Reklama

W pustym domu dźwięki niosą się inaczej. Każdy krok, każde skrzypnięcie podłogi wydaje się głośniejsze, jakby ściany chciały mi przypomnieć, że jestem sam. Minęły dwa lata, odkąd pochowałem Zofię, a wciąż łapałem się na tym, że chcę do niej coś powiedzieć. Takie codzienne, głupie rzeczy: że pogoda się zmieniła, że nasz syn Mateusz znowu nie odbiera telefonu, że zupa wyszła mi za słona.

Zofia była starsza ode mnie o pięć lat, ale to ja wyglądałem na starszego, szczególnie odkąd zachorowała. Patrzyłem, jak gaśnie. Najpierw powoli, a potem nagle – jakby ktoś zgasił światło. Zostałem sam. Mateusz mieszkał już wtedy ze swoją rodziną, rzadko zaglądał. A moja pasierbica Agnieszka została ze mną.

Nie była moją córką, Zosia urodziła ją w pierwszym małżeństwie. Była o dwadzieścia dwa lata młodsza ode mnie. Gdybym dziś próbował opowiedzieć, jak to się stało, nie potrafiłbym wskazać momentu, w którym coś zaczęło się zmieniać.

Z początku byłem wdzięczny, że ktoś mnie słuchał i się o mnie troszczył. Jej obecność koiła pustkę po Zofii. Ale potem to się wymknęło spod kontroli. Zacząłem czekać na jej głos, na zapach jej perfum. Czy to możliwe, że samotność była tak wielka, że przestałem rozpoznawać, co jest dobre, a co złe?

Był wściekły

Mateusz dowiedział się od sąsiadki. Któregoś dnia wpadł do domu jak burza, nawet nie zdjął butów.

– Co ty wyprawiasz? – zapytał, patrząc mi prosto w oczy. – Słyszałem, że sypiasz z Agnieszką. Plujesz matce na grób! Przecież Agnieszka jest jak twoja córka!

– Nigdy nią nie była – wyszeptałem.

– Przestań się usprawiedliwiać. Myślisz, że jak powiesz, że nie jest twoją biologiczną córką, to coś zmienia? Wychowywała się przy tobie.

– Sam nie wiem, jak to się stało. To nie było zaplanowane. Zosia nie żyje, wszystko się rozsypało. A ona została.

– I co? Postanowiłeś sobie ją przygarnąć do łóżka, żeby nie było ci smutno? – rzucił ostro. – Jesteś żałosny. Wiesz, co? Ty już nie jesteś moim ojcem.

Poczułem, jak mnie uderzają te słowa. Nie wiedziałem, co to znaczy „kochać”. Z Zofią to było jasne, proste, naturalne. Z Agnieszką… to była plątanina. Radość przeplatała się ze wstydem, bliskość z lękiem. Dotykała mojej dłoni, a ja czułem, że w tym dotyku nie ma nic złego, a jednocześnie wszystko było złe.

Czułem się bezradny

Wreszcie podjąłem decyzję i oświadczyłem się Agnieszce. Nie chciałem, żeby ludzie we wsi wytykali ją palcami. Wzięliśmy ślub cywilny, bo proboszcz odmówił nam udzielenia sakramentu.

– Nie będę błogosławił grzechu – powiedział. – Przepraszam, ale nie potrafię.

Agnieszka spuściła głowę, a ja stałem bez słowa. Chciałem powiedzieć, że to nie grzech, tylko życie, ale nie potrafiłem. Bo może jednak to był grzech.

– Nie jesteśmy złymi ludźmi – powiedziała cicho Agnieszka.

Proboszcz pokiwał głową.

– Może i nie. Ale to nie znaczy, że wasze wybory są dobre.

W dniu ślubu w urzędzie miałem na sobie garnitur, który nosiłem na pogrzebie Zofii. Nie szyłem nowego, nie chciałem. Agnieszka miała kremową sukienkę, bez welonu, bez kwiatów, bez nikogo. Po powrocie do domu zaparzyłem herbatę. Siedliśmy przy stole jak po zwykłym dniu pracy. Pomyślałem wtedy, że tak właśnie będzie wyglądać nasza przyszłość – jak przedłużenie tej ciszy. Bez toastów, bez gratulacji, bez obecności tych, których kiedyś nazywaliśmy rodziną.

Zegar tykał, ale ja wiedziałem, że czas już dla mnie nie biegnie. On się po prostu powtarzał.

Odwrócili się od nas

Zobaczyłem test ciążowy w łazience. Leżał na brzegu umywalki, jakby zostawiony specjalnie, żeby nie dało się go nie zauważyć. Dwie kreski. Wyraźne. Bez żadnych wątpliwości. Agnieszka wróciła chwilę później z piekarni.

– Widziałeś? – zapytała. Nie musiała mówić, co ma na myśli.

Kiwnąłem głową, ale nic nie odpowiedziałem.

– Cieszysz się?

Usiadła naprzeciwko mnie przy kuchennym stole, tym samym, przy którym jeszcze rok temu Zofia rozlewała rosół do głębokich talerzy. Patrzyłem na nią, na jej twarz, która promieniała zadowoleniem.

– Nie wiem, co mam powiedzieć.

– To dobrze – odpowiedziała po chwili. – Bo ja wiem wszystko. Wiem, że chcę z tobą stworzyć rodzinę.

Wiedziałem, że powinienem ją przytulić, powiedzieć coś ciepłego. Ale zamiast tego wstałem i odszedłem do drugiego pokoju.

Miałem sześćdziesiąt trzy lata. Moje pierwsze dziecko, Mateusz, nie odzywał się do mnie od tygodni. Miał swoje dzieci, których pewnie nigdy już nie zobaczę. A teraz miałem mieć nową rodzinę z kobietą, którą kiedyś przedstawiałem jako córkę mojej żony.

Bałem się

Przenieśliśmy się do miasta. Agnieszka nalegała. Powiedziała, że tam będzie lepiej, że dziecko powinno mieć dostęp do dobrych lekarzy, przedszkoli, że tu zaczniemy od nowa. Wynajęliśmy dwupokojowe mieszkanie na peryferiach, w bloku z windą. Dla niej to była nowa szansa. Dla mnie – kara.

W święta nikt do nas nie przyszedł, nikt nie przysłał kartki, nie zadzwonił. Nawet sąsiedzi ze wsi – ci, którzy kiedyś przychodzili po jajka, ser i przynosili opowieści spod sklepu – teraz udawali, że nie znają mojego nazwiska. Przecież wiedzieli. Wieści we wsi rozchodzą się szybciej niż deszcz po dachu.

Zapomnieli o nas

Zostaliśmy z Agnieszką zupełnie sami. W nowym miejscu nikogo nie znaliśmy. Ona była przejętą swoją ciążą, ale ja byłem przerażony samotnością. Któregoś wieczoru, kiedy już zasypiała, zapytałem ją:

– Gdybyś mogła cofnąć czas… zrobiłabyś to samo?

Przewróciła się na drugi bok. Myślałem, że nie odpowie. Ale po chwili powiedziała:

– Nie wiem.

Nie wiedziałem już, kim jestem. Mężem? Ojcem? Grzesznikiem? Wrogiem własnego dziecka? Patrzyłem w lustro i widziałem starca, którego nikt nie chciał pamiętać. Czasem myślałem, że jestem wygnańcem, który sam siebie wyklął. Nie wiem, czy kiedyś sobie wybaczę. Ale wiem, że już nigdy nie usłyszę od syna słowa „ojcze”.

Józef, 60 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama