Reklama

Po rozwodzie miałam wrażenie, że jestem gościem w swoim własnym życiu. Patrzyłam na siebie z boku – kobietę po trzydziestce, z torbą w ręku i oczami, które dawno przestały błyszczeć. Wyprowadziłam się z mieszkania, w którym przez dziewięć lat żyłam z Markiem, i zamieszkałam w kawalerce na obrzeżach miasta. Miało być tymczasowo. Tak naprawdę wszystko miało być „na chwilę” – ten adres, te meble po poprzednich lokatorach.

Mogłam odetchnąć

A jednak w tej prowizorce zaczęłam oddychać. Może nie pełną piersią, może nie zawsze równo, ale po swojemu. Nikt już nie komentował, że zupa za słona, że ściany są „za zimne” i trzeba przemalować na coś cieplejszego. Mogłam je zostawić takie, jak były.

Nie tęskniłam za Markiem. Tęskniłam za iluzją, że wszystko w moim życiu miało jakiś plan. Bo teraz nie było planu – był jedynie poranek, kawa, praca, powrót, książka i ja w środku tego wszystkiego – sama, ale bez dramatów, bez histerii, z niedowierzaniem, że można nie płakać codziennie po rozstaniu.

Zawsze zakładałam, że w blokach nie będzie się znało sąsiadów. Ludzie tam żyją za ścianą, ale jakby w innym świecie. W windzie się uśmiechają, ale nikt nie zadaje pytań, nikt nie pamięta imienia. I tak było przez pierwsze tygodnie mojego życia w nowym miejscu. Wchodziłam do mieszkania, zamykałam drzwi i zostawałam sama. Może właśnie dlatego tak mnie zaskoczyło, gdy ktoś zapukał.

Był wieczór. Usłyszałam ciche pukanie – pierwszą myślą było, że to pomyłka, drugą, że może coś przecieka. Przez sekundę zawahałam się, zanim otworzyłam drzwi.

– Nie wiem, czy lubisz „The Fall”, ale ja się trochę boję go oglądać sama – powiedziała kobieta w moim wieku albo kilka lat starsza. Miała ciemny sweter i pachniała lawendą.

Zaskoczyła mnie

Nie byłam pewna, czy ją już widziałam, ale jej twarz wydała mi się znajoma w sposób, który trudno opisać. Zawahałam się.

– Mogę spróbować. Byle nie był o mordercach – powiedziałam w końcu.

Roześmiała się. Poszłam za nią do jej mieszkania piętro niżej. Pachniało tam ziołami i świeżym praniem. Na stole leżały ciastka, na kanapie koc. Usiadłyśmy obok siebie i zaczęłyśmy oglądać. Serial był dość ciężki, ale nie o niego chodziło. Rozmawiałyśmy przyciszonymi głosami o filmach, książkach, o tym, że w sklepie osiedlowym zawsze są kolejki. O niczym i o wszystkim.

Zaczęłyśmy się widywać częściej. To nie były wielkie spotkania, raczej drobne codzienności. Czasem kawa w jej kuchni, czasem zakupy we dwie, czasem krótki spacer. Miałam wrażenie, że obie potrzebowałyśmy pretekstu, by być mniej same, ale żadna z nas nie chciała się do tego przyznać.

Czułam się przy niej lekko, nie oceniana, nie musiałam opowiadać o byłym mężu, o rozwodzie, o tym, jak trudno mi się zasypiało przez pierwsze tygodnie w nowym mieszkaniu. Ona też niewiele mówiła o sobie, ale potrafiła słuchać i potrafiła milczeć w sposób, który nie był niezręczny.

Wahałam się

A potem pojawiły się pierwsze pęknięcia. Zaczęło się niewinnie – nie odpisałam na wiadomość, bo miałam cięższy dzień. Potem zapukała, a ja udawałam, że mnie nie ma. Nie miałam ochoty z nikim rozmawiać. Było mi głupio, ale jednocześnie poczułam znajome uczucie: lęk, że ktoś wkracza w moją przestrzeń, że znowu się przywiązuję, że znowu będę musiała się tłumaczyć.

Poczułam, że zaczynam się cofać. To samo miałam z Markiem. Z początku bliskość mnie cieszyła, potem męczyła, aż w końcu dławiła. Nie po to budowałam ten spokój, żeby znowu się uzależnić. Chciałam decydować sama o sobie. Chciałam mieć wybór. A zaczynałam czuć, że znowu go tracę.

Byłam rozdrażniona, nie potrafiłam się skupić. W pracy przestałam się odzywać do kogokolwiek poza koniecznością. Wieczorami siedziałam na kanapie, próbując przekonać siebie, że samotność to mój wybór. Czwartego dnia znalazłam pod drzwiami kubek z herbatą. Obok karteczkę: „Nie chcę cię osaczać. Po prostu lubię twoje towarzystwo”.

Oddaliłam się

Wpatrywałam się w ten krótki tekst dłużej, niż powinnam. Nie umiałam już udawać, że nic nie czuję. Byłam rozdarta. Chciałam się chronić, ale jeszcze bardziej – być blisko. Wieczorem zapukałam do jej drzwi. Otworzyła bez zdziwienia, jakby się mnie spodziewała.

– Dziękuję, że nie muszę już się bać bycia samą – powiedziałam cicho.

– Ja też – odpowiedziała.

Nie próbowałam już tego nazywać. Wiedziałam, że nie jesteśmy przyjaciółkami w tradycyjnym sensie. To było coś, co istniało obok kategorii i schematów, do których wcześniej próbowałam dopasowywać relacje. Czułam się przy niej bezpiecznie, prawdziwie.

Zaczęłam rozumieć, że samotność to nie brak ludzi wokół – to brak tych właściwych, a ona była właściwa. Nie musiałam jej się tłumaczyć, nie musiałam udawać silnej ani zadowolonej z życia. Mogłam po prostu być.

Ułożyło się

Minął rok. Życie się uspokoiło, wyciszyło, ale nie stało się nudne, raczej – świadome. Przestałam sprawdzać wiadomości o byłym mężu, przestałam analizować, kto co powiedział i co miał na myśli, przestałam się bać, że coś tracę. Czułam się częścią czegoś cichego i stałego. Codzienności, która dawała mi więcej niż niejedna burzliwa miłość. Po prostu byłyśmy razem, obok siebie, tak jak zawsze chciałam – bez przymusu, bez lęku, bez oczekiwań. Tak właśnie powinna wyglądać przyjaźń – bez pytań i natarczywości.

Pewnego wieczoru, gdy siedziałyśmy przy oknie, zapytałam:

– Czujesz czasem, że świat nie przewidział dla nas miejsca po rozwodzie?

Spojrzała na mnie z lekkością i spokojem, który znałam już na pamięć.

– To dobrze. Możemy stworzyć swoje.

Pokiwałam głową, nie potrzebowałam nic więcej. W tej jednej odpowiedzi zmieściło się wszystko. Nie wiedziałam, kim dokładnie dla mnie była, nie umiałam tego ubrać w słowa, ale dzięki niej przestałam bać się siebie. I to wystarczyło.

Joanna, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama