„Po wizycie u mojej bratowej dzieci wróciły dziwnie milczące. Nie mogła uwierzyć w to, do czego je zmusiła ta kobieta”
„Drzwi otworzyły się cicho. Zuzia zawsze wpadała do mieszkania jak sztorm w pelerynie, krzycząc coś o wróżkach, które mieszkają w zlewie. Kacper miał zwyczaj rzucać plecakiem, kurtką i butami – w trzech różnych kierunkach. Tym razem… cisza”.

- Redakcja
Nie jestem tą matką z Instagrama. U nas dzieci nie jedzą z porcelany, nie bawią się drewnianymi zabawkami, a ich ulubione słowa to nie „mamo, pomogę ci”, tylko „znowu się rozlało”. Mój dom to miejsce, gdzie pies zjada skarpetki, rośliny usychają, a ja funkcjonuję wyłącznie dzięki kawie i autoironii.
Zuzia i Kacper to duet, który mógłby wystąpić w programie o przetrwaniu – tyle że nie oni by mieli przetrwać, tylko ich nauczyciele albo rodzice. Każdy dzień to walka: o skarpetki do pary, o to, żeby Kacper nie jadł chipsów na śniadanie i żeby Zuzia nie śpiewała piosenek o kupie przy stole.
Nie jestem idealna. Czasem krzyknę. Czasem zapomnę o zebraniu w szkole. Ale też przytulam, całuję i pozwalam dzieciom malować farbami po łazience, bo życie jest za krótkie, żeby ciągle mówić „nie”. No i mamy zasadę: „jeśli nie ma ognia, nie przeszkadzać mamie w łazience”.
Kiedy Paweł – mój brat – zadzwonił z propozycją, że jego żona Marta może zabrać dzieci na kilka godzin, pomyślałam: „Niebo istnieje. Ma na imię Marta i lubi kontrolę”. Wysłałam dzieci z plecakami, jakby jechały na kolonie, i poległam na kanapie, z marzeniem o ciszy. Nie miałam pojęcia, że gdy wrócą… nie rozpoznają ich nawet moje matczyne instynkty.
Dzieci były jakieś inne
Drzwi otworzyły się cicho. Zuzia zawsze wpadała do mieszkania jak sztorm w pelerynie, krzycząc coś o wróżkach, które mieszkają w naszym zlewie. Kacper miał zwyczaj rzucać plecakiem, kurtką i butami – w trzech różnych kierunkach – a potem zadawał mi pytanie życia w stylu „czy wąż może zakochać się w żyrafie?”. Tym razem… cisza. Zuzia weszła pierwsza. Zsunęła buty. Ułożyła je równo pod ścianą. Jak to możliwe? Spojrzała na mnie i powiedziała:
– Dzień dobry, mamusiu.
Nie „mamoooo”, nie „jestem głodna”, nie „a Kacper mnie szturchnął”. Tylko „dzień dobry, mamusiu”, z uśmiechem jak z reklamy szczęśliwej rodziny. Coś było bardzo nie tak.
– Cześć, kochanie… wszystko w porządku?
– Tak. Zaraz wracam, odniosę plecak do swojego pokoju – powiedziała i zniknęła za rogiem jak mały robot.
Kacper wszedł zaraz za nią. Spojrzał na mnie i… nie rzucił niczym. Nie zaczął mówić z prędkością światła o tym, że kot sąsiadów znowu włamał się do piaskownicy. Powiedział tylko:
– Dzień dobry, mamo.
Potem… poszedł się umyć ręce. Z własnej woli. Usiadłam na kanapie z czującym rosnący niepokój sercem. Co się wydarzyło? Czy oni widzieli coś strasznego? Oglądali wiadomości? Film przyrodniczy z prawdziwym rozmnażaniem?
Kolacja była jeszcze dziwniejsza. Zuzia grzecznie poprosiła o warzywa.
– Zuzia, czemu się nie drzesz, że nie chcesz brokułów? – zapytałam ostrożnie.
– Bo warzywa są dobre dla zdrowia. Ciocia Marta tak mówiła – odpowiedziała poważnie, gryząc zieloną różyczkę z godnością.
Spojrzałam nich i szepnęłam do siebie:
– Ktoś mi podmienił dzieci…
Próbowałam się dowiedzieć
Nie spałam tej nocy. Serio. A przynajmniej nie snem spokojnym. Bo człowiek nie zasypia łatwo, kiedy jego dzieci nagle zaczynają odnosić talerze bez przypomnienia, sprzątają po sobie klocki i mówią: „mamusiu, mogę posprzątać stół?”. To było jakby obudzić się w alternatywnym świecie, gdzie brudne skarpetki same wchodzą do kosza, a zmywarka opróżnia się telepatycznie.
Rano nie wytrzymałam. Zaparzyłam sobie mocną kawę, wzięłam notes, jak detektyw w serialu i zaczęłam śledztwo.
– Zuzia, Kacper… powiedzcie mi dokładnie, co się działo u cioci Marty. Od momentu, jak wyszliście z auta.
Dzieci spojrzały po sobie, a potem Kacper – jak w jakiejś sali przesłuchań – zaczął mówić:
– Po przyjeździe zdjęliśmy buty. Ciocia powiedziała, że buty zostawia się równiutko przy drzwiach. Potem był „czas powitania” – powiedzieliśmy dzień dobry, uścisnęliśmy rękę wujkowi Pawłowi. Dostałem trzy punkty.
– Punkty? Jakie punkty?
– Punktowy system motywacyjny – wyjaśniła Zuzia z powagą godną księgowej. – Za dobre zachowanie dostajesz plusiki. Dziesięć plusików to jedna nagroda. My mieliśmy po jednej, bo nie pokłóciliśmy się ani razu. No i robiliśmy wszystko według harmonogramu.
– Harmonogramu?
– Tak, najpierw zadania, potem zabawa – powiedział Kacper. – I obowiązki to nie opcja.
Spojrzałam na swoje dzieci i miałam ochotę albo parsknąć śmiechem, albo zanieść się płaczem.
– Aha. Czyli... jak nie sprzątniesz ze stołu, to nie ma bajki?
– Dokładnie – kiwnął głową z dumą.
Wzięłam kolejny łyk kawy. Silniejszej już nie mogłam zaparzyć. Moja bratowa zamieniła moje dzieci w… w coś. I teraz pytanie: czy to genialna metoda wychowawcza… czy totalna musztra?
Musiałam poznać prawdę
Nie lubię konfrontacji. W teorii. W praktyce? Uwielbiam. Zwłaszcza kiedy mam dobry powód i odrobinę entuzjazmu. A więc uzbrojona w nowe informacje, minę matki-wojowniczki i pytania wypisane na kartce w głowie, zadzwoniłam do Marty.
– Cześć, Marta! – powiedziałam tonem słodszym niż lukier na pierniku. – Wpadnę na herbatkę, dobrze? Mam parę… pytań.
– Oczywiście. Czekam.
Nie była zdziwiona. To już coś. Może wiedziała, że mam dzieci z błyskiem grozy w oczach. Weszłam do jej domu – idealnie czystego, bez jednej przekrzywionej firanki. Kwiaty na parapecie wyglądały jak z katalogu. Albo były sztuczne, albo zaczarowane.
– Dzieci zachowywały się świetnie – zaczęła, zanim zdążyłam usiąść. – Byłam pod wrażeniem.
– Naprawdę? Bo ja jestem pod wrażeniem… innego rodzaju. Moje dzieci wróciły tak grzeczne, że sprawdzam, czy mają baterie w plecach. Co ty z nimi zrobiłaś? Zgłosiłaś ich gdzieś na obóz przetrwania?
Marta uśmiechnęła się, jakby właśnie usłyszała pytanie o jej słodką tajemnicę.
– Nie, po prostu dzieci lubią zasady, jeśli je zrozumieją. U nas każdy dzień ma strukturę. Harmonogram. System. Wiesz, dzieci potrzebują przewidywalności.
– Przewidywalności, okej. A ja całe życie myślałam, że wystarczy kochać i karmić…
– Kochać to fundament, wiadomo. Ale dzieci muszą znać swoje miejsce w strukturze rodziny. U nas są obowiązki, nagrody, kary.
– Jak w wojsku.
– Jak w dobrym systemie – poprawiła mnie spokojnie, jak dziecko źle odmieniające słowo.
Poczułam, jak miesza się we mnie ironia z zazdrością. Ona mówiła to wszystko tak pewnie, tak spokojnie. Ja byłam dumna, kiedy moje dzieci same zawiążą buty i posmarują masłem chleb. Wychodziłam stamtąd z głową pełną myśli. Czy ja naprawdę mam aż taki chaos w domu? A może… może da się to wszystko jakoś pogodzić?
Kontynuowałam ten eksperyment
Nazajutrz obudziłam się z poczuciem misji. Jak jakiś generał, który właśnie postanowił przejąć władzę nad swoim nieokiełznanym plutonem. Moje dzieci nie wiedziały, że od dziś rusza nowy projekt. I że matka wraca z nową strategią – nie, nie z miotłą. Z systemem.
Wzięłam flamaster, wypisałam na kartonie tabelę. Nad nią napisałam: „SYSTEM PUNKTOWY”. Pod spodem: „za sprzątanie +2, za pomoc przy zmywaniu +1, za marudzenie -1, za zostawienie gaci na środku salonu -3”.
Kiedy dzieci zeszły na śniadanie, stanęłam jak dowódca.
– Od dziś działamy jak u cioci Marty. Wprowadzam zasady. Punkty. System!
Kacper spojrzał na mnie podejrzliwie.
– A mogę ja też dawać punkty?
– Nie, to mój system.
– To ja ci daję minus jeden za rozkazywanie – powiedział z kamienną twarzą.
Zuzia się zaśmiała.
– I minus dwa za przypalenie naleśnika.
– Halo, halo! To ja tu daję punkty!
– Ja głosuję za tym, że dostajesz minus trzy za krzyczenie, że się spóźniamy, kiedy sama jeszcze byłaś w piżamie.
W tym momencie mój system został przejęty jak statek przez piratów. Zrobili własną tabelę. Nadali sobie stopnie. Kacper został „naczelnym punktatorem”, a Zuzia „główną wręczarką kar”. System wytrzymał czterdzieści minut. A potem Kacper zjadł naklejkę za punkty („bo wyglądała jak cukierki”), a Zuzia dała mi minus trzy za „brak planu dnia”.
Wieczorem siedziałam na podłodze, trzymając w rękach porwane plansze. I mówiłam do siebie:
– To był eksperyment. Społeczny. I zakończony eksplozją. Czekolady na ścianie.
Ale przynajmniej spróbowaliśmy.
Znalazłam swój system
Trzeciego dnia po eksperymencie punkty zostały oficjalnie zakazane. Zuzia sama przyniosła mi kartkę z napisem „Koniec zasad. Kocham cię, mamo, nawet jak krzyczysz”. Kacper oddał mi swoją koronę „naczelnego punktatora” i dodał:
– Wolę zamieszanie. Przynajmniej jest wesoło.
Patrzyłam na nich i wiedziałam jedno – nie będę Martą. Nie będę miała harmonogramu dnia, systemu kar i premii, dzieci w białych skarpetkach równo siedzących przy stole. To nie ja.
U mnie bajki leci się oglądać w piżamie o dziewiętnastej. Czasem jemy pizzę z wczoraj na śniadanie. Czasem krzyczę, płaczę albo śmieję się do łez, kiedy Zuzia zakłada psu skarpetki na uszy i mówi, że on jest „włochatą księżniczką”.
Ale... Została nam jedna zasada. Taka, którą dzieci wymyśliły same i... działa. Prosta: „Kto pierwszy skończy obiad, wybiera bajkę”. Dzięki temu zupa nie stygnie w nieskończoność, a brokuły mają szansę być zjedzone.
Czasem patrzę na Martę z nutką zazdrości. Ale już nie taką kłującą, jak wcześniej. Wiem, że każde dziecko potrzebuje czegoś innego. A moje potrzebują mamy, która czasem się gubi, ale zawsze znajdzie drogę. Choćby przez stertę prania, rozsypane chrupki i klocki pod stopą. U nas nie ma instrukcji obsługi. U nas są ludzie. I miłość – chaotyczna, głośna, ale prawdziwa.
Lidia, 40
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Moje dzieci odstraszyły faceta, którego kochałam. Nie pozwolę im więcej decydować, kogo wpuszczam do swojego życia”
- „Syn jest całym moim światem. Każdego dnia walczę, by ten jedyny mężczyzna w moim życiu mógł spać spokojnie”
- „Nie mam już siły codziennie czekać na męża z obiadem. Wraca do domu jak do hotelowego pokoju i nawet się nie odzywa”

