Reklama

Ludzie wokół chcieliby widzieć mnie ubraną na czarno, ze spuszczoną głową i pustką w oczach. Tymczasem ja... zakochałam się i jestem napiętnowana, bo wdowie nie wypada być szczęśliwą.

Mój mąż, Adam, gasł przez prawie trzy lata. Choroba nowotworowa zabierała go powoli, dzień po dniu. Lekarze nie dawali nam złudzeń, ale ja walczyłam – o niego, o każdy wspólny dzień. Mój świat zawęził się do oddziału paliatywnego. Dom stał się noclegownią.

– Agnieszko… tak ci było do twarzy po wizycie u fryzjera – szepnął kiedyś.

I co miałam mu odpowiedzieć? Że nie mam siły ani środków? Że każdą złotówkę wolę przeznaczyć na jego leki i lepszy materac, żeby nie bolało? Zmęczenie ściskało mi gardło, a twarz przypominała papier – blada, sucha, pozbawiona koloru.

– Obiecaj mi jedno – prosił tuż przed końcem. – Że jak umrę, nie dasz się zabić temu smutkowi. Że jeszcze zatańczysz, pójdziesz do kina, zakochasz się.

– A co, jeśli nikt nie będzie chciał takiej jak ja? – zapytałam, pół żartem, pół przez łzy.

– Tylko ślepy by cię nie chciał – odpowiedział z uśmiechem i czułością, której nie zapomnę nigdy.

Oboje kogoś straciliśmy

Hospicjum nie przypominało szpitala, choć wciąż pachniało lekami. Odwiedzałam męża codziennie. W pokoju na drugim piętrze leżała Teresa. Była może kilka lat starsza ode mnie, wciąż miała w sobie urodę, która nie dała się zniszczyć chorobie. Często widywałam ją na korytarzu – prowadzoną pod ramię przez mężczyznę. Wysoki, zgarbiony, z melancholią w spojrzeniu. Nie musieli rozmawiać – wystarczyło spojrzenie, dotyk dłoni.

Z czasem zaczęliśmy się sobie kłaniać. Bez słów. Po prostu wiedzieliśmy, że oboje jesteśmy w podobnej sytuacji. On przychodził codziennie jak ja. Czasem nasze spojrzenia spotykały się dłużej. Jakbyśmy nawzajem widzieli w sobie ten sam bunt na to, co się dzieje. Później dowiedziałam się, że miał na imię Michał.

Gdy Adam spał, siadałam czasem w poczekalni i widziałam go, jak opiera czoło o drzwi sali. Nosił ten sam sweter i te same buty, dzień w dzień, jakby nic innego nie miało znaczenia. Tak jak ja – wszystko poza tą jedną osobą przestało się liczyć. Jeszcze wtedy nie rozmawialiśmy. Ale już wtedy czułam, że łączy nas coś niewytłumaczalnego. Coś, co nie potrzebuje słów. A potem nasi małżonkowie zmarli.

Nie planowałam tego

Pierwsze spotkanie było nieśmiałe. Michał zaprosił mnie na herbatę do małej kawiarni, schowanej w bocznej uliczce. Rozmawialiśmy cicho, uważnie. Bez pośpiechu. O wszystkim i o niczym. O tym, jak długo chorowała Teresa. O tym, że Adam zawsze chciał być pisarzem, ale nigdy nie zdążył skończyć swojej książki.

– Czuję się, jakbym został sam na planecie po apokalipsie – powiedział Michał, bawiąc się łyżeczką. – Wszyscy oddychają, ale tylko ja nie mogę.

– Ja już zdążyłam się udusić – odpowiedziałam. – Teraz próbuję się nauczyć oddychać od nowa.

Zobaczyłam, jak jego oczy na chwilę się zaszkliły. Nie musieliśmy niczego tłumaczyć. Po prostu wiedzieliśmy. Nasze dusze miały podobne pęknięcia. Zaczęliśmy się spotykać częściej. Spacery, rozmowy. Bez presji. Bez etykiet. Po prostu dwoje ludzi, którzy nie chcą się rozpaść.

Z czasem to, co było otulone żałobą, zaczęło powoli się ogrzewać. Michał kupił mi szal – powiedział, że w nim wyglądam jak kobieta, która zna swoją wartość. A ja pierwszy raz od lat pomalowałam usta. Tylko delikatnie, ale wystarczająco, by spojrzeć na siebie w lustrze i się uśmiechnąć. Nie planowaliśmy niczego, ale uczucie pojawiło się z czasem. Nasi zmarli małżonkowie byli wciąż z nami – w słowach, gestach, wspomnieniach. I byliby szczęśliwi, widząc, że nie pochłonęła nas samotność.

Rodzina mnie oczerniała

Gdy powiedziałam mamie, że jestem z Michałem, jej twarz zastygła jak maska.

– Tak szybko? – spytała, jakby ktoś właśnie wylał jej kawę na obrus.

– Minęło ponad pół roku – odpowiedziałam spokojnie.

– Ale jeszcze nie minął rok żałoby! – rzuciła z wyrzutem, jakby to był przepis z katechizmu.

– A czy jest jakaś lista, którą trzeba odhaczyć? Bo ja nie dostałam – odparłam z uśmiechem, ale w środku było mi przykro.

Nie tylko ona. Moja siostra, kuzynka, sąsiedzi – wszyscy patrzyli na mnie, jakbym popełniła zdradę. Jakbym splamiła pamięć o Adamie, bo się… zakochałam. Bo przestałam chodzić w czerni, przestałam unikać uśmiechów. Bo odważyłam się pójść do kina. Bo założyłam sukienkę w kolorze moreli.

– Wyglądasz, jakbyś nigdy nie kochała Adama – usłyszałam od ciotki podczas rodzinnego obiadu.

Tymczasem tylko ja wiedziałam, ile kosztowało mnie wstanie z łóżka, ubranie się, przyznanie, że mogę jeszcze czuć. Że mogę się jeszcze śmiać. I że to nie jest zdrada, tylko wierność obietnicy, jaką dałam Adamowi, że będę żyć dalej.

Michał rozumiał. Jego matka mieszkała w Holandii, nie znała Teresy, więc nie miała żadnych oczekiwań. Ale moja rodzina miała ich mnóstwo. Chcieli widzieć mnie cichą, smutną i samotną. Wtedy byłam „dobrą wdową”. Tylko że ja nie chciałam być wdową. Chciałam znów być kobietą.

Nie marnowaliśmy czasu

Ślub był prosty. Taki, jakiego pragnęliśmy – bez fajerwerków, bez orkiestry, bez dziesiątek gości. Skromna ceremonia w urzędzie stanu cywilnego, świadkowie i kilku przyjaciół, którzy wiedzieli, przez co przeszliśmy. Moi rodzice nie przyszli. Mama zadzwoniła dwa dni wcześniej.

– Nie potrafię tego zaakceptować. Dla mnie to brak szacunku do Adama – powiedziała bez emocji.

– A ja wciąż mam szacunek, ale nie mogę już żyć tylko wspomnieniem – odpowiedziałam i się rozłączyłam.

Michał nie komentował. Wiedział, jak mnie to boli. Trzymał mnie za rękę przez całą ceremonię, jakby tym uściskiem chciał mnie ochronić przed wszystkim.

Po wyjściu z urzędu zjedliśmy obiad w naszej ulubionej restauracji. Na deser była beza i herbata jaśminowa. Żadnych przemówień, żadnych toastów.

– Czujesz się winna? – zapytał Michał wieczorem, gdy leżeliśmy już w naszym wspólnym mieszkaniu.

– Nie. Tylko trochę… wykluczona – przyznałam szczerze.

– Bo żyjesz. A tego ci nie wybaczą – odparł, przytulając mnie mocniej.

Miał rację. Niektórzy woleliby mnie widzieć zgaszoną, pogrążoną w żalu. Bo tak wygląda wdowa. A ja wybrałam coś innego. Wybrałam drugą szansę na miłość.

Agnieszka, 40 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama