jajecznica ze szczypiorkiem i szynką nie byłaby wystarczająco pożywna? Zdaniem Hanny: nie.

Potem było podawanie kawy, herbaty i drożdżówek z truskawkami. No i zmywanie tego wszystkiego. Znaczy kubków, filiżanek, talerzy, talerzyków, misek, miseczek, dzbanów, tac, patelni. No słowo daję, czy podczas takiego wyjazdu naprawdę trzeba podawać poranną jajecznicę na kompletnej zastawie? Nie wystarczyłoby przełożyć jej po prostu z patelni na talerzyki i wręczyć każdemu po widelcu? Zdaniem mojej teściowej: nie!

Potem teściowa zarządziła wyjście z szwagierki na plac zabaw. „Bo maluchy muszą się wybiegać, żeby być spokojne” – tak stwierdziła. A potem… Potem było obieranie warzyw na leczo. Cukinia, papryka, cebula, pomidory. Krojenie i podsmażanie kiełbasy.

„I tak dobrze, że zarządziła to leczo, a nie rosół, ziemniaki i schabowe. Gdybym miała jeszcze smażyć w tym upale kotlety, chyba padłabym” – myślałam, krojąc kolejną główkę cebuli i płacząc, bo okazała się jakaś taka bardzo mocna.

A wieczorem oczywiście był grill. Ten sam, na który – o ironio – nie miałam już siły zjeść. Bo po zmywaniu garów z tego lecza, musiałam wziąć się za marynowanie karkówki i innych mięs, robienie szaszłyków, nadziewanie pieczarek mozzarellą, krojenie składników na sałatkę, bo teściowa koniecznie musiała wieczorem podać gyrosa i coś z gotowanych ziemniaków zmieszanych z ogórkami i czymś tam jeszcze. Jakby te mięsa, kiełbasy i inne pyszności z rusztu nie wystarczyły.

Zasypiając o 22, z nogami jak z ołowiu, usłyszałam jeszcze rześki komentarz teściowej z dołu:

– Dobrze, że przyjechaliście. Wreszcie ktoś się przydał.

Gdy powiedziałam „nie”, zapadła cisza

Niedziela. Ostatni dzień. Moja ostatnia szansa na chwilę relaksu. Teściowa wręczyła mi szaszłyka, twierdząc, że nie zjadłam go na grillu, a jest dobrze doprawiony. Ale mnie jakoś nie smakował. Był wczorajszy – zimny i mdły.

Może po śniadaniu pójdę na spacer? Sama. Na 30 minut – powiedziałam cicho, z nadzieją.

Teściowa spojrzała na mnie, unosząc brwi.

– A kto obierze buraczki? One się same nie zrobią. No chyba że ty tutaj tak... dla siebie tylko przyjechałaś?

Wtedy coś we mnie pękło.

– Pani Haniu – zaczęłam spokojnie. – Przyjechałam z nadzieją, że spędzimy miło czas. Że odpocznę. Ale od trzech dni pracuję więcej niż w domu. Myślałam, że mnie pani chociaż trochę polubiła, a nie traktuje jak darmową pomoc domową.

Zapadła cisza. Nawet lodówka przestała buczeć. Mąż wszedł do kuchni akurat w tym momencie.

– Co się dzieje?

– Nic – odpowiedziałam. – Wychodzę na spacer. Sama. I proszę, żeby nikt mnie nie zatrzymywał.

Spacer trwał ponad godzinę. Dwie łzy, trzy telefony zignorowane i jedno ważne postanowienie: już nigdy nie zgodzę się na taki odpoczynek. Bo z odpoczynkiem to nie miało nic wspólnego. Po powrocie było dziwnie spokojnie. Teściowa nie powiedziała nic. Ja też nie. Spakowaliśmy się i pożegnaliśmy grzecznie, chociaż sztywno.

W drodze powrotnej mąż spytał:

– Przesadzasz? Mama po prostu lubi porządek.

Spojrzałam na niego i odpowiedziałam:

– Może. Ale ja lubię być traktowana jak człowiek, a nie jak służąca. I jeśli chcesz mnie jeszcze kiedyś tam zabrać, to tylko pod jednym warunkiem. Że zamienisz piwo z ojcem na ścierkę w kuchni z twoją matką. Bo ja już odpadam i drugi raz nie dam się tak wkręcić.

Nie odpowiedział. Ale od tej pory zaczęło się coś zmieniać. Nie chodzi o to, że teściowa jest zła. Chodzi o to, że zbyt długo pozwalałam innym stawiać siebie na ostatnim miejscu. A rodzina nie powinna cię wykorzystywać tylko, dlatego że się uśmiechasz i nie odmawiasz. Teraz już wiem, że odpoczynek to wcale nie żaden luksus. To święte prawo każdego człowieka. I jeśli muszę wyjechać na weekend, żeby sobie o tym przypomnieć… to tylko z przyjaciółką. I zdecydowanie bez obierania buraczków na sałatkę.

Natalia, 27 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama