Reklama

Mój mąż zmarł nagle w wieku 42 lat. Zostałam sama z trójką dzieci. Pracowałam wtedy w bibliotece miejskiej i zarabiałam grosze, ale każdy wolny moment i każdą złotówkę poświęcałam dzieciom. Nie raz rezygnowałam z obiadu, byleby one miały podręczniki, obuwie, korepetycje.

Lata mijały. Dzieci kończyły szkoły, studia, wyfruwały z gniazda. Gdy zostałam sama, miałam 66 lat. Trochę zmęczona, trochę samotna, trochę zadowolona, że jakoś dałam radę. I wtedy mój najstarszy syn, Adrian, zadzwonił i powiedział, że mam się do nich wprowadzić.

Mamy duży dom, pokój dla ciebie jest gotowy. Dzieciaki cię uwielbiają. Zresztą... mama, nie będziesz już sama – powiedział z takim przekonaniem, że się rozpłakałam.

Nie chciałam być ciężarem, bo wiedziałam, że jego żona, Karolina, nigdy nie była mi szczególnie bliska. Ale po upadku na osiedlowych schodach i uszkodzeniu biodra nie miałam już wielkiego wyboru. Miałam nadzieję, że to będzie nowy początek. Że będę pomocna, obecna, będą częścią ich życia. Bardzo się myliłam.

Syn miał wypadek

To był zwykły wtorek. Adrian wyszedł rano do pracy jak zawsze – w garniturze, z kubkiem kawy w dłoni, z lekkim pośpiechem i buziakiem dla żony i dzieci.

O trzynastej Karolina zadzwoniła do mnie zapłakana.

– Miał wypadek. Samochodowy. Karetka go zabrała, ale… mamo, on nie przeżył.

Poczułam, jak świat mi się osuwa spod nóg. Nie mogłam złapać tchu. Wszystko się rozmazało. Przysiadłam na schodach, bo nogi odmówiły posłuszeństwa.

Płakałyśmy razem przez wiele nocy. Przez chwilę myślałam, że ta tragedia jakoś nas zbliży. Że w tym bólu znajdziemy wspólny język. Że może przestanie patrzeć na mnie jak na problem. Przecież obie go kochałyśmy. Ale nie minęły nawet dwa miesiące od pogrzebu, gdy weszła do mojego pokoju bez pukania, z tym zimnym spojrzeniem, które znałam już z przeszłości.

– Basiu… my musimy porozmawiać – zaczęła spokojnie. – Nie mogę już tak dalej. Potrzebuję przestrzeni, dzieci potrzebują spokoju. Ty też zasługujesz na miejsce, w którym będziesz się czuła dobrze…

Milczałam. Bo choć słowa były miękkie, ton głosu miał ostrze jak brzytwa.

– Więc co chcesz powiedzieć? – zapytałam cicho.

– Że to nie jest już twój dom. Adrian nie żyje. I... ja nie mogę dłużej brać za ciebie odpowiedzialności.

Zamurowało mnie.

– Karolina, ja… gotuję, sprzątam, z dziećmi pomagam, jestem tu codziennie, żebyś mogła pracować i odpoczywać… – powiedziałam.

– Ale ja tego nie potrzebuję – przerwała. – Nie chcę się opiekować obcą osobą.

Obcą. Słowo, które wbiło mi się w serce jak gwóźdź.

Nigdzie nie pasuję

Jeszcze kilka lat temu pewnie bym się spakowała, uniosła głowę i wyszła, trzymając fason. Ale dziś? Mam 7o lat, chore biodro, reumatyzm i serce, które czasem bije, jakby już nie chciało.

Mój świat skurczył się do dwóch tabletek dziennie, koca na kolanach i paru zdjęć w ramkach. Emerytura? Wystarcza ledwo na leki i rachunki. O wynajęciu czegokolwiek nie ma mowy. Po śmierci męża nie zostało nam nic, a Adrian z Karoliną zapewniali mnie, że dom jest „nasz wspólny”. Był, dopóki syn żył.

– Możesz iść do swoich dzieci – rzuciła Karolina, gdy próbowałam z nią rozmawiać. – Kasia i Tomek też są dorośli. Niech się poczują odpowiedzialni.

Tylko że Kasia mieszka z mężem i trójką dzieci w Holandii. Tomek – w Szkocji. Przylatywali, odwiedzali mnie, ale nigdy nie zapraszali na stałe. Nie z obojętności – po prostu nie mieli warunków. Małe mieszkania, wielkie kredyty, dzieciaki, praca.

Dom opieki? Nawet nie patrzyłam na cenniki. Wystarczyło mi, co słyszałam: po 4 tysiące za miesiąc, a standard… szkoda gadać. Nie chcę być problemem, ale gdzie mam iść? Na dworzec? Na ławkę w parku? Mam błagać sąsiadów, żeby mnie przygarnęli jak zbłąkanego kota? Zaczęłam znów modlić się wieczorami. Nie o cud. O coś prostszego. O miejsce, w którym ktoś nie będzie mnie traktował jak mebel, który już się nie przydaje.

Wstydziłam się

Nie chciałam mówić dzieciom Wstydziłam się, ale gdy Karolina zaczęła wprost sugerować, że powinnam „zacząć się rozglądać za jakimś rozwiązaniem”, zadzwoniłam do Kasi. Płakała przez telefon.

– Jak ona mogła ci to powiedzieć? Przecież jesteś babcią ich dzieci! Przecież pomagasz!

– Kochanie, spokojnie – próbowałam ją uciszyć, choć głos mi się łamał. – Wszystko będzie dobrze.

– Nie będzie – wtrącił się Tomek, który dzwonił chwilę po niej. – To jest podłe i nieludzkie. Nie możesz zostać sama.

Oboje byli wściekli. Zaczęli snuć plany: że może kupią bilet, może przylecę do Kasi na trochę, może Tomek załatwi jakiś pokój u znajomego. Ale żadne z nich nie powiedziało, żebym zamieszkała z nimi. Nie dlatego, że nie chcieli. Po prostu nie mogli. Kasia z trójką dzieci na 60 metrach. Tomek z narzeczoną. Na co im jeszcze ja?

Zrobimy wszystko, żeby ci pomóc – powtarzali. Ale to „wszystko” kończyło się na słowach i chwilowym wsparciu.

I choć serce rosło mi od ich troski, wiedziałam jedno: jestem dla nich zbyt dużym ciężarem. Czasem, nocą, myślałam o tym, co by było, gdybym naprawdę zniknęła.

Zebrałam się na odwagę

Wstałam wcześnie, zrobiłam herbatę i czekałam, aż Karolina zejdzie na dół. Chciałam spokojnie porozmawiać, bez złości, bez łez. Po prostu – jak dwie kobiety, które kiedyś były rodziną.

Kiedy weszła do kuchni, uśmiechnęłam się nieśmiało.

– Usiądź, proszę. Chcę tylko chwilę porozmawiać – powiedziałam.

Westchnęła i usiadła naprzeciwko mnie, jakby robiła to z obowiązku.

– Słucham.

– Karolino… wiem, że ci ciężko. Straciłaś męża, ja syna. Obie przeżywamy to na swój sposób. Ale nie musimy być dla siebie wrogami. Ja naprawdę nie chcę ci przeszkadzać. Pomagam, jak potrafię. I jeśli coś robię źle – powiedz mi.

Patrzyła na mnie bez emocji, z kubkiem kawy w dłoniach.

– To nie o to chodzi – odparła chłodno. – Po prostu… czuję się przy tobie obco. I przypominasz mi o za bardzo o Adrianie. On jest wszędzie. W twoich słowach, w tym, jak ustawiasz jego zdjęcia, jak rozmawiasz z dziećmi. A ja… ja też chcę mieć prawo żyć po swojemu.

Te słowa mnie sparaliżowały.

– Myślisz, że ja nie chcę żyć? Że mnie tu dobrze? – zapytałam z trudem. – Straciłam wszystko, Karolino. Wszystko.

– Wiem. Ale ja nie mogę już tak dłużej – powiedziała, wstając. – Spakowałam twoje rzeczy.

Poczułam, jak serce mi się zatrzymało.

– Gdzie mam iść? – wyszeptałam.

– To już nie moja sprawa – odpowiedziała, nawet na mnie nie patrząc.

Mieszkam w domu opieki

Przyjechała Kasia. Pomogła mi spakować wszystkie torby, pocałowała w czoło i obiecała, że często będzie dzwonić. Tomek załatwił formalności i trafiłam do domu opieki. Wpłaca część kosztów co miesiąc. Drugą połowę dopłacam ze swojej emerytury.

Dom opieki jest czysty, pachnie obiadem i środkami dezynfekującymi. Pokój dzielę z panią Ireną, która lubi mówić, że tu człowiek przynajmniej nie przeszkadza nikomu. Ma rację. Nikt tu nikomu nie przeszkadza, bo każdy ma w sobie trochę rezygnacji i cichej wdzięczności, że jeszcze jest dach nad głową.

Barbara, 70 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama