Reklama

Śmierć mojego męża przyszła nagle i bez ostrzeżenia. Tak po prostu – zgasł jak światło, kiedy wrócił z kolejnego kontraktu w Norwegii. Pogrzeb był prosty, skromny, taki, jakim był on sam – cichy, zamknięty w sobie, niewiele mówiący. Wszyscy mówili, że ciężko pracował, że robił to dla nas, dla rodziny. Że nas kochał. Przez dwanaście lat małżeństwa widywaliśmy się głównie pomiędzy jego wyjazdami i powrotami. Norwegia była jego drugim domem, a ja nie pytałam zbyt wiele. Wierzyłam. Przez kilka tygodni po pogrzebie byłam jak we mgle. Dopiero porządkując jego rzeczy, trafiłam na coś, co nie dawało mi spokoju.

Trudno się pożegnać

W dzień pogrzebu padał deszcz, taki męczący, jednostajny, który zdawał się przeciągać każdą minutę jakby na siłę. Stałam przy trumnie, patrząc na nią pustym wzrokiem, czując ciężar spojrzeń ludzi, którzy mówili mi, jak bardzo im przykro. Nie pamiętam, co mówił ksiądz, nie pamiętam kwiatów, tylko ten dziwny chłód, który nie miał nic wspólnego z temperaturą. Stałam, jakby nie do końca wierząc, że to się dzieje naprawdę.

Wieczorem, po stypie, w naszym salonie zapadła cisza, której nie znałam. Mąż zawsze coś nucił pod nosem, przeklinał pod nosem wiadomości, włączał czajnik, stukał kubkiem. A teraz – nic. Jakby go nigdy nie było. Usiadłam na kanapie i patrzyłam w miejsce, gdzie zwykle zostawiał swoją torbę z Norwegii. Przesunęłam dłonią po tkaninie poduszki, jakby to miało mi coś dać.

– Mamo, wszystko w porządku? – zapytał mój syn, który przyjechał z dziewczyną na pogrzeb.

– Tak, wszystko dobrze – odpowiedziałam odruchowo.

Byłam wdową. Słowo, które nosiło w sobie coś ciężkiego, jakby przyklejało się do skóry. Nie wiedziałam, co dalej. Nasze życie zawsze toczyło się w rytmie wyjazdów i powrotów. A teraz miałam tylko powroty. Bez niego. Dopiero kilka dni później zebrałam się, by wejść do naszej wspólnej sypialni i otworzyć jego szafę. Zaczęłam porządkować ubrania, dokumenty, drobiazgi, które zostawił. I wtedy natrafiłam na pudełko, schowane głęboko, za jego zimową kurtką.

Pudełko na dnie szafy

Pudełko było z grubego, granatowego kartonu, bez żadnych oznaczeń, nieco zakurzone. Było zamknięte na gumkę. Pociągnęłam ją ostrożnie, czując, że robię coś, czego może nie powinnam. Mimo to otworzyłam wieko. W środku, na czarnej wyściółce, leżała biżuteria. Zbyt droga, by była dla mnie. Zbyt kobieca, by była dla kogokolwiek z naszej rodziny. Złote kolczyki, dwa pierścionki – jeden z dużym oczkiem – i bransoletka, jaką widuje się raczej na zdjęciach z salonów jubilerskich niż w domach takich jak nasz.

Oprócz tego był tam rachunek. Rachunek z norweskiego sklepu jubilerskiego na sumę, która sprawiła, że musiałam usiąść. Kilkanaście tysięcy koron. Przeliczyłam w głowie. To były tysiące złotych. Zaczęłam się zastanawiać. Nigdy nie nosiłam takich rzeczy. Nie dostawałam takich prezentów. Nawet na naszą dziesiątą rocznicę dostałam perfumy i kolację w ulubionej knajpce. Czy to miało być dla mnie? Jeśli tak, dlaczego nigdy mi tego nie wręczył? A jeśli nie... to dla kogo?

Wśród biżuterii leżały też dwa zdjęcia, schowane w kopercie. Jedno przedstawiało kobietę z długimi ciemnymi włosami i dziecko – może czteroletnie. Zdjęcie wyglądało na zrobione gdzieś na placu zabaw. Drugie było bardziej intymne – mężczyzna, mój mąż, obejmujący tę samą kobietę w restauracji. Zaschło mi w ustach. Próbowałam zrozumieć, co właściwie widzę. Czy to możliwe, że przez te wszystkie lata miał drugie życie?

Złoto, które nie było moje

Cały wieczór siedziałam z tym pudełkiem na kolanach, jakby miało mi odpowiedzieć na pytania, których nawet nie potrafiłam jeszcze zadać. Mój mąż, ten sam, który wracał do mnie co kilka miesięcy z torbą pełną brudnych ubrań i norweskich czekolad dla dzieci, ten sam, który mówił, że haruje jak wół, żebyśmy mogli wyremontować łazienkę... trzymał na dnie szafy biżuterię wartą więcej niż nasz telewizor. I zdjęcia kobiety, której nigdy nie widziałam.

Wzięłam telefon i zaczęłam szukać informacji o jubilerze z rachunku. Sklep faktycznie istniał – elegancki, zlokalizowany w centrum Oslo. Przejrzałam jego stronę, zobaczyłam podobne kolczyki, podobne bransoletki. Wszystko luksusowe, z najwyższej półki. To nie były przypadkowe zakupy. To był wybór z zamysłem.

Przez kilka kolejnych dni chodziłam jak we mgle. Nie mogłam spać, nie miałam apetytu. Patrzyłam na nasze wspólne zdjęcia i zastanawiałam się, czy któreś z nich było kłamstwem. Czy byłam tylko jego „drugim domem”, tą spokojną przystanią, gdzie można się było schować, gdy tamto życie stawało się zbyt głośne?

Zaczęłam odpytywać ludzi. Jego kolega z pracy, który był na pogrzebie, powiedział tylko:

– On był raczej... zamknięty. Niewiele mówił. Trzymał się na uboczu.

Nie pomogło. Wszyscy widzieli tylko to, co chcieli widzieć. A ja zaczęłam podejrzewać, że nikt tak naprawdę go nie znał. Nawet ja.

Telefon z Oslo

Zdecydowałam się zadzwonić do sklepu jubilerskiego. Chciałam tylko potwierdzić, czy mój mąż faktycznie tam kupował tę biżuterię. Może to był jakiś błąd? Może to nie było jego pudełko? Choć z każdą minutą wiedziałam, że tylko próbuję oszukać samą siebie.

– Dzień dobry, nazywam się Joanna. Mój mąż, Jan W., zmarł niedawno. Znalazłam rachunek z waszego sklepu. Chciałabym zapytać, czy pamiętają państwo tę transakcję?

Po drugiej stronie zapadła cisza, a potem uprzejmy kobiecy głos odpowiedział:

– Tak, pamiętam pana W. Robił u nas zakupy kilka razy. Przychodził z kobietą. Zawsze był bardzo konkretny i... hojny.

Zacisnęłam dłoń na telefonie. Z kobietą. Kilka razy. Nie byłam tą kobietą, to było pewne. Zapytałam, czy może podać jakieś szczegóły, ale rozmówczyni tylko przeprosiła, mówiąc, że nie może udzielać więcej informacji.

Rozłączyłam się i patrzyłam w telefon, jakby miał mi zaraz pokazać kolejne odpowiedzi. Nie miałam więcej numerów, żadnych kontaktów do ludzi, z którymi pracował. Nagle przypomniałam sobie, że kiedyś mówił o norweskim właścicielu mieszkania, który czasem pomagał mu w formalnościach. Znalazłam jego numer w jednej z wiadomości zapisanych w starym laptopie męża. Nacisnęłam „zadzwoń”.

– Halo? – odezwał się mężczyzna po angielsku.

– Dzień dobry, jestem żoną Jana W. Znalazłam coś w jego rzeczach, a teraz próbuje to wszystko zrozumieć. Zna pan kobietę i dziecko, z którymi mój mąż był związany?

Przez chwilę milczał, a potem odpowiedział tylko:

– Powinna pani przyjechać. Musi pani to zobaczyć na własne oczy.

Twarze ze zdjęcia

Do Oslo poleciałam kilka dni później. Lot był krótki, ale myśli zdążyły mnie przemielić dziesięć razy. Bałam się. Tego, co usłyszę. Tego, co zobaczę. Próbowałam sobie wmówić, że może to nie było nic poważnego. Że może była tylko jego przyjaciółką. Samotną matką, której pomagał. A zdjęcie? Może tylko raz coś zaiskrzyło. I tyle.

Czekał na mnie przy lotnisku. Starszy mężczyzna przedstawił się jako Eirik. Zaprosił mnie do auta, a potem zawiózł do niewielkiej kawiarni. Przez większość drogi milczeliśmy. W końcu usiedliśmy przy oknie, z kawą, której nawet nie dotknęłam.

– Twój mąż wynajmował u mnie mieszkanie przez siedem lat – powiedział w końcu. – Był dobrym człowiekiem, ale miał tajemnice.

– Kim była ta kobieta? – zapytałam wprost.

Eirik westchnął i wyjął z kieszeni telefon. Pokazał mi zdjęcie – to samo dziecko, ta sama kobieta, tylko teraz chłopiec był starszy. Objął kobietę ramieniem.

– To Liv. A chłopiec ma na imię Emil.

Spojrzałam na niego. Nie zaprzeczał. Nie tłumaczył. Nie mówił, że to nie tak. Po prostu mówił prawdę, która wbijała mi się w serce jak gwóźdź.

– Czy on... czy on był jego ojcem? – wydusiłam.

Nigdy nie powiedział, ale traktował go jak syna.

Siedziałam w ciszy. Już wiedziałam, dla kogo była ta biżuteria. Dla niej. I dla tamtego życia, którego byłam tylko nieświadomym cieniem.

Norweskie sekrety męża

Wróciłam do Polski z walizką pełną pytań, ale z jedną odpowiedzią, której nie mogłam zignorować. Mój mąż prowadził podwójne życie. Nie wiem, kiedy to się zaczęło, nie wiem, czy od początku był z nią, czy to wydarzyło się po czasie, gdy jego samotność w Norwegii przerodziła się w coś więcej. Może po prostu potrzebował bliskości, której nie dostawał w krótkich wizytach w domu. Może oszukiwał nas wszystkich, a może sam siebie też.

Przez wiele tygodni próbowałam się w tym odnaleźć. Czy miałam prawo się złościć? Czuć się zdradzona? A może powinnam zrozumieć, że człowiek potrafi rozdwoić się między życiem, które ma, a tym, którego pragnie? Że można kogoś kochać na dwa różne sposoby? Biżuterię zostawiłam. Nie mogłam jej dotknąć bez uczucia goryczy. Zabrałam tylko zdjęcia – te same, które znalazłam w pudełku – i schowałam je głęboko w szufladzie. Może kiedyś je wyrzucę. A może nie.

Nie odezwałam się do Liv. Nie wiem, czy wie o mnie, o naszej rodzinie, o tym, że byłam „tą drugą”, albo „tą pierwszą”. Może nie jestem jej do niczego potrzebna. A może to ja nie chcę już więcej wiedzieć. Jedno jest pewne. Prawda nie zawsze wyzwala. Czasem zostawia jeszcze więcej ran niż kłamstwo.

Joanna, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama