Reklama

Nie spodziewałam się, że ostatni raz wyciągnę chleb z piekarnika z takim spokojem. Stefan jeszcze wtedy żył. Siedział na swojej wysłużonej kanapie, w kapciach i tej koszuli, co miała dziurkę pod pachą – ale nigdy mu nie przeszkadzała. Przeglądał gazetę, a ja w kuchni krzątałam się jak zawsze, jak przez te czterdzieści lat małżeństwa.

Reklama

– Chcesz z masełkiem i ogórkiem kiszonym? – zapytałam.

– A jak inaczej? – odpowiedział z uśmiechem, tym, który znałam już na pamięć.

Później wszystko się potoczyło zbyt szybko. Zawał. Pogotowie, które nie dojechało na czas. I ja, stojąca z tym nieszczęsnym chlebem w dłoni, patrząca na niego – a przecież miał jeszcze tyle planów. Mówił, że na emeryturze kupimy sobie działkę nad Bugiem. Że zbuduje altankę. Że nauczy się piec pizzę, bo "ile można jeść żur i kartoflankę, Helka".

Mąż zaskoczył mnie po śmierci

Po pogrzebie było cicho. Nawet za cicho. Wieś niby żyła – dzieciaki grały w piłkę na boisku, sąsiadka darła pierze, kogut znowu drapał się pod moją gruszą – ale dla mnie wszystko stanęło. Pamiętam, jak siedziałam przy jego biurku, zaglądałam do szuflad, bo nie mogłam spać. I wtedy znalazłam te papiery.

Lokaty, obligacje, konto w banku, którego nazwy nawet nie znałam.

Coś ty, Stefan, wykombinował… – szepnęłam do siebie.

Kwoty, których nie umiałam ogarnąć rozumem. Suma, której nie widziałam nigdy na oczy. Stefan, ten sam Stefan, co przez lata odmawiał mi nowej pralki, bo „ta jeszcze chodzi”, miał poukładane życie finansowe jak jakiś dyrektor banku. Najpierw była rozpacz. A potem… złość. Bo jak on mógł? Jak mógł przez tyle lat trzymać mnie w tym wiejskim kieracie, skoro mógł dać mi więcej? Dlaczego siedzieliśmy w tej wilgotnej chałupie, dlaczego nie pojechaliśmy do sanatorium, dlaczego zawsze było „poczekamy, Helka, jeszcze trochę, jeszcze nie teraz”?

I wtedy pomyślałam: może właśnie teraz. Może jeszcze nie jestem za stara, żeby żyć jak człowiek. Żeby się trochę oderwać. Sprzedałam dom. Spakowałam się. I kupiłam apartament w Warszawie, na Żoliborzu. Po raz pierwszy w życiu zrobiłam coś tylko dla siebie.

Sąsiadka myślała, że żartuję

– Zwariowałaś, Helenka? – Marysia prawie wypuściła z rąk wiadro z wodą, kiedy powiedziałam jej, że sprzedaję dom. – Do Warszawy? Ty?

– A co, nie mogę? – uśmiechnęłam się, choć w środku aż się gotowało. – Zawsze chciałam zobaczyć, jak to jest mieszkać tam, gdzie metro jeździ pod ziemią.

– Ale co ty tam będziesz robić? Przecież tam ludziom się nie mówi „dzień dobry”! – kręciła głową, z ustami wciąż pełnymi niedopowiedzeń.

Spojrzałam na ogródek. Na tę samą grządkę pietruszki, co ją sadziłam co roku od trzydziestu lat. Na stare krzesło pod lipą, gdzie Stefan palił papierosy, kiedy mnie wkurzył. Na dach, który przeciekał każdej jesieni, i który „zrobimy na wiosnę”, ale nigdy nie zrobiliśmy.

– A może właśnie o to chodzi – powiedziałam cicho. – Żeby coś jeszcze przeżyć, zanim się całkiem zestarzeję.

Dom sprzedał się szybko. Młodzi z Lublina, chcieli mieć „bazę wypadową na weekendy”. Wzięli wszystko – meble, szkło z kredensu, nawet tę porcelanową gęś, co ją kiedyś wygrałam na loterii. Ja wzięłam tylko zdjęcia, Stefanowe pióro i jedną poduszkę – tę, co pachniała jeszcze jego wodą kolońską.

Wieczorem, przed wyjazdem, usiadłam na progu. Ostatni raz. Wiatr poruszył firanką w kuchennym oknie. Przymknęłam oczy.

Stefan... mam nadzieję, że nie przewracasz się w grobie – szepnęłam. – Ale ja już tu nie pasuję.

To był inny świat

Apartament na Żoliborzu pachniał świeżością i nowością – taką, co jeszcze nie zdążyła nabrać charakteru. Pachniał też samotnością. Ściany były białe, za białe. Cisza była inna niż na wsi. Zamiast koguta budziły mnie odgłosy tramwaju i jakieś klikanie w windzie, które na początku przyprawiało mnie o dreszcze.

Pierwszego dnia wyszłam na spacer. Miało być pięknie – nowe życie, nowa ja – ale nikt nie powiedział „dzień dobry”. Mijali mnie ludzie w słuchawkach, zapatrzeni w telefony. Młode dziewczyny w leginsach, faceci w garniturach. Ja w płaszczu z lumpeksu.

W klatce przywitała mnie tylko dozorczyni.

– Pani nowa?

– Tak, Helena. Dopiero się wprowadziłam.

– Z prowincji? – zapytała, mrużąc oczy.

– A co, widać? – odpowiedziałam i sama się zdziwiłam, że powiedziałam to z uśmiechem.

Wieczorem zrobiłam sobie herbatę i usiadłam przy ogromnym oknie. Patrzyłam na światła miasta. Czułam się jak aktorka na scenie, która nie zna tekstu. Trochę obca, trochę śmieszna, ale już tu byłam.

Jak mam być bogatą staruchą, to przynajmniej z klasą – powiedziałam do siebie i pierwszy raz od dawna parsknęłam śmiechem.

A na drugi dzień poszłam do galerii na zakupy. W końcu musiałam jakoś wyglądać w moim nowym życiu,

Poznałam kilka osób

Znalazłam go przypadkiem. Na tablicy ogłoszeń przy piekarni wisiał różowy plakat: „Klub Seniora – spotkania, taniec, joga śmiechu, kawa za darmo!” Pomyślałam: kawa za darmo brzmi uczciwie.

Na pierwszym spotkaniu czułam się jak na randce w ciemno. Siedziałam przy stoliku z herbatą w ręku, patrząc na twarze pełne historii, zmarszczek i oczekiwań. I wtedy do mojego stolika dosiadła się Barbara.

– No i co, nowa jesteś? – zapytała, zdejmując okulary przeciwsłoneczne jak gwiazda filmowa.

– Helena. Przeprowadziłam się z Lubelszczyzny.

– A ja Barbara. Przeprowadziłam się od trzeciego męża – odparła i puściła mi oczko.

Zanim skończyłam pierwsze ciastko, znałam już połowę jej życiorysu. Była aktorką w teatrze objazdowym, miała operowane kolana i romans z poetą, który pisał wiersze tylko po pijaku. Obok niej siedział Wiesław. Milczał, ale jak tylko Barbara poszła po dokładkę, powiedział:

– Niech się pani nie da zwieść. Ona każdemu mówi, że była w teatrze. A grała tylko w reklamie ogórków.

Roześmiałam się głośno. I nagle poczułam, że... pasuję. Że nie jestem tylko wdową z prowincji.

Po spotkaniu Barbara złapała mnie pod rękę.

– Helenko, ty się nadajesz do życia w Warszawie. Tylko musisz trochę odpiąć wrotki.

A ja, po raz pierwszy od śmierci Stefana, naprawdę się uśmiechnęłam.

Zaczęłam żyć

Nie wiem, czy to przez Barbarę, czy przez to, że wreszcie przestałam się bać metra, ale coś się we mnie odblokowało. Zaczęło się od psa. Mały kundelek, czarno-biały, z ogonem jak antenka. Zobaczyłam go w ogłoszeniu: „Oddam w dobre ręce. Imię: Zenek.”

Zenek? Pasujesz mi, chłopie – powiedziałam, głaszcząc jego łebek, kiedy pierwszy raz wskoczył mi na kolana.

Z Zenkiem codziennie chodziłam na spacery po parku. Ludzie przestali mnie mijać obojętnie. Ktoś zapytał, jakiej rasy. Ktoś inny pochwalił smycz. A ja – ja zaczęłam się czuć częścią tego miasta.

Barbara zaciągnęła mnie też na kurs tańca. Początkowo broniłam się jak kot przed kąpielą.

– Helenka, życie to nie tylko siedzenie na balkonie z herbatą! – krzyknęła. – Ty masz w biodrach ogień, tylko go zakopałaś pod emeryturą!

Po pierwszych zajęciach byłam mokra jak po sianokosach, ale też... szczęśliwa. Wiesław, emerytowany wojskowy, był zaskakująco zwinny. A kiedy puścili latynoskie rytmy, poczułam, jakby mi ktoś w sercu zapalił światło.

Wieczorami zaczęłam pisać bloga. „Stara baba w wielkim mieście” – tak go nazwałam. Pisałam o tym, jak nie dać się samotności, jak żyć po swojemu po sześćdziesiątce. O Zenku. O herbacie na tarasie z widokiem na wieżowce. O tym, że czasem trzeba samej sobie powiedzieć: „Ej, dziewczyno, jeszcze nie koniec.” Bo ja naprawdę zaczęłam żyć.

Miałam nowe zasady

Barbara wpadła do mnie jak burza. Miała na sobie różowy turban, złote klapki i kłopoty wypisane na czole.

– Wiesław zniknął. Podobno wyjechał na Mazury z jakąś instruktorką jogi.

– I dobrze – odpowiedziałam, podając jej kieliszek prosecco. – Zasłużył, niech się rozciąga.

Roześmiałyśmy się obie, głośno, bezwstydnie. Tego dnia zrozumiałam, że nie potrzebuję już nikogo, żeby się poczuć „cała”. Że to ja jestem swoją najbliższą osobą.

Z Zenkiem chodziłyśmy na spacery coraz dalej. Raz zagubiłam się na Powiślu, ale starszy chłopak na deskorolce pomógł mi znaleźć tramwaj.

– Babcia, ty jesteś turbo! – rzucił, kiedy opowiedziałam mu, że mam bloga.

A blog rósł. Pisały do mnie kobiety z całej Polski. Pytały, jak się odważyć. Jak się ubierać, żeby nie wyglądać „na emerytkę”. A ja? Zaczęłam chodzić na pilates. Zapisałam się na warsztaty pisarskie. Raz nawet zgłosiłam się na jakieś kreatywne wydarzenie dla seniorów, gdzie przeczytałam fragment ze swojego bloga. Sala biła brawo, a ja… stałam tam w sukience w kwiaty, trzymając mikrofon.

Barbara, wzruszona, powiedziała:

– Widzisz, Helenka. My, kobiety po sześćdziesiątce, mamy największe jaja.

– I najlepsze buty – dodałam, zerkając na moje nowe, czerwone szpilki.

Bo przecież teraz już żyłam po swojemu.

Nie żałuję tej decyzji

Siedziałam w kawiarni na Powiślu, przy oknie, z herbatą jaśminową i kawałkiem sernika, który zamówiłam, bo po prostu mogłam. Zenek leżał spokojnie pod stolikiem, znudzony, ale cierpliwy jak zawsze. Patrzyłam na przechodniów – kobiety w płaszczach, mężczyzn z brodami, dzieci na hulajnogach. Nikt mnie tam nie znał. I to było w porządku.

Nie wszystko poszło po mojej myśli. Warszawa potrafiła być zimna i obca. Czasami czułam się w niej jak zagubiona walizka – bez etykietki, bez celu. Ale potem przypominałam sobie siebie sprzed tej całej rewolucji – Helenę z wsi, która piła samotnie herbatę w kuchni, bo Stefan już nie wracał.

Mogłam tam zostać. Mogłam do końca dni podlewać te same pelargonie, chodzić na grób Stefana co sobotę i rozmawiać z Marysią o cenach ziemniaków. Ale nie zostałam. Wybrałam tramwaje, które czasem myliłam. Wybrałam ludzi, którzy potrafili zaskoczyć, rozczarować albo rozbawić. Wybrałam czerwone szpilki zamiast kapci. I siebie – nieco starszą, ale jakby bardziej żywą niż kiedykolwiek wcześniej.

Kiedy kobieta obok zapytała, czy miejsce było wolne, skinęłam głową.

– Proszę bardzo – powiedziałam z uśmiechem. – Też pani od niedawna w Warszawie?

Bo wiedziałam już, że każda historia mogła się zacząć dokładnie wtedy, kiedy ktoś miał w sobie odwagę.

Helena, 67 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama