„Po śmierci teścia rodzinne obiady się zmieniły. Teściowa zaczęła tak gotować, że dzieci płakały u babci przy stole”
„Rosół stał się rytuałem teściowej. Codziennym. Nie w tylko w niedzielę. Ale nie taki zwykły... odkąd jakiś czas temu powiedziała, że jej mąż zawsze lubił, jak rosół miał wyrazisty smak, zaczęła do zupy dodawać jeden dziwny składnik”.

- Redakcja
Zawsze myślałam, że po zetknięciu się ze śmiercią człowiek robi się mądrzejszy. Albo może chociaż bardziej… czuły? Że gdy tracisz bliskiego, uczysz się odpuszczać, doceniać, kochać ciszej. Ale teraz, patrząc na Helenę – moją teściową – zaczynam się zastanawiać, czy to nie są tylko puste słowa, którymi karmimy się, żeby nie zwariować z bólu.
Minął już rok odkąd Władek, jej mąż, nie żyje. Umarł nagle – zawał podczas kopania grządek. Byli razem prawie pięćdziesiąt lat, choć, jak sama mówiła, nie wszystkie z nich były różowe. Z Heleną nigdy nie miałyśmy szczególnej więzi. Była oschła, stanowcza, trochę apodyktyczna. Taka... z innej epoki. Ale po pogrzebie coś się zmieniło. Albo we mnie, albo w niej.
Zaczęłam do niej jeździć z dziećmi w każdą niedzielę. Mój mąż, Paweł, mówił, że to ważne – że matka czuje się samotna, że nas potrzebuje. Siedziałam więc przy stole, słuchałam tych samych opowieści o tym, jak Władek lubił rosół, jak mawiał, że bez niego niedziela się nie liczy. A Helena – w swojej kuchni – z maniakalną regularnością gotowała tę zupę, jakby miała w niej znaleźć zaklęcie cofające czas.
Rosół stał się rytuałem. Codziennym. Tak, nie tygodniowym, nie w tylko w niedzielę. Codziennie obiera marchewki, gotuje kurze łapki, wkłada do garnka liść laurowy i... odkąd jakiś czas temu powiedziała, że „Władek zawsze lubił, jak był wyrazisty smak”, zaczęła do zupy dolewać wino. Czerwone. Czasem białe. W zależności od humoru.
Na początku myślałam, że to tylko sposób na ukojenie żalu. Ale teraz, gdy dzieci wracają z wizyt u babci i mówią mi, że „babcia dziwnie pachnie” i że „babcia trochę się kiwała na krześle”, zaczynam się bać. Nie o nią. O moje dzieci.
A wczoraj wieczorem, położyłam się obok Pawła i powiedziałam:
– One już nie chcą do niej jeździć. Mówią, że babcia śmierdzi winem.
– Przesadzasz, Sylwia. To tylko parę łyków. Zrozum ją – mruknął Paweł, zmęczony.
Ale ja już nie wiem, czy jeszcze próbuję ją rozumieć, czy tylko boję się przyznać, że jej rytuał żałoby zaczyna pożerać nas wszystkich.
Ciągle gotowała rosół
Weszliśmy do mieszkania Heleny tuż przed trzynastą. Dzieci od razu pobiegły do salonu, bo tam czekał na nie stary zestaw klocków, który babcia nigdy nie pozwalała wyrzucić. W kuchni było ciepło, parno i jak zwykle unosił się tam ten sam zapach niedzieli – wywar z mięsa, liść laurowy, ziele angielskie. Ale tym razem, pod tym wszystkim, czułam coś jeszcze. Zapach wina. Ciężki, owocowy, niepasujący do niedzieli.
– Cześć, mamo – powiedział Paweł, zdejmując kurtkę. – Pomóc ci z czymś?
– Wszystko już gotowe – Helena machnęła ręką. – Rosół tylko jeszcze musi dojść. Dodałam wino, tak jak Władek lubił, żeby miał wyrazisty smak.
Spojrzałam na nią, niepewna, czy się przesłyszałam.
– Wino? – zapytałam ostrożnie.
– Tak. Władek mówił, że rosół bez charakteru to jak człowiek bez duszy. No i sama się dziś też poczęstowałam, bo coś mnie ten krzyż boli. Łatwiej zasnę – dodała i uśmiechnęła się do siebie.
Paweł nie powiedział nic, tylko spojrzał na mnie i wzruszył ramionami. A ja, zamiast się odezwać, zaczęłam nakrywać do stołu, udając, że nie widzę, jak teściowa dolewa sobie kolejny kieliszek.
Podczas obiadu Helena opowiadała o Władku. Jak to kiedyś, na działce, przysnął na leżaku z gazetą na twarzy i wszyscy myśleli, że nie żyje. Jak mówił, że rosół najlepiej smakuje z domowym makaronem, którego nigdy nie chciał robić sam. Przerywała co chwila, mieszała fakty, mówiła, że to było po komunii Pawła, chociaż przecież to było na urodzinach jego siostry. Dzieci siedziały cicho, jakby coś przeczuwały.
– Mamo – odezwał się nagle nasz starszy syn, Krzyś. – Babcia znów pachnie winem.
Zamarłam. Helena się zaśmiała.
– Dzieci mają dobry nos. Tak, babcia wypiła dzisiaj kieliszek. Tylko nie mówcie nikomu – puściła do nich oko, ale żadne się nie uśmiechnęło.
Zabrałam talerze do kuchni i zawołałam Pawła za sobą. Gdy stanęliśmy przy zlewie, ściszyłam głos.
– To już nie tylko rosół. To się robi niebezpieczne. Codziennie gotuje tę zupę, teraz jeszcze zaczyna pić. Nie widzisz tego?
– Ona cierpi. A my co mamy zrobić? Zabrać jej ostatnią rzecz, która jej została po ojcu?
– Nie. Ale może czas jej powiedzieć, że nie wszystko, co robi w imię miłości, jest zdrowe. Zwłaszcza dla dzieci.
Nie odpowiedział. Wrócił do salonu, jakby nic się nie stało. A ja zostałam sama, wśród parujących talerzy, pustych kieliszków i rosołu, który pachniał jak wspomnienie, ale smakował jak coś, czego już nie da się uratować.
Próbowałam jej tłumaczyć
Po tygodniu zadzwoniłam do teściowej, że wpadnę sama. Paweł nie chciał o niczym rozmawiać, udawał, że wszystko jest w porządku. Ale nie było. Nie mogłam już patrzeć, jak dzieci się cofają, gdy babcia ich przytula. Jak uciekają wzrokiem, jakby czegoś się bały.
Siedziała przy kuchennym stole, rosół już się gotował.
– Mamo – zaczęłam, siadając naprzeciw. – Chciałam porozmawiać. O tobie. O tym, jak się czujesz.
– Dziękuję, dobrze – odpowiedziała natychmiast, zbyt szybko. – A dzieci?
– Dzieci się boją. Babcia, która pachnie winem... to nie jest dla nich normalne. Ja też się martwię. Może powinnaś z kimś porozmawiać. Może z lekarzem? Z księdzem?
– Z lekarzem?! – uniosła głos. – Bo co, bo wypiłam kieliszek? Bo gotuję rosół, jak Władek lubił? To teraz jestem wariatką?
– Nie. Ale nie jesteś też tą samą osobą, co kiedyś. I nie chodzi tylko o stratę.
– Zawsze ci coś przeszkadzało we mnie – syknęła. – Ale Władek wiedział, kim jestem. I kochał mnie właśnie taką.
Nie odpowiedziałam. Wstałam, wzięłam torebkę i wyszłam, zostawiając ją przy stole z zupą i pustym kieliszkiem.
Zepsuła urodziny wnuka
To miały być zwykłe urodziny. Domowe, spokojne, z tortem i prezentami. Krzyś kończył osiem lat. Teściowa zaprosiła nas do siebie. Paweł nalegał, żeby nie odmawiać. Chciałam, żeby dzieci miały choć cień normalności.
Na początku wszystko wyglądało jak dawniej. Balony, sok malinowy, rosół. Teściowa nawet się uczesała, założyła broszkę, którą nosiła tylko na święta. Uśmiechała się, choć oczy miała nieobecne.
– Władek zawsze mówił, że dzieci muszą jeść rosół na zdrowie – powiedziała, stawiając garnek na stole.
Dzieci wręczyły jej rysunek – wspólny portret babci z dziadkiem. Patrzyła na kartkę długo, z zamglonym wzrokiem. W końcu położyła ją obok i nic nie powiedziała.
Nie rozstawała się z kieliszkiem wina. W połowie obiadu zasnęła. Prawie wpadła z twarzą do talerza.
Najpierw była cisza. Potem płacz młodszego syna. Krzyś złapał mnie za rękę.
– Mamo, czemu babcia śpi? Ona żyje?
Zerwałam się, podniosłam ją, wyciągnęłam z kuchni. Była ciężka, pachniała winem i potem. Oddech miała spokojny. Położyłam ją na kanapie. Przykryłam kocem.
– Zabieramy dzieci – powiedziałam do Pawła, pakując plecaki. – Nie tu mogę więcej ich przyprowadzać. Ona potrzebuje pomocy, nie naszej obecności.
Nie odpowiedział. Jechaliśmy w milczeniu.
Będziemy ją wspierać
Wróciliśmy do domu późnym popołudniem. Dzieci pobiegły do swoich pokoi bez słowa. Nie pytały o babcię. Nie mówiły o urodzinach. Paweł zamknął się w gabinecie. Ja usiadłam w kuchni, wzięłam do rąk kubek z herbatą i przez chwilę tylko patrzyłam w okno. Padał deszcz. Zawsze mnie przygnębiała taka pogoda, ale teraz czułam coś innego. Ciszę. Gęstą, pełną niewypowiedzianych słów.
Myślałam o teściowej. O kobiecie, która traciła grunt pod nogami, ale nie chciała, by ktoś jej to uświadamiał. O tym, jak kurczowo trzymała się rytuałów, które miały utrzymać jej świat w całości, a w rzeczywistości tylko przyspieszały jego rozpad.
W środku czułam żal. Do niej, do siebie, do Pawła. Do tego, że przez rok nikt z nas nie potrafił powiedzieć na głos tego, co było oczywiste. Że ona nie dawała sobie rady.
Ale czułam też ulgę. Taką cichą, prawdziwą. Bo po raz pierwszy od miesięcy wiedziałam, że nie muszę udawać. Że nie będę już zmuszać dzieci, żeby spędzały czas z kimś, kto przestał być bezpieczny. Miłość do rodziny to nie tylko wybaczanie. To też stawianie granic.
Mam nadzieję, że moja teściowa w końcu się opamięta i zacznie korzystać z jakiejś pomocy. Jestem gotowa ją wspierać na każdym kroku, ale sama musi zrozumieć, że zaklęty krąg przyzwyczajeń prowadzi donikąd. I dzieci i my chcemy dalej mieć ją w swoim życiu, ale trzeźwą i odpowiedzialną.
Sylwia, 36 lat
Czytaj także:
- „Teściowa udawała moją przyjaciółkę, byle kryć swojego synka. W głowie się nie mieści, jak mnie oszukali”
- „Moja matka na starość zmieniła się nie do poznania. Wygląda jak reklama drogerii i uważa się za gwiazdę internetu”
- „W Dzień Matki powiedziałam 30-letniej córce, że ją kocham. Taki prezent dostała po raz pierwszy w życiu”

