„Po śmierci męża odliczałam już dni do własnego pogrzebu. Niespodziewanie sąsiad z naprzeciwka przywrócił mi chęć do życia”
„Nie sądziłam, że go jeszcze spotkam. Po tamtym wspólnym marszu na szóste piętro myślałam, że to była jednorazowa wymiana uprzejmości. Ale kilka dni później, gdy wracałam z warzywniaka, zobaczyłam go na ławce pod blokiem”.

- Redakcja
Nie wiem, co jest gorsze – samotne poranki, w których kawa smakuje jak woda z kałuży, czy to wredne „drrrr” starej windy, która wyje jak potępieniec za każdym razem, gdy próbuję nią zjechać na parter. Od śmierci mojego Bolka minęło już siedem lat, ale wciąż łapię się na tym, że mówię do ścian. Bo lepiej gadać z pustym pokojem niż z sąsiadami, których znam tylko z widzenia. Takie to życie w blokach – drzwi w drzwi, a imienia nie znasz.
Nikogo nie znałam
W mojej klatce mieszkam od ponad trzydziestu lat. Wszyscy ci ludzie – młodzi, starzy, dzieciaki, nawet ten jegomość z naprzeciwka – mijali mnie na schodach bez słowa. On zawsze schludnie ubrany, jakby się wybierał na herbatkę do królowej angielskiej, a ja wychodziłam z siatami na zakupy, w starym płaszczu. No to jak miał mnie zauważyć?
I oto los się zlitował – winda się zepsuła. Taka ironia. Przez dwadzieścia lat nic się nie działo, a teraz, w tej dusznej, betonowej klatce, nagle staliśmy z sąsiadem razem na schodach, sapiąc jak dwa stare parowozy.
– No pięknie… – mruknęłam, patrząc w górę, gdzie sześć pięter wyżej czekało moje mieszkanie. – Znowu padła.
– Trzeci raz w tym miesiącu – odpowiedział mężczyzna. – Może to już znak, żeby zacząć ćwiczyć kondycję.
Spojrzałam na niego spod oka. Zaskoczył mnie. Nie tylko mówił z sensem, ale miał piękny głos. Spokojny, ciepły, jak wieczorny program radiowy, którego się słuchało przy świetle lampki i dźwięku deszczu.
– Może pan przodem – odparłam z przekąsem.
– Tadeusz jestem – powiedział i uśmiechnął się lekko. – Ale skoro idziemy razem, to może po prostu chodźmy.
Zaskoczył mnie
„Tadeusz.” Pierwszy raz usłyszałam jego imię, a przecież mieszka tuż obok. Świat się zmienia. Winda padła, to może coś jeszcze padnie – moja czujność, samotność, a może… ten pancerz, którym się obrosło przez lata.
Nie sądziłam, że go jeszcze spotkam. Po tamtym wspólnym marszu na szóste piętro myślałam, że to była jednorazowa wymiana uprzejmości i że znowu będziemy się mijać jak powietrze. Ale nie. Kilka dni później, gdy wracałam z warzywniaka z siatką jabłek, zobaczyłam go na ławce pod blokiem. Siedział z dłońmi splecionymi na kolanach i patrzył gdzieś przed siebie, jakby wypatrywał końca świata.
Nie zastanawiając się długo, przysiadłam obok. Nie na końcu ławki, ale też nie za blisko, na tyle, żeby mógł mnie zauważyć, ale nie poczuć się osaczony.
– Jak nogi po ostatniej wspinaczce? – spytał z uśmiechem.
– Nadal czują te schody, ale przynajmniej serce wie, że żyje.
Wspomnienia wróciły
Zaśmiał się cicho, trochę jakby nie wypadało, a trochę z wdzięcznością. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Słońce przebijało się przez chmury, a dzieci z sąsiedniego podwórka krzyczały gdzieś za blokami. Nagle Tadeusz odezwał się znowu.
– Tu kiedyś były trzy ławki. Pamiętam, jak przychodziłem tu z żoną. Teraz została jedna. Zresztą… żony też już nie ma.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc tylko skinęłam głową. Mnie też nie było już z kim przychodzić na ławkę. Choć przyznam, że z Bolkiem rzadko siedzieliśmy razem. On był z tych, co w domu wolą siedzieć, a ja lubiłam popatrzeć na ludzi. Teraz i on, i ludzie – wszyscy jakby zniknęli.
Z kolejnymi dniami ławka pod blokiem zaczęła się robić naszym miejscem. Spotykaliśmy się przypadkiem, ale z czasem te przypadki zaczęły się układać w coś bardziej zaplanowanego. Rozmawialiśmy o pogodzie, o sąsiadach, o cenie pomidorów. Ale też o tym, jak kiedyś wszystko wyglądało inaczej. O wspomnieniach, które przychodziły bez zaproszenia.
Potem raz przyniósł mi siatkę ziemniaków z targu, bo trafił na ładne. Ja z kolei podzieliłam się kompotem z wiśni. Potem były spacery – powolne, po tych samych alejkach, gdzie kiedyś chodziłam z Bolkiem. Rozmawialiśmy o rzeczach błahych, choć czasem i ważniejszych.
Nagle zniknął
Chodziliśmy razem do sklepu, czasem na pocztę, a kiedyś nawet do parku, bo zachciało mi się popatrzeć na kaczkę, którą tam kiedyś karmiłam. Przyszedł któregoś dnia z małym pudełkiem chałwy, bo mówiłam, że lubię.
– Wiesz, jak się obudzę rano i wiem, że cię zobaczę, to już nie jest taki zły dzień – powiedział wtedy cicho, jakby nie był pewien, czy powinien.
Nic nie odpowiedziałam, tylko się uśmiechnęłam. W głowie jednak zaczęło mi się kołatać pytanie – a co jeśli to wszystko zniknie? Może nie powinnam się tak przyzwyczajać. Ale przecież… jak tu się nie przyzwyczaić?
Z początku myślałam, że może się rozchorował. Czasem tak bywa – człowieka nagle bierze i leży dwa dni bez sił. Ale Tadeusz nie wychodził już czwarty dzień. Ławka pusta. Nie było go w sklepie, nie widziałam go w oknie. Zadzwoniłam domofonem. Cisza. Następnego dnia znowu. Znów nic.
Zaczęłam się martwić bardziej, niż się spodziewałam. Ugotowałam zupę jarzynową, jego ulubioną, i zaniosłam pod drzwi. Zostawiłam razem z karteczką: „Jeśli masz siłę, zjedz chociaż trochę. Aniela”. Dzień później miska stała nietknięta.
Martwiłam się
Zapukałam. Bez odpowiedzi.
– Tadeusz? Wszystko w porządku? Już trzeci dzień cię nie widzę…
Czułam, jak serce bije mi szybciej. Czy zrobiłam coś nie tak? Przestraszył się? A może coś mu się stało? Przecież to możliwe. Ludzie w tym wieku czasem po prostu… przestają być. Wróciłam do mieszkania z uczuciem, którego nie znałam od dawna. Niepokój, ale też coś więcej. Pustka. Tego dnia kawa znów smakowała jak woda. A ja znów mówiłam do ścian.
Zobaczyłam go tydzień później, siedział na tej samej ławce, blady, jakby ktoś spuścił z niego powietrze. Usiadłam obok bez słowa. Nie patrzył na mnie, tylko w ziemię.
– Nie chciałem, żebyś przez to przechodziła – powiedział w końcu. – Mam nowotwór. Nieoperacyjny.
Nie odpowiedziałam od razu, tylko westchnęłam, głęboko i ciężko.
– Nie powinieneś decydować, co dla mnie dobre.
Spojrzał na mnie z zaskoczeniem. Może się spodziewał, że się obrażę. Ale nie byłam zła o chorobę. Byłam zła, że mnie wykluczył, że zamknął się przede mną, kiedy właśnie najbardziej chciałam być blisko.
Pomagałam mu
Zaczęłam przychodzić do niego codziennie. Czasem gotowałam, czasem tylko siedziałam. Bywały dni, gdy mówił dużo, innym razem milczał. Nie potrzebowaliśmy wielkich słów. Wystarczała obecność.
Rozmawialiśmy o przeszłości. O jego młodości, o moich poronionych marzeniach. Był słabszy z każdym tygodniem, ale też jakby spokojniejszy. Kiedyś spojrzał na mnie z uśmiechem i powiedział:
– Gdyby nie ta zepsuta winda, pewnie nigdy byśmy się nie poznali.
– A jednak. Los też czasem się zlituje – odpowiedziałam, trzymając go za dłoń.
Zmarł w nocy, we śnie. Sam, ale nie samotny. Rano, gdy weszłam do jego mieszkania, czułam, że coś się zmieniło. W powietrzu było już inne światło. Cisza miała inną barwę.
Aniela, 70 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Kolega wyglądał jak milion dolarów, a mąż jak złotówka przed denominacją. Miłość się kończy, gdy zaczyna się kasa”
- „Po jednej wspólnej nocy zostaliśmy rodziną. Minęło 10 lat, a teściowa wciąż traktuje mnie i mojego syna jak śmieci”
- „Dałam zięciowi kartę do bankomatu, by robił mi zakupy. Uśpił moją czujność pozorną troską”

